Paskudny koniec paskudnej historii

9 kwietnia, Niedziela Wielkanocna, noc

Kłap-kłap-kłap, stukają wesoło po bruku podkute kopyta, miękko szumią gumowe opony, stalowe resory płynnie się kołyszą. Przez świąteczną Moskwę mknie Dekorator, wśród radosnego bicia cerkiewnych dzwonów, wśród salutów armatnich. Na Twerskiej iluminacja, płoną różnokolorowe lampiony, a po lewej, tam gdzie Kreml, niebo mieni się wszystkimi barwami tęczy – to wielkanocne fajerwerki. Na bulwarze tłumy Okrzyki, śmiech, ognie bengalskie. Moskwianie pozdrawiają znajomych, całują się, gdzieś nawet strzelił korek od szampana.

Skręca w Małą Nikicką. Ciemno i pusto, ani żywej duszy.

– Stój, kochany, jesteśmy na miejscu – mówi Dekorator.

Dorożkarz zeskakuje z kozła, otwiera drzwi przystrojonej papierowymi girlandami dorożki. Zdejmuje czapkę i wypowiada święte pozdrowienie:

– Chrystus zmartwychwstał.

– Zaprawdę zmartwychwstał – odpowiada z uczuciem Dekorator, unosi woalkę i całuje prawosławnego w kolący policzek. Wręcza całego rubla napiwku. Radosny czas świąt.

– Bóg zapłać, panienko. – Dorożkarz kłania się wzruszony, nie tyle rublem, ile pocałunkiem.

Dusza Dekoratora jest jasna i spokojna.

Nieomylne, wyraźne przeczucie mówi mu, że oto nadeszła wielka noc: wszystkie strapienia i drobne potknięcia już za nim. Przed nim, na wyciągnięcie ręki, jest szczęście. Wszystko będzie dobrze, będzie bardzo dobrze.

Ach, co za tour de force *! Pan Fandorin jako profesjonalista musi to docenić. Najpierw będzie rozpaczał i płakał – wszyscy jesteśmy ludźmi – a potem przemyśli sprawę i zrozumie, na pewno zrozumie. To mądry człowiek i zdaje się umie dostrzec Piękno.

Nadzieja nowego życia, szczerej rozmowy i zrozumienia cieszy głupie, naiwne serce Dekoratora. Trudno nieść samemu ciężki krzyż takiej misji. Nawet Chrystusowi pomógł Szymon Cyrenejczyk.

Fandorin i Japończyk mkną teraz co koń wyskoczy na wał Rogożski. Znajdą pokój 52, będą czekać. A jeśli nawet urzędnik do specjalnych poruczeń zacznie coś podejrzewać, nie znajdzie w peryferyjnym „Cargradzie” telefonu.

Czasu wystarczy. Można się nie spieszyć.

Kobieta, którą kocha radca kolegialny, jest bardzo pobożna. Nabożeństwo w pobliskiej cerkwi Wniebowstąpienia niedługo się skończy i przed pierwszą w nocy kobieta wróci do domu, żeby nakryć do świątecznego stołu i czekać na swojego mężczyznę.

Kuta brama z koroną, za nią podwórze, ciemne okna oficyny. To tutaj.

Dekorator podnosi woalkę, rozgląda się i daje nura w żelazną furtkę.

Drzwi oficyny nie poddają się łatwo, ale zręczne, wprawne palce doskonale wiedzą, co robić. Szczęka zamek, skrzypią zawiasy i Dekorator wślizguje się do ciemnego przedpokoju.

Nie musi czekać, aż wzrok przywyknie do mroku; przywykł już dawno. Dekorator szybko przemierza ciemne pokoje.

W jadalni chwila grozy: ogłuszająco bije wielki zegar w kształcie londyńskiego Big Bena. Już tak późno? Zaniepokojony Dekorator spogląda na swój damski zegarek – nie, to Big Ben się spieszy. Jeszcze kwadrans.

Trzeba wybrać miejsce świętej ceremonii.

Dekorator działa w najwyższym natchnieniu. A gdyby tak tutaj, w jadalni, na tym dużym stole?

Będzie tak: pan Fandorin wejdzie z tamtej strony, z przedpokoju, włączy światło elektryczne i ujrzy wszystko w pełnej krasie.

Postanowione. Gdzie oni mogą trzymać obrusy?

Dekorator przeszukuje komodę i wybiera śnieżnobiały, koronkowy. Nakrywa wielki, połyskujący matową politurą stół.

Tak, będzie pięknie. O, w kredensie stoi miśnieński serwis. Można rozstawić porcelanowe talerze na brzegu stołu, w koło, i poukładać na nich wszystkie pozyskane skarby. To będzie kompozycja najlepsza ze wszystkich.

W porządku, dekoracja ustalona.

Dekorator idzie do przedpokoju, staje przy oknie i czeka. Jego duszę przepełniają radosny przedsmak i nabożny zachwyt.

Nagle na podwórzu robi się jasno – wyjrzał księżyc. Znak, wyraźny znak! Tyle tygodni było ciemno, pochmurnie, a teraz jakby ktoś zdarł zasłonę ze świata. Jakie jasne niebo, jakie rozgwieżdżone! Prawdziwa Wielka Noc. Dekorator żegna się trzykrotnie.

Przyszła!

Kilka szybkich mrugnięć, żeby strząsnąć łzy wzruszenia.

Przyszła. Do bramy niespiesznie wchodzi niewysoka postać w szerokiej salopce, w kapelusiku. Kiedy zbliża się do drzwi, na kapelusiku widać czarną, żałobną woalkę. A tak, to po tym chłopcu, Anisiju Tulipanowie. Nie rozpaczaj, kochana, i on, i jego bliscy są już w niebie. Dobrze im tam. Tobie też niedługo będzie dobrze, jeszcze trochę cierpliwości. Drzwi otwierają się i kobieta wchodzi.

– Chrystus zmartwychwstał – wita ją Dekorator cichym, radosnym głosem. – Nie bój się, moja miła. Przyszłam, żeby cię uradować.

Kobieta nie jest chyba przestraszona. Nie krzyczy, nie próbuje uciekać. Wręcz przeciwnie, robi krok do przodu. Księżyc opromienia przedpokój równym mlecznym blaskiem i widać, jak za woalką błyszczą oczy.

– A co to my tak jak jakieś muzułmanki w czadorach? – żartuje Dekorator. – Odsłońmy twarze.

Podnosi woalkę i uśmiecha się ciepło, serdecznie.

– I mówmy sobie po imieniu – dodaje. – Sądzona nam bliska znajomość. Będziemy sobie bliższe niż siostry. Pozwól mi zobaczyć swoją twarzyczkę. Wiem, że jesteś piękna, ale pomogę ci stać się jeszcze piękniejszą.

Ostrożnie wyciąga rękę, a przybyła nie cofa się, czeka. Dobrą kobietę wybrał sobie pan Fandorin, spokojną, milczącą, Dekorator zawsze takie lubił. Szkoda by było zepsuć nastrój krzykiem czy przerażeniem w oczach. Umrze błyskawicznie, bez bólu i strachu. W nagrodę.

Z przymocowanej z tyłu do paska torebki Dekorator prawą ręką wyciąga skalpel, lewą odsuwa z twarzy wybranki losu cieniutką gazę.

Widzi szeroką, idealnie okrągłą twarz ze skośnymi oczami. Co to ma być?

Ale nie ma czasu, żeby przyjść do siebie – rozlega się pstryknięcie i przedpokój zalewa jaskrawe, oślepiające światło.

Dekorator nic nie widzi, zaciska powieki. Za plecami słyszy głos:

– Ja też zaraz pana uraduję, panie Pachomienko. A może woli pan swoje poprzednie nazwisko, panie Socki?

Mruży oczy i widzi służącego, Japończyka, który wpatruje się w niego nieruchomym wzrokiem. Nie odwraca się. Po co się odwracać? I tak wiadomo, że za nim stoi pan Fandorin i pewnie trzyma w ręce rewolwer. Bystry urzędnik nie pojechał do „Cargradu”. Radca kolegialny nie uwierzył w winę Zacharowa. Dlaczego? Przecież wszystko było tak dobrze pomyślane. Widać sam szatan go uprzedził.

Eli, Eli, lema sabachthani? * A może nie opuściłeś, może tylko wystawiasz mnie na próbę?

Przekonajmy się.

Urzędnik nie strzeli; kula przeszyłaby Dekoratora i ugodziła Japończyka.

Konusa w brzuch skalpelem. Krótkie cięcie, nieco poniżej przepony. Potem jednym szarpnięciem obrócić Japończyka za ramiona i ukryć się za nim, pchnąć go na Fandorina. W dwóch skokach dotrzeć do drzwi, a potem zobaczymy, kto tu szybciej biega. Więźnia numer 3576 nie dogoniły nawet wściekłe chersońskie wilczarze. Radca kolegialny też nie dogoni.

Boże, prowadź!

Prawa ręka wystrzeliła naprzód jak sprężyna, ale gładkie ostrze przeszywa pustkę – Japończyk z nieprawdopodobną zręcznością odskakuje, uderza Dekoratora kantem dłoni w nadgarstek i skalpel z cichym, żałosnym brzęknięciem leci na podłogę, a Azjata znów zastyga w miejscu, z lekko rozłożonymi na boki rękami.

Instynkt każe się obrócić. Lufa rewolweru. Fandorin trzyma broń nisko, przy biodrze. Jeżeli strzeli, kula odłupie Dekoratorowi czubek czaszki i ominie Japończyka. To zmienia postać rzeczy.

– Tak, uraduję pana – ciągnie Fandorin tym samym równym głosem, jakby w ogóle nie przerywali rozmowy. – Nie będzie aresztu, przesłuchań, rozprawy i nieuniknionego wyroku. Zostanie pan zastrzelony podczas próby ucieczki z miejsca zatrzymania.

Odwrócił się. A więc jednak On odwrócił się ode mnie – myśli Dekorator, ale nie martwi się tym długo, opanowuje go nagła radość. Nie, nie odwrócił się! Zlitował się i zaprasza, dopuszcza do Siebie! Teraz pozwól, o Panie, odejść słudze Twemu…

Skrzypią drzwi wejściowe, słychać rozpaczliwy krzyk kobiety:

– Nie, Erast, nie!

Dekorator porzuca krainę słodkich marzeń i powraca na ziemię. Zaciekawiony, odwraca się i widzi w drzwiach bardzo piękną, szlachetnej urody kobietę w czarnej, żałobnej sukni i czarnym kapelusiku z woalką. Liliowy szal na ramionach, w jednej ręce węzełek z paschą, w drugiej wianek z papierowych róż.

– Angelina, dlaczego wróciłaś? – pyta poirytowany radca kolegialny. – Przecież prosiłem, żebyś nocowała w „Metropolu”!

Piękna kobieta. Pewnie nie stałaby się piękniejsza nawet na stole, zalana własnymi sokami, z rozwiniętymi płatkami ciała. Może tylko troszeczkę.

– Serce kazało mi przyjść – odpowiada, załamując ręce. – Eraście Pietrowiczu, niech go pan nie zabija, niech pan nie bierze na siebie tego grzechu. Dusza się panu złamie, dusza nie wytrzyma.

Ciekawe, co pan radca kolegialny na to?

Po zimnej krwi nie zostało ani śladu. Fandorin z rozdrażnieniem i wahaniem patrzy na piękną kobietę. Japończyk też stracił rezon: kręci ostrzyżonym łbem, zerka to na pana, to na panią i wygląda jak ostatni dureń.

Hmm, problemy rodzinne, nie będziemy się wtrącać. Niech sobie radzą bez nas.

Dekorator dwoma skokami omija Japończyka, przebiega pięć kroków do upragnionych drzwi. Fandorin nie może strzelać – obok stoi kobieta. Żegnajcie, kochani!

Zgrabna nóżka w czarnym filcowym trzewiku trafia go w kostkę i Dekorator z rozpędu leci głową wprost na framugę.

Uderzenie. Ciemność.


* * *

Wszystko było przygotowane do rozprawy.

Podsądny w damskiej sukni, ale bez kapelusza, siedział nieprzytomny w fotelu. Na czole nabrzmiewał mu purpurowy, imponujący guz.

Obok, ze skrzyżowanymi na piersi rękami, stał konwojent – Masa.

Na sędziego Erast Pietrowicz wyznaczył Angelinę. Jemu samemu przypadła rola prokuratora.

Ale najpierw się pokłócili.

– Nie mogę nikogo osądzać – powiedziała Angelina. – Od tego są prawdziwi, powołani przez państwo sędziowie. Niech oni decydują o winie tego człowieka. Niech oni wydadzą wyrok.

– Jaki tam w-wyrok! – Fandorin uśmiechnął się gorzko. Po aresztowaniu przestępcy znowu zaczął się jąkać, i to jeszcze bardziej niż kiedyś, jakby próbował nadrobić straty. – Komu p-potrzebny taki skandaliczny proces? Nie zastanawiając się długo, uznają Sockiego za wariata, zamkną w zakładzie, a on natychmiast stamtąd ucieknie. Takiego jak on nie powstrzymają żadne kraty. Chciałem go zabić, jak zabija się wściekłego psa, ale mi nie p-pozwoliłaś. Teraz sama zadecyduj o jego losie, skoro już się wtrąciłaś. D-dobrze wiesz, jakie przestępstwa popełnił ten potwór.

– A jeżeli to nie on?! Czyżby pan nie mógł się mylić?! – zawołała Angelina. Zwracała się do Fandorina raz per ty, raz per pan.

– Udowodnię ci, że to on jest mordercą. Od tego jest p-prokurator. A ty wydasz sprawiedliwy wyrok. Nigdzie nie znajdzie bardziej miłosiernego sędziego. A jeśli nie chcesz go sądzić, jedź d-do „Metropolii” i nie przeszkadzaj.

– Nie, nigdzie nie pojadę – powiedziała szybko. – Rozprawa to rozprawa. Ale on powinien mieć adwokata. Kto go będzie bronił?

– Zapewniam cię, że ten człowiek n-nikomu nie odstąpi roli adwokata. D-doskonale umie się bronić. Zaczynamy!

Erast skinął na Masę i sługa podsunął pod nos nieprzytomnego fiolkę z amoniakiem.

Człowiek w damskiej sukni szarpnął głową i zamrugał oczami, które z mętnych zmieniły się stopniowo w czysto lazurowe i bystre. Miękkie rysy twarzy rozświetlił dobrotliwy uśmiech.

– Pańskie imię, nazwisko i stanowisko – powiedział surowo Fandorin, uzurpując dla siebie część uprawnień przewodniczącego.

Siedzący rozejrzał się po scenie. Na twarzy nadal miał uśmiech, ale teraz już ironiczny.

– Bawimy się w sąd? Skoro sobie życzycie… Imię, nazwisko i stanowisko? Tak, Socki… Były szlachcic, były student, były więzień numer trzy tysiące pięćset siedemdziesiąt sześć. Obecnie nikt.

– Czy przyznaje się pan do zamordowania – Erast Pietrowicz zaczął czytać z notatnika, zawieszając głos po każdym nazwisku – prostytutki Emmy Elizabeth Smith, trzeciego kwietnia tysiąc osiemset osiemdziesiątego ósmego roku na Osbourne Street w Londynie; prostytutki Marthy Tabram, siódmego sierpnia tysiąc osiemset osiemdziesiątego ósmego roku przy George Yard w Londynie; prostytutki Mary Anne Nichols, trzydziestego pierwszego sierpnia tysiąc osiemset osiemdziesiątego ósmego roku na Bucks Row w Londynie; prostytutki Annie Chapman, ósmego września tysiąc osiemset osiemdziesiątego ósmego roku na Hanbury Street w Londynie; prostytutki Elizabeth Stride, trzydziestego września tysiąc osiemset osiemdziesiątego ósmego roku na Berner Street w Londynie; prostytutki Catherine Eddowes, również trzydziestego września tysiąc osiemset osiemdziesiątego ósmego roku na Mitrę Square w Londynie; prostytutki Mary Jane Kelly, dziewiątego listopada tysiąc osiemset osiemdziesiątego ósmego roku na Dorset Street w Londynie; prostytutki Rosę Milet, dwudziestego grudnia tysiąc osiemset osiemdziesiątego ósmego roku na Popular High Street w Londynie; prostytutki Aleksandry Zotowej, piątego lutego tysiąc osiemset osiemdziesiątego dziewiątego roku na ulicy Swinińskiej w Moskwie; żebraczki Marii Kosej, jedenastego lutego tysiąc osiemset osiemdziesiątego dziewiątego roku na ulicy Małej Triochwiackiej w Moskwie; prostytutki Stiepanidy Andrieiczkinej, w nocy z trzeciego na czwarty marca tysiąc osiemset osiemdziesiątego dziewiątego roku na ulicy Sielezniewskiej w Moskwie; nieznanej z nazwiska małoletniej żebraczki, piątego kwietnia tysiąc osiemset osiemdziesiątego dziewiątego roku w pobliżu przejazdu Nowotychwińskiego w Moskwie; radcy dworu Leontija Iżycyna oraz jego pokojówki, Zinaidy Matiuszkinej, w nocy z piątego na szósty kwietnia tysiąc osiemset osiemdziesiątego dziewiątego roku na Wozdwiżence w Moskwie; panny Sofii Tulipanowej oraz jej opiekunki Pelagii Makarowej, siódmego kwietnia tysiąc osiemset osiemdziesiątego dziewiątego roku na ulicy Granatnej w Moskwie; sekretarza gubernialnego Anisija Tulipanowa oraz lekarza Jegora Zacharowa w nocy z siódmego na ósmy marca tysiąc osiemset osiemdziesiątego dziewiątego roku na cmenta – rzu Bożedomskim w Moskwie. Razem osiemnaście osób, osiem zamordowanych przez pana w Anglii i dziesięć w Rosji. Wymieniłem jedynie ofiary, których jesteśmy całkowicie pewni. Powtarzam pytanie: czy przyznaje się pan do popełnienia wymienionych przestępstw?

Podczas czytania listy głos Fandorina stał się twardy, donośny i dźwięczny, jakby radca kolegialny mówił do wypełnionej sali. I, o dziwo, znowu przestał się jąkać.

– A to już, drogi Eraście Pietrowiczu, zależy od zgromadzonych przez pana dowodów – odpowiedział łagodnie oskarżony, któremu cała ta gra najwyraźniej bardzo się podobała. – Powiedzmy, że się nie przyznaję. Chciałbym sobie posłuchać mowy prokuratora, skoro już podarował mi pan tych kilka minut życia.

– Dobrze, niech pan słucha – odpowiedział surowo Fandorin. Przewrócił kartkę w notesie i mówił dalej. Zwracał się wprawdzie do Pachomienki vel Sockiego, ale patrzył głównie na Angelinę.

– A zatem po kolei. Na początku tysiąc osiemset osiemdziesiątego drugiego roku w Moskwie wybuchł skandal, w który zamieszani byli studenci medycyny i słuchaczki Wyższych Kursów Kobiecych. To pan okazał się prowodyrem, złym duchem tej młodzieży, i właśnie za to, jako jedyny spośród nich, otrzymał pan surową karę: cztery lata ciężkiego więzienia, bez rozprawy, żeby rzecz nie przedostała się do publicznej wiadomości. Był pan okrutny i nienasycony, dręczył nieszczęsne, pozbawione wszelkich praw prostytutki. I los odpłacił panu takim samym okrucieństwem. Trafił pan do chersońskiego więzienia wojskowego, o którym mówią, że jest gorsze niż katorga na Syberii. Dwa lata temu zarząd tej instytucji został postawiony przed sądem pod zarzutem nadużywania władzy. Ale w tym czasie pan był już daleko…

Erast Pietrowicz przerwał, chwilę walczył ze sobą, po czym kontynuował:

– Jestem oskarżycielem i nie mam obowiązku szukać dla pana usprawiedliwień, nie mogę jednak przemilczeć tego, że ostateczne przeistoczenie zepsutego młodzieńca w nienasyconą, krwiożerczą bestię sprowokowało samo nasze społeczeństwo. Kontrast między życiem studenckim a piekłem więzienia wojskowego doprowadziłby do obłędu każdego. Pierwszego roku zabił pan w obronie własnej. Sąd wojskowy uznał okoliczności łagodzące, jednak zwiększył wyrok do ośmiu lat, a po tym, jak napadł pan na konwojenta, zakuto pana w kajdany i na dłuższy czas osadzono w karcerze. Przypuszczam, że właśnie nieludzkie warunki odbywania kary odebrały panu resztki człowieczeństwa. Nie, Socki, nie złamał się pan, nie zwariował, nie usiłował popełnić samobójstwa. Żeby przetrwać, stał się pan zupełnie inną istotą, już tylko zewnętrznie przypominającą człowieka. W tysiąc osiemset osiemdziesiątym szóstym roku pańskich krewnych, którzy, nawiasem mówiąc, dawno już się pana wyrzekli, poinformowano, że więzień Socki utonął w Dnieprze podczas próby ucieczki. Skierowałem do wydziału sądownictwa wojskowego pytanie, czy odnaleziono ciało uciekiniera. Uzyskałem negatywną odpowiedź. Tego się właśnie spodziewałem. Władze więzienia po prostu zatuszowały udaną ucieczkę. Zwyczajna rzecz.

Oskarżony słuchał Fandorina z żywym zainteresowaniem; nie potwierdzał jego słów, ale też im nie przeczył.

– Niech no pan powie, mój drogi prokuratorze, dlaczego w ogóle zaczął pan kopać w sprawie jakiegoś dawno zapomnianego Sockiego? Proszę wybaczyć, że przerywam, ale rozprawa jest nieformalna, chociaż wyrok, jak sądzę, okaże się ostateczny i bezapelacyjny.

– Dwie spośród osób, które początkowo znalazły się w kręgu podejrzanych, Stienicz i Burylin, były wraz z panem zamieszane w sprawę „klubu sadystów” i wymieniły pańskie nazwisko. Okazało się, że również ekspert medycyny sądowej Zacharow, uczestniczący w śledztwie, swego czasu należał do tego towarzystwa. Od razu zrozumiałem, że informacje dotyczące przebiegu śledztwa przestępca może otrzymywać jedynie od Zacharowa; chciałem przyjrzeć się jego otoczeniu, ale początkowo poszedłem błędnym tropem – zacząłem podejrzewać fabrykanta Burylina. Pasował idealnie.

– A dlaczego nie pomyślał pan o samym Zacharowie? – zapytał lekko chyba urażony Socki. – Wszystko wskazywało na niego, też nad tym popracowałem.

– Nie, nie mogłem uważać Zacharowa za zabójcę. W aferę „sadystów” zaangażował się mniej niż pozostali, będąc jedynie biernym świadkiem waszych okrutnych zabaw. Ponadto Zacharow był otwarcie, wyzywająco cyniczny, a maniakalni zabójcy rzadko reprezentują taki typ charakteru. To jednak powody drugorzędne; najważniejsze, że w ubiegłym roku Zacharow spędził w Anglii zaledwie półtora miesiąca i w czasie gdy popełniono większość morderstw, przebywał w Moskwie. Sprawdziłem to na samym początku i natychmiast wyłączyłem go z kręgu podejrzanych. Nie mógł być Kubą Rozpruwaczem.

– Ależ się pan uparł na tego Kubę! – żachnął się rozzłoszczony Socki. – Dobrze, załóżmy, że Zacharow, goszcząc u rodziny w Anglii, naczytał się w gazetach artykułów o Rozpruwaczu i postanowił kontynuować jego dzieło w Moskwie. Właśnie zauważyłem, że jakoś dziwnie policzył pan ofiary. Iżycynowi wychodziło inaczej: położył na stołach trzynaście ciał, pan natomiast obwinia mnie o ledwie dziesięć moskiewskich zabójstw. I to razem z tymi, które popełniono już po „eksperymencie śledczym”, bez nich byłyby zaledwie cztery. Coś się panu poplątało, panie oskarżycielu.

– Nie sądzę. – Nieoczekiwane posunięcie Sockiego nie zrobiło na Eraście Pietrowiczu żadnego wrażenia. – Z trzynastu ekshumowanych, okaleczonych ciał tylko cztery przywieziono bezpośrednio z miejsca przestępstwa: zwłoki Zotowej, Marii Kosej, Andrieiczkinej i niezidentyfikowanej dziewczynki, przy czym dwóch swoich lutowych ofiar nie zdążył pan „ukończyć”, widać ktoś pana spłoszył. Pozostałe dziewięć ciał, te najokrutniej okaleczone, wyciągnięto ze zbiorowych mogił. Moskiewska policja nie jest oczywiście doskonała, ale trudno sobie wyobrazić, żeby nie zwróciła uwagi na coś takiego. Morderstwa nie są w Rosji rzadkością, ale zwyczajne, bez ekstrawagancji. Kiedy znaleziono Andrieiczkiną, zaraz wybuchła panika. Natychmiast poinformowano generała-gubernatora, a jego ekscelencja oddelegował do zbadania sprawy urzędnika do specjalnych poruczeń. Bez fałszywej skromności przyznaję, że książę zleca mi wyłącznie zadania, które uznaje za nadzwyczaj ważne. A tu prawie dziesięć poszatkowanych zwłok i nikt nie podniósł rabanu? Niemożliwe.

– Czegoś jednak nie rozumiem – pierwszy raz od początku „rozprawy” odezwała się Angelina. – Kto się tak nad nimi, nieszczęsnymi, znęcał?

Pytanie wyraźnie ucieszyło Erasta Pietrowicza – uporczywe milczenie „sędziny” pozbawiało proces wszelkiego sensu.

– Najwcześniejsze ciała pochodziły z listopada. Jednak nie oznacza to, że Kuba Rozpruwacz już wtedy pojawił się w Moskwie.

– Też coś! – przerwał Fandorinowi oskarżony. – O ile pamiętam, ostatniego morderstwa w Londynie dokonano w wigilię Bożego Narodzenia. Może uda się panu przekonać naszą czarującą sędzinę, że odpowiadam za moskiewskie morderstwa, ale Rozpruwacza na pewno pan ze mnie nie zrobi.

Po twarzy Erasta Pietrowicza przemknął lodowaty uśmieszek, po czym znów zastąpiła go surowa, nie wróżą ca nic dobrego mina.

– Doskonale rozumiem, do czego pan zmierza. Im więcej potwornych, nieludzkich morderstw, tym lepiej – sąd z pewnością uzna pana za szaleńca. A za wybryki Kuby Anglicy niewątpliwie zażądają deportacji i rosyjska Temida z wielką ulgą pozbędzie się tak uciążliwego wariata. Pojedzie pan do Brytanii, a tam lubią wolność słowa, żadnego załatwiania takich spraw po cichu jak u nas. No i zadynda pan na szubienicy. Przykre, prawda? – Głos Fandorina obniżył się o oktawę, jakby zdławiła go pętla. – Proszę się nie łudzić, nie pozbędzie się pan swojego londyńskiego „ogona”. A co do rzekomych rozbieżności w datach, łatwo je wyjaśnić. „Stróż Pachomienko” pojawił się na Bożedomce zaraz po Nowym Roku. Przypuszczam, że tę posadę załatwił panu po starej znajomości Zacharow, który naturalnie nie wiedział o pańskim nowym hobby. Sądził, że uciekł pan z więzienia. Jak tu nie pomóc dawnemu koledze, tak surowo doświadczonemu przez los, prawda?

Socki nie odpowiedział, tylko wzruszył ramionami: słucham, proszę mówić dalej.

– Co, w Londynie ziemia zaczęła palić się panu pod nogami? Policjanci deptali po piętach? W porządku. Wrócił pan do ojczyzny. Nie wiem, z jakim paszportem przekraczał pan granicę, ale w Moskwie pojawił się już jako prosty małorosyjski chłop, pielgrzym przemierzający Ruś wzdłuż i wszerz. Dlatego w policyjnych rejestrach osób przybyłych zza granicy nie ma o panu wzmianki. Pomieszkał pan trochę na cmentarzu, rozeznał się w sytuacji. Zacharow pewnie panu współczuł, pomagał, jak mógł, dawał pieniądze. Dość długo wytrzymał pan bez mordowania, ponad miesiąc. Może nawet chciał pan rozpocząć nowe życie. Nie udało się, był pan za słaby. Po londyńskich przejściach nie potrafił pan już normalnie żyć. Kryminalistyka zna tę szczególną cechę osobowości maniakalnej – kto raz spróbował krwi, tego nie sposób powstrzymać. Początkowo, wykorzystując możliwości, jakie dawała panu praca na cmentarzu, patroszył pan trupy ze zbiorowych grobów; na szczęście była zima i ciała pochowanych pod koniec listopada nie uległy jeszcze rozkładowi. Raz spróbował pan ze zwłokami mężczyzny, ale to nie było to, prawda? Coś nie zgadzało się z pańską „ideą”. Na czym ona polega? Nie cierpi pan grzesznych, odrażających kobiet? „Pragnę cię uradować”, „pomogę ci stać się piękną” – to tak skalpelem wybawia pan upadłe ciała od brzydoty? Stąd krwawy pocałunek?

Oskarżony milczał. Jego twarz przybrała uroczysty, nieobecny wyraz, niebieskie oczy zgasły pod na wpół opuszczonymi rzęsami.

– A potem trupy przestały już panu wystarczać. Kilkakrotnie próbował pan zabić, na szczęście bez powodzenia, a dwa razy się panu udało. A może więcej?! – krzyknął nagle Fandorin, rzucił się na pod sądnego, złapał go za ramiona i potrząsnął tak, że omal nie złamał mu karku. – Niech pan odpowiada!

– Erast! – zawołała Angelina. – Zostaw!

Radca kolegialny puścił Sockiego, zrobił dwa szybkie kroki do tyłu i schował ręce za plecami, walcząc z atakiem wściekłości. Rozpruwacz natomiast siedział nieruchomo, jakby nic się nie stało, i spoglądał na Fandorina spokojnie i z niejaką wyższością.

– Co pan może o tym wiedzieć – wyszeptały ledwie słyszalnie pełne, mięsiste wargi.

Erast Pietrowicz zmarszczył brwi, odgarnął z czoła pukiel czarnych włosów i kontynuował przerwany wywód:

– Trzeciego kwietnia wieczorem, rok po pierwszym londyńskim morderstwie, zabił pan pannę Andrieiczkiną i sprofanował jej zwłoki. Dwa dni później pańską ofiarą padła nieletnia żebraczka. Dalej wszystko potoczyło się bardzo szybko. „Eksperyment” Iżycyna tak pana podniecił, że musiał się pan wyładować, mordując i patrosząc detektywa. Przy okazji zginęła jego niewinna pokojówka. Od tego momentu zaczyna pan zdradzać swoją „ideę”: zabija pan po to, żeby zatrzeć ślady i uniknąć kary. Zrozumiał pan, że niebezpieczeństwo jest coraz bliżej, i postanowił zrzucić winę na przyjaciela i protektora, Zacharowa. Tym bardziej że ten nabrał już pewnych podejrzeń – prawdopodobnie przeanalizował fakty albo wiedział coś, czego ja nie wiem. W każdym razie w piątek wieczorem Zacharow pisał adresowany do policji list, w którym zamierzał pana zdemaskować. Rwał kartki, zaczynał od nowa, znowu rwał. Asystent Grumow zeznał, że Zacharow zamknął się w gabinecie jeszcze przed czwartą i męczył się tak do wieczora. Dręczyło go całkiem zrozumiałe, ale w danym wypadku podłe pojęcie honoru, etyki korporacyjnej, wreszcie zaś zwyczajne współczucie wobec tak doświadczonego przez los kolegi. Zabrał pan list i pozbierał strzępki papieru. Z wyjątkiem dwóch, bardzo maleńkich. Na jednym z nich napisane było: „dłużej milczeć”, na drugim „jęcia honoru korporacyjnego i współczucie dla dawnego kol”. Sens jest oczywisty. Zacharow pisał, że nie może już dłużej milczeć, oraz usprawiedliwiał fakt, że tak długo ukrywał mordercę – honor korporacyjny, współczucie i tak dalej. Właśnie wtedy ostatecznie przekonałem się, że przestępcy należy szukać pośród dawnych kolegów Zacharowa. A skoro „współczucie” – pośród tych, których los nie rozpieszczał. To wykluczało milionera Burylina. Zostawała tylko trójka podejrzanych: na wpół szalony Stienicz, pijaczyna Rożen i Socki, którego imię ciągle przewijało się w rozmowach dawnych „sadystów”. Rzekomo zginął, ale wolałem to sprawdzić.

– Eraście Pietrowiczu, a dlaczego jest pan taki pewien, że ten lekarz, Zacharow, został zamordowany? – zapytała Angelina.

– Dlatego, że zniknął, chociaż nie miał powodu – odpowiedział Erast Pietrowicz. – Zacharow nikogo nie zabił, poza tym sądził, że ukrywa nie okrutnego maniaka, tylko zbiegłego więźnia. Kiedy zrozumiał całą prawdę, popadł w przerażenie. Trzymał przy łóżku naładowany rewolwer. To pana, Socki, tak się bał. Po morderstwie na Granatnej wrócił pan na cmentarz i zobaczył zaglądającego przez okno Tulipanowa. Pies nie zaszczekał, dobrze pana zna. Zaabsorbowany Tulipanow nic nie usłyszał. Zrozumiał pan, że podejrzenie padło na Zacharowa, i postanowił to wykorzystać. W przedśmiertnym raporcie Tulipanow twierdzi, że zaraz po dziesiątej Zacharow wyszedł z gabinetu, a potem z przedpokoju dobiegł jakiś łoskot. Zapewne właśnie wtedy został zamordowany. Bezszelestnie dostał się pan do jego mieszkania i czekał, aż ofiara wyjdzie po coś do przedpokoju. Nieprzypadkowo z podłogi zniknął chodnik – pewnie zostały na nim ślady krwi, więc musiał go pan usunąć. Potem cichutko wyszedł pan na zewnątrz, napadł od tyłu na Tulipanowa, ciężko go ranił i zostawił, żeby chłopak wykrwawił się na śmierć. Sądzę, że widział pan, jak wstał, jak chwiejnym krokiem wyszedł za bramę i znowu upadł. Bał się pan podejść i dobić go, miał przecież broń, a zresztą i tak jego rany były śmiertelne. Nie tracąc czasu, wywlókł pan z domu ciało Zacharowa i zakopał je na cmentarzu. Mogę nawet powiedzieć gdzie: wrzucił je pan do kwietniowego dołu i lekko przysypał ziemią. A właśnie, wie pan, czym się pan zdradził?

Socki wzdrygnął się i martwy, nieobecny wyraz jego twarzy na kilka chwil zastąpiła ciekawość. Potem niewidzialna kurtyna znowu opadła, zacierając wszelkie ślady żywszych uczuć.

– Kiedy rozmawialiśmy wczoraj wieczorem, powiedział pan, że nie spał do samego rana, że słyszał strzały, a potem trzaśnięcie drzwiami i kroki. Powinienem był z tego wywnioskować, że Zacharow żyje i że uciekł. Ale wywnioskowałem coś zupełnie innego. Jeżeli stróż Pachomienko ma tak znakomity słuch, że usłyszał dalekie kroki, jak mógł nie usłyszeć gwizdka? Przecież Tulipanow ocknął się i zagwizdał. Odpowiedź nasuwała się sama: w tym czasie nie było pana w stróżówce. Znajdował się pan daleko od bramy, na przykład na samym końcu cmentarza, przy kwietniowym dole – to raz. Gdyby to Zacharow był zabójcą, nie przeszedłby przez bramę, ponieważ leżał tam ranny Tulipanow, który wciąż jeszcze nie odzyskał przytomności; Zacharow na pewno by go dobił – to dwa. W ten sposób upewniłem się, że Zacharow, który nijak nie mógł być londyńskim maniakiem, nie ma również żadnego związku ze śmiercią Tulipanowa. Skoro zatem zniknął, to znaczy, że nie żyje. Jeżeli, pytany o jego zniknięcie, udzielał pan kłamliwych odpowiedzi, z pewnością maczał pan w tym palce. Pamiętałem też, że oba „ideowe” morderstwa, prostytutki Andrieiczkinej i żebraczki, zostały dokonane zaledwie o kwadrans drogi od Bożedomki – pierwszy zwrócił na to uwagę świętej pamięci Iżycyn, ale wyciągnął nieprawidłowe wnioski. Zestawiłem te fakty z fragmentami zaginionego listu i byłem już niemal pewien, że „dawny kolega”, któremu Zacharow współczuł i którego nie chciał wydać, to pan. Był pan obecny przy ekshumacji ciał i sporo wiedział o przebiegu śledztwa – to raz. Uczestniczył pan w „eksperymencie śledczym” – to dwa. Miał pan dostęp do grobów i dołów – to trzy. Znał pan Tulipanowa i nawet się z nim zaprzyjaźnił – to cztery. W nakreślonym przez Tulipanowa przed śmiercią spisie uczestników „eksperymentu” znalazłem pańską charakterystykę. Oto ona.

Erast Pietrowicz podszedł do biurka, wziął kartkę i przeczytał:

– „Pachomienko, stróż cmentarny. Nie wiem, jak ma na imię, pozostali robotnicy mówią na niech «Pacho». Wiek nieokreślony: między trzydziestką a pięćdziesiątką. Dość wysoki, mocno zbudowany. Twarz okrągła; nie nosi wąsów ani brody. Ukraiński akcent. Niejednokrotnie rozmawiałem z nim na rozmaite tematy. Słuchałem historii z jego życia (jest pielgrzymem i sporo widział), opowiadałem mu o sobie. Jest mądry, spostrzegawczy, religijny i dobry. Bardzo pomógł mi w śledztwie. Bodaj jedyny, co do którego nie można mieć najmniejszych podejrzeń”.

– Kochany chłopiec – powiedział w zamyśleniu oskarżony.

Twarz radcy kolegialnego wykrzywiła się, a nieporuszony konwojent ostro świsnął coś po japońsku.

Angelina również zadrżała, z przerażeniem wpatrując się w podsądnego.

– Zwierzenia Tulipanowa przydały się panu w piątek, kiedy odnalazł pan jego mieszkanie i popełnił podwójne morderstwo – ciągnął Erast Pietrowicz po chwili milczenia. – Co zaś do mojej… sytuacji rodzinnej, sporo osób ją zna, mógł pana o niej poinformować chociażby Zacharow. Tak więc dzisiaj, czy raczej wczoraj wieczorem, miałem już tylko jednego podejrzanego – pana. Pozostawało, po pierwsze, dowiedzieć się, jak wygląda Socki, po drugie ustalić, czy rzeczywiście zginął, i wreszcie znaleźć świadków, którzy potwierdziliby jego tożsamość. Stienicz opisał mi Sockiego sprzed siedmiu lat. Oczywiście przez siedem lat mógł się pan bardzo zmienić, ale wzrost, kolor oczu czy kształt nosa nie ulegają zmianie, i wszystkie te szczegóły dokładnie się zgadzały. Depesza z wydziału sądownictwa wojskowego, w której przekazano mi wszelkie informacje dotyczące pobytu Sockiego w więzieniu, a także rzekomo nieudanej ucieczki, dowiodła, że więzień wcale nie musiał zginąć. Gorzej poszło mi ze świadkami. Pokładałem wielkie nadzieje w byłym „sadyście”, Filipie Rozenie. W mojej obecności powiedział o Sockim coś, co zapadło mi w pamięć: „Ostatnio ciągle wydaje mi się, że go widzę. Choćby wczoraj…”. Nie skończył, przerwano mu. Ale „wczoraj”, to znaczy czwartego kwietnia, Rożen był razem ze wszystkimi w kostnicy u Zacharowa. A jeśli przypadkiem zobaczył tam stróża Pachomienkę i ten przypomniał mu starego znajomego? Niestety, nie udało mi się odnaleźć Rozena. Znalazłem za to prostytutkę, którą usiłował pan zabić siedem tygodni temu, w tłusty czwartek. Dobrze sobie pana zapamiętała, rozpozna bez trudu. Teraz mogłem już pana aresztować, zdobyłem dowody. I aresztowałbym, gdyby nie przystąpił pan do ataku. Wówczas zrozumiałem, że kogoś takiego jak pan można powstrzymać tylko jednym sposobem…

Socki najwyraźniej nie zrozumiał groźnego sensu tych słów. W każdym razie nie przejawiał żadnych oznak strachu – wręcz przeciwnie, uśmiechnął się blado do jakichś swoich myśli.

– Ach, tak, jeszcze list, który wysłał pan do Burylina – przypomniał sobie Fandorin. – Niezbyt oryginalne posunięcie. W rzeczywistości adresował go pan do mnie, prawda? Chciał mnie pan przekonać, że Zacharow żyje i gdzieś się ukrywa. Próbował pan nawet podrobić charakter pisma Zacharowa, ale to mnie jedynie upewniło, że podejrzany nie jest bynajmniej niepiśmiennym stróżem, lecz człowiekiem wykształconym, że dobrze zna Zacharowa i że miewał kontakty z Burylinem. A zatem Socki. Nie dałem się również nabrać na rzekomy telefon od Zacharowa. Sam niekiedy wykorzystywałem niedoskonałość naszej telefonii. Domyśliłem się pańskich intencji. Zawsze działa pan, opierając się na pewnej szczególnej logice: jeżeli ktoś pana interesuje, zabija pan wszystkich, którzy są mu drodzy. Dlatego zginęła siostra Tulipanowa. Dlatego chciał pan zabić córkę prostytutki, która z jakichś powodów pobudziła pańską chorą ciekawość. Dlatego tak uporczywie wspominał pan o służącym Japończyku; wyraźnie chciał pan, żeby przyszedł ze mną. Po co? Oczywiście po to, żeby Angelina Samsonowna została w domu sama. Wolę sobie nie wyobrażać, jaki los zamierzał jej pan zgotować. Mógłbym stracić panowanie nad sobą, a wówczas…

Fandorin przerwał i gwałtownie obrócił się do Angeliny.

– Jak brzmi twój wyrok? Winny czy niewinny? Ta, blada i drżąca, powiedziała cicho, ale pewnie:

– Teraz on. Niech wytłumaczy się, jeśli potrafi.

Socki milczał i nadal blado się uśmiechał. Minęła minuta, potem druga i kiedy zdawało się już, że nie będzie żadnej mowy obrończej, wargi oskarżonego się poruszyły. Popłynęła opowieść – spokojna, głośna, pełna godności, jakby mówił nie przebieraniec o twarzy wiejskiej baby, lecz jakaś siła wyższa, świadoma prawa i prawdy.

– Nie muszę się tłumaczyć. Nie mam z czego i nie mam komu. Osądzi mnie jeden tylko sędzia – Ojciec Niebieski, który zna wszystkie moje myśli i uczucia. Już w dzieciństwie wiedziałem, że zostałem wybrany, że jestem inny niż wszyscy. Zjadała mnie nieokiełznana ciekawość, pragnąłem zrozumieć zadziwiającą konstrukcję świata, wszystkiego doświadczyć, wszystkiego spróbować. Zawsze kochałem ludzi, a ludzie czuli to i garnęli się do mnie. Mógłbym zostać wielkim uzdrowicielem, mam bowiem wrodzony talent: wiem, skąd biorą się ból i cierpienie, a wiedza oznacza ratunek, potwierdzi to każdy lekarz. Nie znosiłem tylko jednego – braku piękna; widziałem w nim obrazę boskiego zamysłu; wszelkie kalectwo przywodziło mnie do szaleństwa. Pewnego razu podczas takiego ataku nie zdołałem się w porę powstrzymać. Ohydna stara dziwka, która – tak wówczas sądziłem – samym swoim wyglądem obrażała Boga, zmarła pod ciosami mojej laski. Wpadłem w szał nie pod wpływem sadystycznej rozkoszy, jak uważali później moi sędziowie – nie, to był święty gniew duszy przesyconej ideą Piękna. Z punktu widzenia społeczeństwa wydarzył się zwykły nieszczęśliwy wypadek, złota młodzież zawsze wyprawiała takie i jeszcze gorsze rzeczy. Ale ja nie byłem paniczykiem, więc władze ukarały mnie dla przykładu, na postrach pozostałym. Tylko mnie jednego! Teraz rozumiem, że to Bóg wybrał mnie wówczas, zawsze przecież byłem wyjątkowy, zawsze inny niż wszyscy. Ale kiedy ma się dwadzieścia cztery lata, trudno pogodzić się z czymś takim. Nie byłem gotowy. Nie sposób opisać, jakim koszmarem dla wykształconego, subtelnego człowieka jest więzienie – nie, nie zwykłe więzienie, tylko kara po stokroć gorsza: „obostrzony rygor”. Byłem najpodlejszym z więźniów, okrutnie poniżanym, pozbawionym wszelkich praw. Dręczono mnie fizycznie i psychicznie, kazano mi chodzić w kobiecej spódnicy. Ale czułem, jak z dnia na dzień dojrzewa we mnie jakaś moc – moc, którą nosiłem w sobie od zawsze, a która teraz wykiełkowała i jak wiosenny pęd wyciąga się ku słońcu. W końcu poczułem, że jestem gotowy. Strach mnie opuścił i nigdy już nie powrócił. Zabiłem swego głównego dręczyciela, zabiłem go na oczach wszystkich: podszedłem, chwyciłem oburącz za uszy i rozbiłem do połowy ostrzyżoną głowę o ścianę. Zakuto mnie w kajdany i wsadzono na siedem miesięcy do ciemnego karceru. Ale nie rozchorowałem się, nie złapałem gruźlicy. Stawałem się coraz silniejszy, coraz pewniejszy siebie, moje oczy zaczynały widzieć w ciemności. Wszyscy się mnie bali – strażnicy, władze, współwięźniowie. Nawet szczury uciekły z mojej celi. Dzień w dzień wytężałem umysł, czując, że coś ważnego puka do mojej duszy i nijak nie może znaleźć wejścia. Wszystko, co mnie otaczało, było plugawe i odrażające. Kochałem tylko Piękno, ale w moim świecie nie zostało już po nim śladu. Żeby nie oszaleć, przypominałem sobie wykłady z anatomii i kreśliłem na udeptanej ziemi szczegóły budowy ludzkiego organizmu. Wszystko w nim było rozumne, harmonijne, piękne. Mieszkało w nim Piękno, mieszkał Bóg. Z czasem zaczął ze mną rozmawiać i zrozumiałem, że to On obdarza mnie tajemniczą mocą. Uciekłem. Dysponowałem bezgraniczną siłą i wytrzymałością. Nie dogoniły mnie wilczarze, specjalnie przyuczane do polowania na ludzi, nie trafiły kule. Najpierw płynąłem rzeką, później wiele godzin szedłem wybrzeżem, aż w końcu znaleźli mnie tureccy przemytnicy. Włóczyłem się po Bałkanach i Europie. Kilka razy trafiłem do więzienia, ale po ucieczce z Chersonia nie było już żadnych murów zdolnych mnie powstrzymać. W końcu znalazłem dobrą pracę. W londyńskiej Whitechapel, w rzeźni. Rozbierałem tusze. Znajomość anatomii bardzo mi się wtedy przydała. Ceniono mnie, sporo zarabiałem, odkładałem pieniądze. Ale coś znowu we mnie narastało, kiedy patrzyłem na pięknie oddzielone od siebie trawieńce, wątrobę, wypłukane kiszki przygotowane do produkcji kiełbas, nerki, płuca. Wszystkie te podroby pakowano do czystych, porządnych worków i rozwożono po sklepach mięsnych, a tam układano w piękne kompozycje na ladach. Dlaczego człowiek tak się poniża? – myślałem. Czy ordynarne krowie wnętrzności, przystosowane do trawienia byle trawy, zasługują na większy szacunek niż nasz własny mechanizm, stworzony na obraz i podobieństwo boże? Rok temu, trzeciego kwietnia, doznałem oświecenia. Wracałem z wieczornej zmiany. W bezludnej, nieoświetlonej latarniami uliczce podeszła do mnie brudna dziwka i zaproponowała, żebyśmy poszli do bramy. Kiedy uprzejmie odmówiłem, przysunęła się jeszcze bliżej i zionąc na mnie smrodliwym oddechem, zaczęła wykrzykiwać jakieś wulgarne, ohydne przekleństwa. Co za szyderstwo z obrazu i podobieństwa bożego! – pomyślałem. Po co jej wewnętrzny mechanizm trudzi się dzień i noc, po co niezmordowane serce tłoczy drogocenną krew, po co rodzą się, umierają i znowu rodzą miliardy komórek jej organizmu? I nagle zapragnąłem zmienić ten koszmar w Piękno, ujrzeć prawdziwą istotę tego stworzenia, tak na zewnątrz podłego. Za pasem miałem nóż rzeźnicki. Później kupiłem cały zestaw doskonałych skalpeli, ale wtedy, za pierwszym razem, wystarczył zwykły rzeźnicki tasak. Rezultat przeszedł wszelkie moje oczekiwania. Wstrętna baba przemieniła się! Na moich oczach stała się piękna! Zamarłem z zachwytu nad tak oczywistym dowodem Cudu!

Oskarżony się rozpłakał. Chciał kontynuować, ale tylko machnął ręką i nic już więcej nie powiedział. Jego pierś unosił szybki oddech, oczy w natchnieniu spoglądały gdzieś w górę.

– Wystarczy ci? – zapytał Fandorin. – Uznajesz go za winnego?

– Tak – wyszeptała Angelina i przeżegnała się. – Jest winien wszystkich tych zbrodni.

– Sama widzisz, nie wolno zostawić go przy życiu. Niesie śmierć i nieszczęście. Trzeba go zniszczyć.

Angelina zadrżała.

– Nie, Eraście Pietrowiczu. On jest szalony. Trzeba go leczyć. Nie wiem, czy się uda, ale trzeba spróbować.

– Nie, nie jest szalony – powiedział z głębokim przekonaniem Erast Pietrowicz. – Jest sprytny, wyrachowany, dysponuje żelazną wolą i godną pozazdroszczenia przedsiębiorczością. Stoi przed tobą nie szaleniec, lecz potwór. Niektórzy rodzą się garbaci albo z zajęczą wargą. Ale niekiedy wrodzone kalectwo trudno dostrzec gołym okiem. I takie kalectwo jest najgorsze. On jedynie z wyglądu przypomina człowieka, podczas gdy naprawdę nie ma w nim nic ludzkiego. Brak w jego duszy tej niewidzialnej struny, która istnieje i dźwięczy nawet w najgorszym złoczyńcy. Choćby słabo, choćby ledwie słyszalnie, ale brzmi, odzywa się, i dzięki niej człowiek w głębi serca zawsze wie, że postąpił dobrze albo źle. Zawsze wie, nawet jeśli nigdy w życiu nie poszedł za jej głosem. Znasz czyny Sockiego, słyszałaś jego słowa, widzisz, jaki jest. Nie domyśla się nawet istnienia tej struny, słucha zupełnie innego głosu. Kiedyś powiedziano by, że jest sługą diabła. Ja ujmę to prościej: to nie jest człowiek. Niczego nie żałuje. Zwykłe metody go nie powstrzymają. Nie trafi na szafot, a mury domu wariatów nie zdołają go powstrzymać. Wszystko zacznie się od nowa.

– Eraście Pietrowiczu, przecież mówił pan, że Anglicy zażądają deportacji! – zawołała żałośnie Angelina, chwytając się choć cienia szansy. – Niech oni go zabiją, byle nie ty! Byle nie ty!

Fandorin pokręcił głową.

– Procedury deportacyjne będą się ciągnęły. A on ucieknie – z więzienia, z transportu, z pociągu, ze statku. Nie mogę ryzykować.

– Nie ufasz Bogu – powiedziała zrezygnowana. – Bóg wie, jak i kiedy ukrócić zbrodnię.

– Wie albo nie wie. A ja nie mogę pozostać biernym obserwatorem. Nie znam cięższego grzechu. To koniec, Angelino, to już koniec.

Erast Pietrowicz zwrócił się po japońsku do Masy:

– Wyprowadź go na podwórze.

– Nigdy jeszcze nie zabił pan bezbronnego – powiedział w tymże języku wyraźnie zaniepokojony sługa. – Potem będzie pan sobie robił wyrzuty. I pani się rozgniewa. Sam się tym zajmę.

– To nic nie zmieni. Co z tego, że nie ma broni. Pojedynek byłby w tej sytuacji pozerstwem. Niezależnie od tego, czy będzie uzbrojony, czy też nie, zabiję go z łatwością. Dajmy sobie spokój z tanimi efektami.

Kiedy Masa i Fandorin ujęli skazańca pod ramiona i powlekli do wyjścia, Angelina krzyknęła:

– Erast, pomyśl o mnie, pomyśl o nas!

Ramiona radcy kolegialnego drgnęły, ale on sam się nie odwrócił.

Obejrzał się natomiast Dekorator i z uśmiechem powiedział:

– Jest pani wcieleniem Piękna. Ale zapewniam panią, że na stole, w otoczeniu porcelanowych talerzy, byłaby pani jeszcze piękniejsza.

Angelina zacisnęła powieki i zakryła dłońmi uszy, lecz i tak usłyszała wystrzał na podwórzu – suchy, krótki, ginący w huku rakiet i fajerwerków wzlatujących w rozgwieżdżone niebo.


* * *

Erast Pietrowicz wrócił sam. Stanął w progu, otarł spocone czoło. Szczękając zębami, powiedział:

– Wiesz, co wyszeptał? „Boże, jaki jestem szczęśliwy!”.

Długo milczeli. Angelina siedziała z zamkniętymi oczami, spod rzęs spływały jej łzy; Fandorin stał, bojąc się do niej zbliżyć.

W końcu podniosła się z krzesła. Podeszła, objęła go, kilka razy namiętnie pocałowała – w czoło, w oczy, w usta.

– Odchodzę, Eraście Pietrowiczu. Wybacz.

– Angelino… – Twarz radcy kolegialnego, i tak już pobladła, zrobiła się całkiem szara. – A więc przez tego potwora, przez tę bestię…

– Przeszkadzam panu, niepotrzebnie zabieram czas – przerwała, nie słuchając. – Siostry już od dawna zapraszają mnie do klasztoru świętych Borysa i Gleba. Powinnam była pójść do nich zaraz po śmierci taty. Ale spotkałam pana i zachciało mi się szczęścia, święta w życiu. To już koniec. Żadne święto nie trwa długo. Będę się tam za pana modliła. Niech pan robi, jak panu każe sumienie, a jeżeli coś wyjdzie nie tak, to nie szkodzi, ja odpokutuję wszystkie pańskie błędy.

– Nie możesz iść do k-klasztoru – powiedział szybko, nerwowo Fandorin. – Nie jesteś taka jak one, jesteś inna, żywa, g-gorąca. Nie wytrzymasz. I ja nie wytrzymam bez ciebie.

– Wytrzyma pan, pan jest silny. A ze mną są same kłopoty. Będzie panu lżej… Tak, jestem żywa i gorąca, ale siostry są właśnie takie. Bóg nie potrzebuje zimnych. Odchodzę. Dawno już wiedziałam… nie powinniśmy.

Przybity Erast Pietrowicz milczał, czując, że nic już nie zmieni jej decyzji. Angelina również milczała. Delikatnie głaskała go po policzku i po siwej skroni.

Z głębi nocy, z ciemnych ulic, doniosło się tak niestosowne w tej chwili uroczyste, świąteczne bicie cerkiewnych dzwonów.

– To nic, Eraście Pietrowiczu – powiedziała Angelina. – To nic. Słyszy pan? Chrystus zmartwychwstał.

Загрузка...