Tryumf Pilona

6 kwietnia, Wielki Czwartek

Teraz Anisij przeszedł pod komendę Iżycyna.

Poprzedniego dnia wieczorem, po „analizie”, w trakcie której wyjaśniło się, że podejrzanych jest więcej niż trzeba, szef przespacerował się po gabinecie, postukał nefrytowymi paciorkami i powiedział: „W porządku, Tulipanow Prześpijmy się z tym. Nabiegał się pan dziś za wszystkie czasy, p-pora odpocząć”.

Anisij sądził, że szef zarządzi, co następuje: dyskretną obserwację Stienicza, Nieswieckiej i Burylina (kiedy ten wyjdzie z aresztu), zebranie danych o miejscach ich pobytu w ciągu ostatniego roku i może jeszcze jakiś specjalny eksperyment śledczy.

Ale nie, nieprzewidywalny szef postanowił inaczej. Rano, kiedy Anisij, kurcząc się na deszczu, dotarł na Małą Nikicką, Masa przekazał mu kartkę:


Znikam na jakiś czas. Spróbuję uchwycić, nitkę z drugiej strony. A Pan niech na razie popracuje z Iżycynem. Boję się, żeby przez zbytnią gorliwość nie narobił nam kłopotów. Mało przyjemny typ, ale całkiem sprytny, a nuż się do czegoś dokopie.

E.F.


No i proszę. Z jakiej znów „drugiej strony”?


* * *

Detektywa do zadań specjalnych należało jeszcze znaleźć. Anisij zatelefonował do prokuratury, ale tam powiedzieli mu: „Pojechał na wezwanie z żandarmerii”. Zadzwonił do komendy żandarmerii – tam odpowiedzieli: „Wyszedł w ważnej sprawie, przez telefon nie udzielimy panu żadnych informacji”. Dyżurny mówił tak podekscytowanym tonem, że Tulipanow od razu zrozumiał – kolejne morderstwo. A jeszcze po kwadransie przybył posłaniec od Iżycyna, stójkowy Lińkow. Zajrzał do radcy kolegialnego, nie zastał go i pobiegł do Tulipanowa, na Granatną.

– Koszmarny wypadek, wielmożny panie – zameldował roztrzęsiony. – Nieludzkie zabójstwo nieletniej. Takie nieszczęście, takie nieszczęście…

Pociągnął nosem i zaczerwienił się, widać zawstydzony swoją wrażliwością.

Anisij patrzył na niezgrabnego policjanta o cienkiej szyi i widział go na wylot. Bystry, sentymentalny, pewnie nawet lubi czytać książki. Do policji trafił z biedy, ale nie nadaje się, kurczaczek, do ciężkiej, brutalnej służby. Tulipanow byłby taki sam, gdyby szczęśliwym trafem nie spotkał Erasta Pietrowicza.

– Jedźmy, panie Lińkow – powiedział Anisij, specjalnie zwracając się do stójkowego per pan. – I prosto do kostnicy. Tak czy inaczej, zawiozą tam zwłoki.

Nie ma to jak dedukcja – Anisij ledwie pół godzinki przesiedział w stróżówce u Pachomienki, pogawędził z miłym człowiekiem o tym i owym, kiedy przed bramę zajechały trzy dorożki, a za nimi ślepa karetka bez okien, tak zwany trupowóz.

Z pierwszej dorożki wysiedli Iżycyn i Zacharow, z drugiej fotograf z pomocnikiem, a z trzeciej dwóch żandarmów i starszy stójkowy. Z karetki nie wysiadł nikt. Zan – darmi otworzyli odrapane drzwi i wynieśli na noszach niewielki, nakryty brezentem kształt.

Zacharow był ponury i wyjątkowo wściekle gryzł swoją nieodłączną fajkę, natomiast detektyw wyglądał na ożywionego i niemal radosnego. Na widok Anisija zmienił się na twarzy.

– Aa, to pan. Co, już pan wywęszył? Pański szef też raczył się pojawić?

Kiedy jednak usłyszał, że Fandorina nie ma i nie będzie, a Tulipanow właściwie nic jeszcze nie wie, zaraz się rozpogodził.

– No, teraz zacznie się na całego – oświadczył, energicznie zacierając ręce. – Czyli tak. Dziś rano pracownicy kolei żelaznej, kontrolujący stan torów linii Moskwa-Brześć, znaleźli w krzakach w pobliżu przejazdu Nowotychwińskiego zwłoki nieletniej włóczęgi. Jegor Willemowicz stwierdził, że śmierć nastąpiła nie później niż o północy. Powiem panu, Tulipanow, że widok był mało apetyczny! – Iżycyn krótko zachichotał. – Może pan sobie wyobrazić: brzuch, oczywiście, wypatroszony, kiszki porozwieszane na gałęziach dookoła, a co do twarzy…

– Znowu krwawy pocałunek?! – krzyknął rozgorączkowany Anisij.

Detektyw parsknął i nie zdołał się już powstrzymać, dopadł go atak śmiechu – pewnie z nerwów.

– Oj, zamęczyliście mnie. – Złapał w końcu oddech i otarł łzy. – Przyczepiliście się z Fandorinem do tego pocałunku. Proszę wybaczyć śmiech, może trochę nie na miejscu. Ale zaraz sam pan zobaczy. Hej, Siłakow! Stój! Pokaż no jej twarz!

Żandarmi opuścili nosze na ziemię i unieśli brzeg brezentu. Z zagadkowego zachowania detektywa Anisij wywnioskował, że zobaczy coś wyjątkowo paskudnego: szkliste oczy, koszmarny grymas czy wywalony język. Ale nie, pod brezentem leżał jakiś czerwonoczarny ochłap z dwiema kulkami – białymi z ciemnymi krążkami pośrodku.

– Co to ma być? – zdumiał się Tulipanow i zęby zaszczekały mu jakoś same z siebie.

– Wygląda na to, że przez naszego żartownisia całkiem straciła twarz – wyjaśnił z wisielczym humorem Iżycyn. – Jegor Willemowicz mówi, że skórę nacięto tuż pod linią włosów i ściągnięto jak skórkę z pomarańczy. Ma pan swój pocałunek. A najgorsze, że teraz nikt jej nie zidentyfikuje.

Anisijowi świat dziwnie jakoś się zakołysał i popłynął przed oczami. Głos detektywa dobiegał z bardzo, bardzo daleka.

– No i koniec tajemnicy. Ci od torów rozgadali, komu popadło. Jeden zemdlał, trzeba go było odwieźć do szpitala. Zresztą i bez tego cała Moskwa plotkuje. Do komendy żandarmerii ze wszystkich stron napływają doniesienia o mordercy, który zamierza wyciąć w pień wszystkie ruskie baby. Skoro świt zameldowaliśmy do Petersburga. Całą prawdę, bez żadnego kręcenia. Przyjedzie do nas sam minister, hrabia Tołstow. I polecą głowy. Ja tam o swoją dbam, nie wiem, jak pan. Pański szef może się jeszcze długo bawić w swoją dedukcję, ma mocne plecy, nikt go nie tknie. A ja poradzę sobie jakoś bez dedukcji, grunt to energia i zdecydowanie. Teraz już nie pora na mazgajstwo.

Tulipanow odwrócił się od noszy, przełknął ślinę, zamrugał oczami. Zaczerpnął głęboko powietrza i zaraz poczuł się lepiej.

„Mazgajstwa” Anisij nie zamierzał Iżycynowi darować, więc powiedział drewnianym głosem:

– Mój szef twierdzi, że zdecydowanie i energia przydają się przy rąbaniu drew i kopaniu ogrodu.

– Otóż to! – Detektyw machnął na żandarmów, żeby wnieśli zwłoki do kostnicy. – Przekopię w diabły całą Moskwę, a jeśli przy okazji narąbię drew i polecą wióry, rezultaty będą tego warte. Jeżeli nic nie zdziałam, lepiej się od razu powiesić. Przysłano tu pana w charakterze obserwatora? Więc proszę sobie obserwować na zdrowie i nie udzielać mi dobrych rad. Jak coś się panu nie podoba, niech pan pisze skargę. Znam hrabiego Dymitra Andriejewicza i wiem, że ceni sobie zdecydowane metody, a na drobne naruszenia procedury patrzy przez palce, jeżeli wymaga tego dobro sprawy.

– Słyszałem już takie opinie od policjantów, ale w ustach pracownika prokuratury brzmią one co najmniej dziwnie – zauważył Anisij i pomyślał, że dokładnie tak odpowiedziałby Iżycynowi Erast Pietrowicz.

Ale detektyw tylko machnął ręką na wyważoną replikę i wówczas Tulipanow ostatecznie przeszedł na oficjalny ton.

– Proszę o konkrety, radco dworu. Na czym polega pański plan?

Weszli do gabinetu eksperta medycyny sądowej i usiedli przy biurku; Zacharow akurat zajmował się zwłokami w prosektorium.

– Pan pozwoli. – Iżycyn z wyższością spojrzał na młodszego rangą urzędnika. – Zróbmy burzę mózgów. Kogo morduje nasz rzeźnik? Ulicznice, włóczęgi, żebraczki, a zatem kobiety z marginesu, najgorsze wyrzutki społeczeństwa. Teraz przypomnijmy sobie, gdzie dokonano zabójstw. Skąd przywieziono bezimienne ofiary, te z dołów, już nie ustalimy. Wiadomo, moskiewska policja nie lubi w takich wypadkach bawić się w niepotrzebną pisaninę. Doskonale wiemy jednak, skąd przywieziono pozostałe, zidentyfikowane ofiary.

Iżycyn otworzył zeszyt w kratkę.

– O, jest! Żebraczka Maria Kosaja, zamordowana jedenastego lutego na Małej Triochswiackiej, w pobliżu noclegowni Syczugina. Gardło poderżnięte, brzuch rozpruty, brak wątroby. Prostytutka Aleksandra Zotowa, znaleziona piątego lutego na Swinińskiej, na bruku. Też gardło i wycięta macica. Obie panny bierzemy na warsztat.

Detektyw podszedł do wiszącej na ścianie policyjnej mapy i zaczął po niej kreślić długim, ostrym palcem.

– Patrzymy. Wtorkową Andrieiczkiną znaleziono tu, na Sielezniewskiej. Dzisiejszą ofiarę koło przejazdu Nowotychwińskiego, o tutaj. Te dwa miejsca leżą nie dalej niż wiorstę od siebie. I również wiorstę od osady tatarskiej w Wypołzowie.

– A niby co mają do tego Tatarzy?

– Zaraz, zaraz – prychnął Iżycyn. – Niech pan nie przeszkadza… Teraz weźmy dwie poprzednie ofiary. Mała Triochswiacka, tutaj. I Swinińska. O krok od siebie. I trzysta, może pięćset kroków od synagogi na Spasogliniszczewskiej.

– A jeszcze bliżej Chitrowki – zaoponował Anisij. – Dzień w dzień kogoś tam mordują. Nic dziwnego, największe w mieście zagłębie przestępczości.

– Mordują, ale nie tak! O nie, Tulipanow, patroszyć to nie po chrześcijańsku. Wszystkie te morderstwa pachną mi czymś obcym, barbarzyńskim. Prawosławni też robią różne świństwa, ale nie takie. I nie ma co bredzić o jakimś londyńskim Kubie, który nagle okazał się Rosjaninem i wrócił poszaleć na ojczystej ziemi. Idiotyzm! Jeżeli Rosjanin jedzie sobie do Londynu, widać jest kulturalnym człowiekiem. A czy kulturalny człowiek będzie grzebał w kiszkach jakiejś Mańki? Może pan to sobie wyobrazić?

Anisij nie mógł sobie wyobrazić, więc zgodnie z sumieniem zaprzeczył.

– Sam pan widzi. Przecież to oczywiste! Trzeba takiego fantasty i teoretyka jak pański szef, żeby kierować się abstrakcyjnymi spekulacjami zamiast zdrowym rozumem. A ja, panie Tulipanow, jestem praktykiem.

– A znajomość anatomii? – stanął w obronie szefa Anisij. – A profesjonalne cięcia skalpelem? Tylko lekarz mógł dokonać wszystkich tych potworności!

Iżycyn uśmiechnął się tryumfalnie.

– I tu właśnie Fandorin się myli! Od samego początku coś mi się w tej hipotezie nie podobało. Nie-moż-li-we – wyskandował. – Po prostu niemożliwe i koniec. Jeżeli człowiek z dobrego towarzystwa jest maniakiem, wymyśla coś bardziej wyrafinowanego, nie taką jatkę. – Wskazał prosektorium. – Niech pan sobie przypomni markiza de Sade. Albo choćby ubiegłoroczną historię z notariuszem Schillerem. Upił dziewczynę do nieprzytomności, wsadził jej gdzie nie trzeba laskę dynamitu i podpalił lont. Od razu widać, że wykształcony człowiek, chociaż dziwak, oczywiście. A na taką ohydę, z którą mamy tutaj do czynienia, stać tylko chama, ostatniego bydlaka. Znajomość anatomii i chirurgiczną zręczność wyjaśnić bardzo łatwo, panowie mądrale.

Detektyw odczekał chwilę dla lepszego efektu, po czym uniósł palec i wyszeptał:

– Rzeźnik! Rzeźnik zna anatomię jeszcze lepiej niż chirurg. Codziennie wycina wątróbkę, żołądek, nerki i tak dalej z jubilerską precyzją, nie gorzej od świętej pamięci Pirogowa. A i noże w dobrej rzeźni ostrzą jak skalpele.

Tulipanow milczał wstrząśnięty. Ten wstrętny Iżycyn ma rację! Jak mogli zapomnieć o rzeźnikach!

Reakcja rozmówcy wyraźnie usatysfakcjonowała Iżycyna.

– A teraz moje plany. – Znowu podszedł do mapy. – Mamy dwa ogniska. Pierwsze dwie ofiary znaleziono tam, dwie ostatnie – tutaj. Nie wiemy, dlaczego przestępca zmieniał teren działania. Może pomyślał, że w północnej części Moskwy będzie miał lepsze warunki niż w centrum: puste działki, zapuszczone ogrody, mniej domów. Na wszelki wypadek wezmę pod lupę wszystkich rzeźników zamieszkałych w interesujących nas okolicach. Mam już nawet listę. – Detektyw wyciągnął kartkę i położył na biurku przed Anisijem. – Siedemnastu ludzi. Proszę zwrócić uwagę na tych, przy których narysowałem sześcioramienną gwiazdę albo półksiężyc. Tu, w Wypołzowie, jest osada tatarska. A Tatarzy mają własnych rzeźników, prawdziwych zbójów. Przypominam, że szopa, w której znaleziono Andrieiczkiną, leży nie dalej niż wiorstę od osady. Podobnie jak przejazd kolejowy, przy którym odkryto zwłoki dziewczyny bez twarzy. A tutaj – długi palec przesunął się po mapie – w pobliżu Triochswiackiej i Swinińskiej mamy synagogę. I obok rzeźników, parszywych żydowskich rzeźników, zarzynających zwierzęta według ich barbarzyńskiego rytuału. Nigdy nie widział pan, jak to robią? Bardzo przypomina robotę naszego przyjaciela. Czuje pan, Tulipanow, czym sprawa pachnie?

Sądząc z rozdętych nozdrzy detektywa do zadań specjalnych, pachniało głośnym procesem, poważnymi nagrodami i oszałamiającym awansem.

– Panie Tulipanow, jest pan młody. Wszystko przed panem. Może pan trzymać się Fandorina i wyjść na durnia. Może pan również popracować dla dobra sprawy, a ja już o panu nie zapomnę. Bystry z pana chłopak, ma pan swój rozum. Potrzebuję takich pomocników.

Anisij otworzył usta, żeby odeprzeć tę bezczelność, ale Iżycyn już zmienił temat.

– Z siedemnastu interesujących nas rzeźników czterej to Tatarzy, a trzej Żydzi. Tym przyjrzymy się w pierwszej kolejności. Żeby uniknąć podejrzeń o jakieś uprzedzenia, aresztuję wszystkich. I popracuję z nimi jak należy. Bogu dzięki, mam w tym niejaką praktykę. – Uśmiechnął się drapieżnie i zatarł dłonie. – Czyli tak. Najpierw nakarmimy pogańskie towarzystwo, i tak teraz nie poszczą. Wieprzowiny nie tkną, każę uraczyć ich wołowiną, w końcu szanuję ich obyczaje, prawda? A prawosławnym zaserwuję śledzika. Pić nie pozwolę. Spać też. Posiedzą nockę, powyją, a rano, żeby im smutno nie było, zaproszę na pogawędkę i moi chłopcy popracują z nimi „kiełbaską”. Wie pan, co to takiego?

Wstrząśnięty Tulipanow pokręcił głową.

– Znakomity wynalazek: pończocha, a w niej mokry piasek. Żadnych śladów, a skuteczność gwarantowana, szczególnie jeśli po nerkach i innych czułych miejscach…

– Leontiju Andriejewiczu, przecież pan skończył studia!

– No właśnie. Stąd wiem, kiedy trzeba się trzymać regulaminu, a kiedy o nim zapomnieć w imię wyższych celów.

– A jeżeli pan się myli i Rozpruwacz wcale nie jest rzeźnikiem?

– Jak to nie jest? – Iżycyn wzruszył ramionami. – Jeszcze pana nie przekonałem?

– Przecież może się przyznać wcale nie ten, który jest winny, tylko najsłabszy psychicznie! A wtedy prawdziwy morderca pozostanie bezkarny!

Detektyw tak się rozbestwił, że bezczelnie poklepał Anisija po ramieniu.

– To również przewidziałem. Jasne, głupio wyjdzie, jeśli teraz przymkniemy jakiegoś Mojsze czy Abrama, a za, powiedzmy, trzy miesiące policja znajdzie kolejną wypatroszoną dziwkę. Ale nie chodzi o zwykłe morderstwo, tylko o sprawę wagi państwowej. Odwołać wizytę najjaśniejszego pana to już nie przelewki! Dopuszczamy zatem specjalne procedury. – Iżycyn zacisnął dłoń tak, że za – chrzęściły stawy. – Jeden trafi na szubienicę, a szesnastu pozostałych wyślemy na białe niedźwiedzie. Bez procesu, na mocy rozporządzenia administracyjnego. W zimne, bezludne okolice, gdzie nie będą mieli kogo zarzynać. A policja i tam ich przypilnuje.

„Plan” zdeterminowanego detektywa, choć bez wątpienia skuteczny wprawił Anisija w przerażenie. Władze w przeddzień wizyty groźnego hrabiego Tołstowa pewnie ze strachu zgodzą się na wszystko i niewinnym ludziom zawali się całe życie. Jak ich ratować? Fandorin, gdzie pan się podziewa?!

Anisij odchrząknął, powachlował swoimi osławionymi uszami, w duchu przeprosił szefa za niesubordynację i opowiedział Iżycynowi rewelacje poprzedniego dnia. Niech się tak nie zapędza, niech wie, że oprócz jego „rzeźniczej” hipotezy są i inne, poważniejsze.

Leontij Andriejewicz wysłuchał uważnie, ani razu nie przerywając. Jego nerwowa twarz z początku oblała się rumieńcem, potem zbladła, a pod koniec pokryła plamami; oczy spoglądały coraz mniej przytomnie.

Kiedy Tulipanow skończył, detektyw oblizał białym językiem grube wargi i powoli powtórzył:

– Akuszerka nihilistka? Wydalony student? Szalony kupiec? Taaak…

Iżycyn poderwał się z krzesła, przespacerował po pokoju i rozwichrzył włosy, naruszając idealną symetrię przedziałka.

– Doskonale! – zawołał, stając przed Anisijem. – Bardzo się cieszę, że postanowił pan szczerze ze mną porozmawiać. Nie powinniśmy mieć przed sobą tajemnic, przecież pracujemy dla wspólnej sprawy!

Anisij poczuł paskudny zimny dreszczyk – oj, niepotrzebnie się wygadał. Ale detektywa nic już nie mogło powstrzymać.

– No cóż, spróbujemy. Oczywiście rzeźników aresztuję tak czy inaczej, ale teraz niech jeszcze siedzą sobie w spokoju. Na początek popracujemy z pańskimi „medykami”.

– Jak to „popracujemy”? – spanikował Anisij, przypominając sobie pielęgniarza i lekarkę. – „Kiełbaską”?

– Nie, z takimi trzeba inaczej.

Detektyw chwilę pomyślał, przytaknął sam sobie i przedstawił nowy plan działania.

– Czyli tak. Na wykształconych mamy, Tulipanow, specjalne metody. Wykształcenie rozmiękcza w człowieku duszę, wysubtelnia. Jeżeli nasz zbój jest faktycznie człowiekiem z wyższych sfer, zachowuje się jak wilkołak: w dzień zwyczajnie, jak wszyscy, a w nocy, w ataku okrucieństwa, jakby bies go opętał. Na tym właśnie zagramy. Zwinę ich, kiedy będą normalni, i pokażę robotę wilkołaka. Przekonamy się, czy ich wrażliwe duszyczki wytrzymają taki widok. Jestem pewien, że winny się złamie. W świetle dnia zobaczy, co wyprawia jego drugie „ja”, i zdemaskuje się jak amen w pacierzu. Psychologia, Tulipanow Dobrze, postanowione. Przystępujemy do eksperymentu.

Anisij nie wiedzieć czemu przypomniał sobie, jak w dzieciństwie mama opowiadała mu bajkę, żałośnie wyśpiewując kwestię Kogucika: „Niesie mnie lisica za ciemne lasy, za wysokie góry, do głębokiej nory…”.

Szefie, nie jest dobrze. Jest bardzo źle.


* * *

Anisij nie brał udziału w przygotowaniach do „eksperymentu”. Ulokował się w gabinecie Zacharowa i żeby nie myśleć o tym, jak głupio się wygadał, zaczął czytać leżącą na stole gazetę – wszystko jak leci.

„Moskowskije Wiedomosti” z szóstego (osiemnastego) kwietnia donosiły, co następuje:


Budowa wieży Eiffla zakończona


Paryż. Agencja Reutera informuje, że zakończono wreszcie prace nad gigantyczną i najzupełniej nikomu niepotrzebną wieżą ze stalowych prętów, którą Francuzi zamierzają zadziwić gości Piętnastej Wystawy. Niebezpieczna fantazja budzi uzasadnione obawy mieszkańców miasta. Do czego to podobne, żeby nad Paryżem sterczał jakiś kuriozalny komin fabryczny, zaćmiewający nonsensowną wysokością wspaniałe zabytki stolicy? Doświadczeni inżynierowie ostrzegają, że tak wysoka i stosunkowo wąska konstrukcja, oparta na fundamencie o średnicy trzykrotnie mniejszej niż jej wysokość, może nie wytrzymać naporu wiatru.


Pojedynek na szable


Rzym. Całe Włochy mówią o pojedynku między generałem Andreottim a posłem Cavallem. W zeszłym tygodniu w przemówieniu skierowanym do weteranów bitwy pod Solferino generał Andreotti wyraził zaniepokojenie żydowskimi wpływami w europejskich sferach prasowych i wydawniczych. Poseł Cavallo, z pochodzenia Żyd, uznał tę w pełni przecież słuszną wypowiedź za obraźliwą i przemawiając w parlamencie, nazwał generała „sycylijskim osłem”, w wyniku czego doszło do pojedynku. W drugiej rundzie Andreotti został lekko raniony szablą w ramię i pojedynek przerwano. Przeciwnicy podali sobie ręce.


Choroba ministra


S. Petersburg. Stan zdrowia chorego od kilku dni na zapalenie płuc ministra łączności nieco się poprawił: zniknęły bóle w piersiach. Ubiegłej nocy chory spał spokojnie. Jest w pełni władz umysłowych.


Anisij przeczytał również reklamy: odświeżającego kremu glicerynowego, pasty do kaloszy, najnowocześniejszych składanych łóżek i antynikotynowych munsztuków. Potem w przystępie dziwnej apatii długo studiował ilustrację z podpisem:


Luksusowy, bezzapachowy klozet pudrowy konstrukcji inżyniera mechanika S. Timochowicza. Tani, spełnia wymogi higieny, dostosowany do wszystkich pomieszczeń w domu. W kamienicy Adadurowa w pobliżu Czerwonej Bramy odbywa się stała prezentacja. Istnieje możliwość wypożyczenia klozetu na letnisko.


Potem siedział wyprostowany i ponuro spoglądał w okno.

Za to Iżycyn wychodził z siebie. Pod jego osobistym nadzorem wniesiono do prosektorium dodatkowe stoły, tak że teraz było ich w sumie trzynaście. Dwóch grabarzy, stróż i stójkowi przynieśli z chłodni na noszach trzy zidentyfikowane ciała i dziesięć bezimiennych, wśród nich również nieletnią włóczęgę. Detektyw kilkakrotnie kazał przekładać zwłoki z miejsca na miejsce, żeby osiągnąć jak najlepszy efekt. Anisijowi skóra cierpła, kiedy słyszał zza zamkniętych drzwi apodyktyczny tenorek Iżycyna.

– Gdzie ciągniesz ten stół, bałwanie?! Powiedziałem wyraźnie, w podkowę!

Albo jeszcze gorzej:

– Nie tak, nie tak! Otwórz jej szerzej ten brzuch! No i co, że zamarznięty, szarpnij porządnie! No już! Tak, teraz dobrze.

Zatrzymanych przywieziono przed trzecią po południu; każdego w osobnym powozie pod konwojem.

Tulipanow widział przez okno, jak najpierw do kostnicy wprowadzono pyzatego, krzepkiego mężczyznę w wymiętym fraku i przekrzywionej białej krawatce – pewnie fabrykanta Burylina, który od chwili zatrzymania nie trafił jeszcze do domu. Dziesięć minut później przybył Stienicz. Był w białym fartuchu (widać prosto ze szpitala), sprawiał wrażenie zaszczutego i z przerażeniem rozglądał się dookoła. Wkrótce po nim przywieziono Nieswicką. Szła między dwoma żandarmami, wyprostowana, z uniesioną głową. Twarz akuszerki wykrzywiał grymas nienawiści.

Skrzypnęły drzwi; do gabinetu zajrzał Iżycyn. Był podekscytowany i radosny jak teatralny antreprener przed premierą.

– Na razie czekają, robaczki, w biurze, pod strażą – poinformował. – Niech no pan rzuci okiem, czy wszystko jest jak należy.

Tulipanow bez entuzjazmu wstał i przeszedł do prosektorium.

Pośrodku obszernej sali stały ustawione w szeroką podkowę stoły. Na każdym z nich leżały przykryte brezentem zwłoki. Za stołami, przy ścianie – żandarmi, stójkowi, grabarze i stróż: po jednym na dwa ciała. Przy ostatnim stole siedział na prostym drewnianym krześle Zacharow, w tym samym fartuchu co zwykle i z nieodłączną fajką w zębach. Był znudzony i nawet senny. Za nim, nieco z boku, sterczał Grumow, jak małżonka przy ślubnym na mieszczańskiej fotografii, tyle że nie opierał ręki na ramieniu eksperta. Wyglądał na przybitego – widać nie przywykł do takiego zamieszania w swoim królestwie milczenia. Ostro pachniało środkiem odkażającym, spod którego uparcie przebijał słodkawy fetor rozkładu. Z boku, na małym stoliku, leżał stos papierowych torebek. Solidny Leonid Andriejewicz wszystko przewidział – a nuż kogoś dopadną mdłości.

– Tu stanę ja – pokazał Iżycyn. – A tutaj oni. Na mój rozkaz cała siódemka chwyci lewą ręką jeden brezent, drugą drugi i ściągnie. Niezapomniany widok. Zaraz sam się pan przekona. I nosem ich, nosem, sukinsynów, w sam środek flaków. Jestem pewien, że mordercy puszczą nerwy. A może i nie? – zaniepokoił się nagle detektyw, mierząc niepewnym spojrzeniem scenografię.

– Puszczą – orzekł ponuro Anisij. – I to wszystkim trojgu.

Napotkał wzrok Pachomienki; stróż ukradkiem mrugnął do niego: niczaho, synku, pamiętaj o odciskach.

– Zaczynamy! – rzucił Iżycyn w stronę drzwi, po czym pospiesznie wybiegł na środek sali i przybrał pozę wcielonej surowości: ręce splecione na piersi, jedna noga do przodu, rachityczna dolna szczęka wysunięta, zmarszczone brwi.

Wprowadzono zatrzymanych. Stienicz od razu wbił wzrok w straszne brezentowe całuny i wcisnął głowę w ramiona. Anisija i pozostałych chyba nie zauważył. Za to Nieswickiej stoły nie zainteresowały ani trochę. Przyjrzała się obecnym, zatrzymała wzrok na Tulipanowie i posłała mu pogardliwy uśmiech. Anisij zaczerwienił się jak burak. Kupiec stanął obok stolika z torebkami, oparł się o blat i ciekawie kręcił głową. Mrugnął do Zacharowa. Ten lekko skłonił głowę.

– Jestem człowiekiem prostolinijnym – zaczął suchym, ostrym tonem Iżycyn, akcentując każde słowo. – Nie zamierzam owijać w bawełnę. W ostatnich miesiącach popełniono w Moskwie wiele potwornych zabójstw. Organy śledcze doskonale wiedzą, że mordercą jest któreś z was trojga. Za chwilę pokażę wam małą niespodziankę i przy okazji zajrzę każdemu w duszę. Zjadłem zęby na takich historiach, więc mnie nie nabierzecie. Dotychczas morderca widział swoje dzieło tylko nocą, w przystępie szaleństwa. Teraz obejrzyjcie je sobie w świetle dnia. Brezent!

Machnął ręką i całuny jakby same z siebie spłynęły na podłogę. Jeden Lińkow nieco zepsuł efekt – szarpnął za mocno i brezent zaczepił o głowę trupa. Martwa czaszka stuknęła o drewniany blat.

Widok był rzeczywiście niezapomniany. Anisij pożałował, że nie zdążył się w porę odwrócić, teraz było już za późno. Przylgnął plecami do ściany, trzy razy głęboko odetchnął i jakoś doszedł do siebie.

Iżycyn nie patrzył na zwłoki. Wpił się wzrokiem w podejrzanych, jego spojrzenie nerwowo przeskakiwało z jednej twarzy na drugą: Stienicz, Nieswicka, Burylin; Stienicz, Nieswicka, Burylin. Jeszcze raz; i jeszcze.

Anisij zauważył, że starszemu stójkowemu Pribłudce, stojącemu z nieruchomą, wprost kamienną twarzą, lekko drżą koniuszki uczernionych wąsów. Lińkow zamknął oczy i poruszał wargami – pewnie się modlił. Grabarze najprędzej wyglądali na znudzonych – w swoim niewdzięcznym zawodzie napatrzyli się już wszystkiego. Stróż Pachomienko spoglądał na ciała ze smutkiem i współczuciem. Potem podniósł wzrok na Anisija i ledwie dostrzegalnie pokręcił głową, co zapewne oznaczało: „Oj, ludzie, ludzie, co wy ze sobą robicie”. Ten prosty, ludzki gest ostatecznie otrzeźwił Tulipanowa. Patrz na podejrzanych – powiedział sobie. Bierz przykład z Iżycyna.

Proszę: były student i były wariat Stienicz z chrzęstem wyłamuje sobie delikatne palce; na twarzy wielkie krople potu. Można zaręczyć, że zimnego. Podejrzane? Jeszcze jak!

Kolejny były student, aktualnie milioner i amator odcinania uszu, na odwrót, jakiś dziwnie spokojny: po twarzy błądzi mu szyderczy uśmieszek, w oczkach płoną złośliwe iskierki. Ale tylko udaje, że go to wszystko nie rusza – nie wiedzieć po co wziął ze stolika torebkę i przyciska do piersi. To „niekontrolowana reakcja”, na którą szef kazał zwracać szczególną uwagę. Taki utracjusz jak Burylin mógł ze zwykłego przesytu zacząć szukać nowych, silnych wrażeń.

Teraz żelazna lady Nieswicka, była więźniarka, od czasu studiów w Edynburgu zakochana w chirurgii. Nietuzinkowa postać, trudno przewidzieć, na co ją stać i czego po niej oczekiwać. Proszę, jak strzela oczami.

Tu akurat „nietuzinkowa postać” potwierdziła, że w rzeczy samej stać ją na nieprzewidywalne zachowania.

Jej dźwięczny głos przerwał grobową ciszę.

– Wiem, kogo pan sobie upatrzył, panie opryczniku! – krzyknęła do detektywa. – Świetnie pomyślane! „Nihilistka” w roli krwiożerczej bestii! Sprytne! I jakie pikantne, prawda? Kobieta! Brawo, daleko pan zajdzie. Wiedziałam, do jakich podłości zdolna jest wasza zgraja, ale to już przechodzi wszelkie granice! – Nagle jęknęła i złapała się za serce, jakby wstrząśnięta jakimś wielkim odkryciem. – Przecież to wy! Wy! Że też nie domyśliłam się od razu! To pańscy mistrzowie zakulisowej roboty zarżnęli te nieszczęsne – pewnie, co komu po „wyrzutkach społeczeństwa”! Mniej biedoty, mniej kłopotu! Podli! Zabawiliście się w „Castigo”? Dwie pieczenie na jednym ogniu, tak? Mniej włóczęgów i na dodatek „nihilistka” w garści? Mało oryginalne, ale jakże skuteczne!

Odchyliła głowę i wybuchnęła nienawistnym chichotem. Stalowe pince-nez spadło i zakołysało się na sznurku.

– Spokój! – ryknął Iżycyn, przerażony, że Nieswicka zepsuje mu całą psychologię śledztwa. – Milczeć, natychmiast! Nie pozwolę obrażać władz!

– Zabójcy! Bydlaki! Tyrani! Prowokatorzy! Padalce! Mordercy Rosji! Krwiopijcy! – krzyczała Nieswicka i widać było, że nieprędko wyczerpie zapas wyzwisk kierowanych pod adresem stróżów porządku.

– Lińkow, Pribłudko, zamknijcie jej pysk! – Detektyw ostatecznie stracił panowanie nad sobą.

Stójkowi niepewnie podeszli do akuszerki i wzięli ją za ramiona, ale chyba nie bardzo wiedzieli, jak zamknąć pysk przyzwoitej damie.

– Oby cię ziemia dłużej nie nosiła, kacie! – zawyła Nieswicka, patrząc Iżycynowi prosto w oczy. – Zdechniesz pod płotem przez swoje własne intrygi!

Wyciągnęła rękę, mierząc palcem w twarz detektywa do zadań nadzwyczajnych, i wówczas rozległ się wystrzał.

Leontij Andriejewicz podskoczył w miejscu i przysiadł, trzymając się za głowę. Tulipanow z niedowierzaniem mrugał oczami: zastrzeliła go palcem?

Rozległ się rubaszny, nieopanowany śmiech. Burylin machał rękami i potrząsał głową w nagłym, niekontrolowanym przystępie wesołości. Ach, tak! Kiedy wszyscy patrzyli na Nieswicka, nadmuchał cichcem papierową torebkę i uderzył nią o stolik.

– Aaa!!! – Salę napełnił nieludzki skowyt, zagłuszając śmiech fabrykanta.

Stienicz!

– Nie moooogę! – wył przeraźliwie pielęgniarz. – Nie mogę już dłużej! Oprawcy! Katy! Za co mnie tak dręczycie? Dlaczego? Boże, za coooo?

Jego szalony wzrok prześlizgnął się po twarzach obecnych i zatrzymał na Zacharowie, jedynym, który siedział: milczący, z krzywym uśmieszkiem, z rękami w kieszeniach skórzanego fartucha.

– I co się śmiejesz, Jegor? To twoje królestwo, prawda? Twoje królestwo, twój sabat! Zasiadasz na tronie i wyprawiasz bal! Tryumfujesz! Pluton, król śmierci! A to twoi poddani! – Wskazał na zmasakrowane zwłoki. – W pełnej krasie! – Dalej wykrzykiwał zupełnie już nieskładnie. – Mnie na pysk, niegodny! A ty, czego ty jesteś godny? Z czego taki dumny? Popatrz na siebie! Padlinożerca! Sęp! Spójrzcie na niego, na sępa! A ten pomocnik? Śliczna para! Dobrały się ścierwojady!

I wybuchnął histerycznym, chorym śmiechem.

Usta eksperta wykrzywił grymas pogardy. Grumow uśmiechnął się niepewnie.

Wspaniały „eksperyment” – pomyślał Anisij, obserwując trzymającego się za serce detektywa i podejrzanych: jedna klnie na czym świat stoi, drugi rechocze, trzeci histeryzuje. A idźcie wy wszyscy w cholerę!

Anisij odwrócił się i wyszedł.

Uff, nie ma to jak świeże powietrze!


* * *

Wpadł do siebie na Granatną sprawdzić, jak tam Sońka, i przełknąć na chybcika miskę kapuśniaku Pałaszy, a potem pognał prosto do szefa. Było co opowiadać i było za co przepraszać. A najbardziej chciał się dowiedzieć, jakie to tajemnicze sprawy załatwiał dziś Erast Pietrowicz.

Na Małą Nikicką było niedaleko, raptem pięć minut. Tulipanow wbiegł na znajomy ganek, nacisnął guzik dzwonka – cisza. Hmm. Angelina Samsonowna pewnie w cerkwi albo w szpitalu, ale gdzie Masa? Poczuł ukłucie niepokoju: może szef potrzebował pomocy i posłał po wiernego sługę, kiedy on, Anisij, zawalał całe dotychczasowe śledztwo na cmentarzu?

W ponurym nastroju powlókł się z powrotem. Po ulicy biegały rozwrzeszczane dzieciaki. Co najmniej trzech urwisów najbezczelniej szych, miało czarne włosy i skośne oczy. Tulipanow pokręcił głową. Wśród okolicznych kucharek, pokojówek i praczek kamerdyner Fandorina uchodził za „misia” i pogromcę serc. Jak tak dalej pójdzie, za dziesięć lat będą tu mieli Dzielnicę Kwitnącej Wiśni.


* * *

Dwie godziny później przyszedł znowu. Było już po zmroku. Zobaczył światło w dwóch oknach oficyny, ucieszył się i pomknął przez podwórze.

Gospodyni i Masa byli w domu, ale Erast Pietrowicz wciąż jeszcze nie wrócił i okazało się, że przez cały dzień nie dał znaku życia.

Angelina Samsonowna zatrzymała gościa, napoiła herbatą z rumem i nakarmiła ekierkami, za którymi Anisij przepadał.

– Przecież jest post – opierał się bez przekonania Tulipanow, wdychając boski aromat świeżo zaparzonej herbaty, zaprawionej jamajskim napitkiem. – Rumu nie wolno…

– Przecież pan, Anisiju Pitirimowiczu, i tak nie przestrzega postu. – Angelina się uśmiechnęła.

Siedziała naprzeciw niego, z policzkiem opartym na ręce. Nie tknęła herbaty ani ekierek.

– Post powinien być nie wyrzeczeniem, tylko nagrodą. Bóg nie chce wyrzeczeń. Jeżeli dusza nie potrzebuje postu, niech pan nie pości, po co? Erast Pietrowicz nie chodzi do cerkwi, nie uznaje cerkiewnych nakazów, i nic, nic strasznego się nie dzieje. Najważniejsze, że Bóg mieszka w jego sercu. A jeśli człowiek może żyć z Bogiem i bez cerkwi, nie ma go co zmuszać.

Anisij nie wytrzymał i wyrzucił z siebie to, co dawno już leżało mu na sercu.

– Niektórych nakazów cerkwi należy przestrzegać. Nawet jeżeli samemu nie przykłada się do czegoś wagi, można pomyśleć chwilę o uczuciach bliźniego. Bo jakże to tak? Pani, Angelino Samsonowna, żyje zgodnie z nakazami cerkwi, praktykuje wszystkie obrzędy, grzech nie ma do pani dostępu, a z punktu widzenia społeczeństwa… To niesprawiedliwe, to nie w porządku…

Nie potrafił powiedzieć wprost, zaplątał się, ale mądra Angelina i tak zrozumiała.

– Chodzi panu o to, że żyjemy bez ślubu? – zapytała spokojnie, jakby gawędzili o czymś najbanalniejszym na świecie. – Niesłusznie osądza pan Erasta Pietrowicza. Dwa razy mi się oświadczał, z całym ceremoniałem. To ja nie chciałam.

Anisij osłupiał.

– Ale dlaczego?!

Angelina Samsonowna znów się uśmiechnęła, ale tym razem już nie do rozmówcy, tylko do własnych myśli.

– Kiedy człowiek kocha, nie myśli o sobie. A ja kocham Erasta Pietrowicza. Kocham go, bo jest piękny.

– Święta prawda – przytaknął Tulipanow. – Wyjątkowo przystojny mężczyzna.

– Nie o tym mówię. Piękno ciała nie trwa długo. Byle ospa czy poparzenie, i koniec. W zeszłym roku, kiedy mieszkaliśmy w Anglii, w sąsiednim domu wybuchł pożar. Erast Pietrowicz skoczył w ogień ratować szczenię i poparzył się. Spalił ubranie, włosy. Na policzku pęcherz, brwi i rzęsy osmalone. Wyglądał paskudnie. A i tak dobrze, że całkiem twarzy nie spalił. Ale prawdziwe piękno to nie twarz. I Erast Pietrowicz jest piękny.

Ostatnie słowo Angelina wypowiedziała jakimś szczególnym tonem i Anisij zrozumiał, co miała na myśli.

– Tylko wciąż boję się o niego. Otrzymał wielką moc, a wielka moc to wielka pokusa. Powinnam być teraz w cerkwi, dzisiaj Wielki Czwartek, wspomnienie Ostatniej Wieczerzy, a ja, grzesznica, nie mogę nawet czytać odpowiednich modlitw. Ciągle modlę się za niego, tylko za niego, za Erasta Pietrowicza. Proszę Zbawiciela, żeby miał go w opiece, chronił przed złymi ludźmi i przede wszystkim przed dumą, która zabija duszę.

Na te słowa Anisij spojrzał na zegar. Zaniepokojony powiedział:

– Prawdę mówiąc, bardziej obawiam się złych ludzi. Dochodzi druga w nocy, a jego ciągle nie ma. Dziękuję za poczęstunek, Angelino Samsonowna, pójdę już sobie. Jeżeli Erast Pietrowicz wróci, koniecznie proszę po mnie przysłać.

W drodze powrotnej Tulipanow rozmyślał o tym, co usłyszał. Na Małej Nikickiej, pod latarnią gazową, podbiegła do niego ulicznica – w czarnych włosach szeroka wstążka, oczy wymalowane, róż na policzkach.

– Miłego wieczoru, enteresujący kawalerze. Nie ugości kawaler dziewczyny wódeczką albo likierkiem? – Zalotnie uniosła uczernione brwi i gorąco wyszeptała: – A ja już bym ci się, mój ty śliczny, odwdzięczyła. Do końca życia byś mnie zapamiętał…

Coś na dnie duszy Tulipanowa jęknęło. Ulicznica była niebrzydka, nawet więcej niż niebrzydka. Ale po ostatniej takiej historii, pod koniec karnawału, Anisij poprzysiągł sobie, że nigdy więcej. Paskudnie się potem czuł, gryzło go sumienie. Powinien się ożenić, ale co zrobić z Sońką?

Powiedział więc surowym ojcowskim tonem:

– Nie łaź tak po nocy. Jeszcze cię dorwie jakiś maniak i potraktuje nożem.

Ale kuta na cztery nogi ulicznica ani myślała słuchać dobrych rad.

– Patrzcie go, jaki troskliwy! – prychnęła. – Nie potraktuje, „kot” ma tu na nas oko.

I rzeczywiście, po drugiej stronie ulicy ktoś stał w cieniu. „Kot” zrozumiał, że został zauważony, i podszedł niespiesznym, rozkołysanym krokiem. Wyglądał jak trzeba: bobrowa czapka nasunięta na oczy, futro nonszalancko rozpięte, śnieżnobiały szal zakrywający pół twarzy i równie białe buty. Mówił, przeciągając słowa i pobłyskując złotym zębem.

– Szanowny pan wybaczy. Albo bierze pan dziewczynę, albo proszę iść dalej swoją drogą. Tu się pracuje, nie pora na kazania.

Dziewczyna spoglądała na opiekuna z zachwytem, co rozwścieczyło Tulipanowa jeszcze bardziej niż bezczelność sutenera.

– Nie będziesz mi rozkazywał! – wrzasnął. – Poczekaj no, zaraz zawlokę cię na posterunek.

„Kot” szybko rozejrzał się dookoła, stwierdził, że ulica jest pusta, i jeszcze groźniej przeciągając, zapytał:

– A zawleczka ci się nie urwie?

– Ach, tak, ty…!

Anisij jedną ręką chwycił typa za rękaw, drugą wyciągnął z kieszeni gwizdek. Za rogiem, na Twerskiej, powinien być stójkowy, do komendy żandarmerii też dwa kroki.

– Zmykaj, Ineska, sam to załatwię! – rzucił złotozęby. Dziewczyna w mgnieniu oka podkasała spódnicę i wzięła nogi za pas, a rozzuchwalony „kot” powiedział głosem Erasta Pietrowicza:

– Nie hałasuj tak, Tulipanow. Uszy mnie już rozbolały.

Sapiąc i łomocąc bronią, nadbiegł stójkowy, Siemion Łukicz.

Szef wcisnął mu w dłoń półrublówkę.

– Brawo, szybko biegasz.

Siemion Łukicz nie przyjął monety od podejrzanego typa i tylko pytająco spojrzał na Anisija.

– Tak, tak, Syczow, idź, chłopie – powiedział stropiony Tulipanow. – Przepraszam, że cię niepotrzebnie wezwałem.

Dopiero wtedy Siemion Łukicz wziął półrublówkę, regulaminowo zasalutował i wrócił na swój posterunek.

– Jak tam Angelina, nie śpi? – zapytał Erast Pietrewicz, patrząc na oświetlone okna oficyny.

– Nie, czeka.

– Wobec tego, jeżeli nie ma pan nic przeciwko temu, przespacerujmy się trochę i p-porozmawiajmy.

– Szefie, co za przebieranki? Napisał pan, że zamierza złapać nitkę z drugiej strony. Co to za „druga strona”?

Fandorin skarcił asystenta wzrokiem.

– Marnie pan kojarzy, Tulipanow. „Z drugiej strony”, czyli od strony ofiar Rozpruwacza. Z – założyłem, że kobiety lekkich obyczajów, do których nasz znajomy żywi, jak się zdaje, szczególną nienawiść, mogą wiedzieć coś, czego my nie wiemy. Na przykład widziały coś podejrzanego, coś słyszały, czegoś się d-domyślają. Przeprowadzam mały zwiad. Policji czy urzędnikom takie panny nie będą się zwierzały, więc postanowiłem się odpowiednio zakamuflować. I muszę przyznać, że jako „kot” cieszyłem się niezłym powodzeniem – dodał skromnie Erast Pietrowicz. – Kilka grzesznych dusz zażyczyło sobie przejść pod moją kuratelę, co zirytowało konkurencję: Ślepego, Kazbeka i Ogierka.

Anisija nie zdziwiły sukcesy szefa na sutenerskim poletku – w końcu chłopak jak malowanie, w dodatku ubrany według ostatniego krzyku mody rodem z moskiewskich spelunek. Zapytał tylko:

– I jak, znalazł pan coś?

– Owszem – odpowiedział wesoło Fandorin. – Panna Ineska, na której uroki nie pozostał pan, jak widzę, całkiem obojętny, zaserwowała mi pewną ciekawą historyjkę. Półtora miesiąca temu podszedł do niej wieczorem jakiś człowiek i powiedział coś dziwnego: „Wyglądasz na bardzo nieszczęśliwą. Chodź ze mną, sprawię ci wielką radość”. Ale Ineska ma d-dość oleju w głowie i nigdzie nie poszła, bo zauważyła, że podchodząc do niej, schował coś za plecami i że to coś błysnęło w świetle księżyca. Podobno jeszcze jakiejś pannie, Głaszce czy Daszce, przydarzyła się podobna historia. Nawet polała się krew, ale do morderstwa nie doszło. Mam nadzieję, że wkrótce odnajdę tę Głaszkę-Daszkę.

– To na pewno on, to Rozpruwacz! – krzyknął poruszony Anisij. – Jak wyglądał? Czy pański świadek może go opisać?

– Kłopot w tym, że Ineska właściwie go nie widziała. Twarz skrywał w cieniu, zapamiętała tylko głos. Podobno miękki, cichy i uprzejmy. Jak mruczenie k-kota.

– A wzrost? Ubranie?

– Nic nie pamięta. Była, jak sama twierdzi, „dziabnięta”. Ale nie wyglądał ani na szlachcica, ani na margines, raczej coś pośredniego.

– No, to już coś. – Anisij liczył na palcach. – Po pierwsze, jednak mężczyzna. Po drugie, charakterystyczny głos. Po trzecie, średnio zamożny mieszkaniec miasta.

– Głupstwa pan gada – przerwał szef. – Może specjalnie przebierać się na takie nocne wycieczki. Głos też podejrzany. Co to niby znaczy „mruczenie kota”? Równie dobrze mruczeć może kobieta.

Tulipanow przypomniał sobie teorie Iżycyna.

– No właśnie, a miejsce? Gdzie do niej podszedł? Na Chitrowce?

– Nie, Ineska pochodzi z Graczowki i jej rejon działania obejmuje plac Trubny i okolice. Ten człowiek podszedł do niej na Suchariewce.

– Suchariewka też pasuje – zapalił się Anisij. – Do osady tatarskiej w Wypołzowie nie dalej jak dziesięć minut piechotą!

– Tak, Tulipanow, stop. – Szef naprawdę się zatrzymał. – Co ma do rzeczy osada t-tatarska?

Przyszła kolej na raport Anisija. Zaczął od najważniejszego – od „eksperymentu śledczego”.

Erast Pietrowicz słuchał z miną nie wróżącą niczego dobrego. Raz tylko się upewnił:

– „Kustigo”?

– Tak, chyba tak właśnie powiedziała Nieswicka. Albo jakoś podobnie. Co to takiego?

– Pewnie „Castigo”, czyli po włosku „kara” – wyjaśnił Fandorin. – Sycylijska policja stworzyła swego czasu t-tajną organizację, która bez sądu i śledztwa likwidowała złodziejaszków, włóczęgów, prostytutki i inne elementy z tak zwanego dna. Winą członkowie organizacji obarczali miejscowe mafie i surowo się z nimi rozprawiali. No cóż, niegłupio kombinuje n-nasza akuszerka. W sam raz podobne do Iżycyna.

Kiedy Anisij skończył opowiadać o „eksperymencie”, szef ponuro zauważył:

– Taaak, jeżeli ktoś z tej trójki faktycznie jest Rozpruwaczem, teraz już będzie się pilnował. Nie ma to jak uprzedzić podejrzanego.

– Leontij Andriejewicz powiedział, że podczas „eksperymentu” winny może się nie złamać. Wtedy każe śledzić każdy ich krok.

– I c-co z tego? Jeśli są jakieś dowody, zostaną zniszczone. Każdy maniak kompletuje coś w rodzaju kolekcji drogich sercu pamiątek. Maniacy, Tulipanow, to ludzie sentymentalni. Jeden zabierze strzęp odzieży ofiary, drugi gorzej niż odzieży, i tak dalej. Pewien bawarski morderca, który miał na koncie sześć kobiet, kolekcjonował pępki – żywił fatalną słabość do tej niewinnej części ciała. Zasuszone pępki stały się głównym dowodem w procesie. A nasz „chirurg” nieźle orientuje się w anatomii; za każdym razem na miejscu przestępstwa brakuje któregoś z organów wewnętrznych ofiary. Przypuszczam, że zabiera je do swojej kolekcji.

– Szefie, a ma pan całkowitą pewność, że Rozpruwacz jest lekarzem? – zapytał Anisij, po czym wtajemniczył Erasta Pietrowicza w „rzeźniczą” wersję Iżycyna i przy okazji w jego zdecydowany a energiczny „plan”.

– Czyli nie wierzy w hipotezę z Londynem? – zdumiał się Fandorin. – Ale przecież charakterystyczne szczegóły zgadzają się w obu historiach. Nie, Tulipanow, to zrobił jeden i ten sam człowiek. Po co moskiewski rzeźnik m-miałby jeździć do Anglii?

– Tak czy inaczej, Iżycyn nie da się już odwieść od swojej wersji, szczególnie teraz, po krachu „eksperymentu śledczego”. Biedni rzeźnicy od południa siedzą w kozie. Przetrzyma ich do jutra bez wody i bez snu. A rano porządnie przyciśnie.

Już dawno Anisij nie widział tak groźnych błysków w oczach szefa.

– Ach, tak, więc przystąpił już do realizacji „planu”? – wycedził radca kolegialny. – No cóż. Idę o zakład, że dzisiejszej nocy ktoś straci parę godzin spokojnego snu. A przy okazji p-posadę. Jedziemy, Tulipanow. Złożymy panu Pyżycynowi późną wizytę. O ile dobrze pamiętam, rezyduje w mieszkaniu służbowym w budynku należącym do sądu. To niedaleko, na Wozdwiżence. Marsz, Tulipanow, naprzód!


* * *

Anisij doskonale znał piętrowy budynek na Wozdwiżence; kwaterowali w nim urzędnicy Ministerstwa Sprawiedliwości, którzy nie mieli rodzin lub przebywali w delegacji. Czarno-bury, długi, w brytyjskim stylu, z osobnym wejściem do każdego mieszkania.

Zapukali do komórki dozorcy. Wyjrzał zaspany, w narzuconym pospiesznie ubraniu. Długo nie chciał powiedzieć nocnym gościom, pod jakim numerem mieszka radca dworu Iżycyn – Erast Pietrowicz w swoim malowniczym przebraniu nie budził zbytniego zaufania. Uratowała ich kokarda na furażerce Anisija.

Weszli w trójkę po schodkach prowadzących do drzwi Iżycyna. Dozorca pociągnął za dzwonek, zerwał czapkę z głowy i przeżegnał się.

– Nerwowy człowiek z Leontija Andriejewicza – wyjaśnił szeptem. – Jakby co, sami panowie…

– Sami, sami – mruknął Erast Pietrowicz, uważnie przyglądając się drzwiom.

Potem lekko je pchnął; otwarły się bezgłośnie.

– Otwarte! – jęknął dozorca. – Znowu ta roztrzepana Zinka, pokojówka. Kiełbie we łbie! Jeszcze nam tylko złodziei brakowało. Niedawno tu zaraz, na Kisłowskiej…

– Ciii! – szepnął Fandorin i podniósł palec. Mieszkanie wyglądało na wymarłe. Usłyszeli, jak zegar zazgrzytał, wybijając czwartą.

– Niedobrze, Tulipanow, niedobrze.

Erast Pietrowicz wszedł do przedpokoju i wyciągnął z kieszeni latarkę. Doskonałe urządzenie, import z Ameryki: naciskasz sprężynę i w środku, w latarce, pojawia się energia, a z niej światło. Anisij też chciał sobie taką kupić, ale była za droga.

Snop światła prześlizgnął się po ścianach i zamarł na podłodze.

– O matko! – pisnął cieniutko dozorca. – Zinka! Jasny krąg wyłowił z ciemności nienaturalnie bladą twarz młodej kobiety z otwartymi, nieruchomymi oczami.

– Gdzie sypialnia gospodarza? – zapytał ostro Fandorin i szarpnął skamieniałego dozorcę za ramię. – Prowadź! Szybko!

Wpadli do salonu, stamtąd do gabinetu i dalej, do sypialni.

Tulipanow sądził, że przez ostatnie kilka dni napatrzył się już do syta na wykrzywione martwe twarze, ale takiego koszmaru jeszcze dotąd nie widział.

Leontij Andriejewicz Iżycyn leżał na łóżku; usta miał szeroko otwarte. Niewiarygodnie wybałuszone oczy upodabniały go do ropuchy. Żółty snop przebiegł po sypialni, ukazał na moment jakieś ciemne bryły dookoła poduszki i odsunął się na bok. Cuchnęło zgnilizną i nieczystościami.

Snop wrócił na potworną twarz. Elektryczny krąg zacieśnił się i pojaśniał; teraz oświetlał jedynie czubek głowy denata.

Na czole widniał ślad pocałunku.


* * *

Nieprawdopodobne, do jakiej perfekcji doszedłem w swojej sztuce. Trudno wyobrazić sobie istotę wstrętniejszą od tego psa gończego. Jego w najwyższej mierze odrażające gesty, maniery, sposób mówienia, mimika po raz pierwszy kazały mi zwątpić: czy to możliwe, żeby nawet ten śmieć był w środku równie piękny jak inne dzieci Boże?

Ale udało mi się uczynić go pięknym! Oczywiście organizmowi mężczyzny daleko do kobiecego, ale każdy, kto zobaczyłby detektywa Iżycyna, kiedy skończyłem już swoje dzieło, przyznałby, że nowa postać dodała mu uroku.

Miał szczęście. To nagroda za upór i gorliwość. A także za to, że przez swój idiotyczny spektakl kazał memu sercu zawyć z pragnienia. On obudził to pragnienie – i on je zaspokoił.

Już się nie gniewam, wybaczyłem mu. Musiałem przez niego zakopać tak drogie memu sercu pamiątki – słoje, w których trzymałem drogocenne mementos, wspomnienie chwil największego szczęścia. Spirytus wylałem, teraz wszystkie moje relikwie marnie zgniją. Trudno. Trzymać je dłużej byłoby nierozsądnie. Policja krąży nade mną jak stado wron.

Paskudny zawód – węszą, śledzą. Przeważnie wyjątkowo brzydcy ludzie. Jakby ich specjalnie dobierali: tępe pyski, świńskie oczka, czerwone karki, kościste grdyki, odstające uszy.

Nie, nie powinienem tak mówić. Jest wśród nich jeden brzydki wprawdzie, ale zdaje się nie do końca stracony. Właściwie nawet na swój sposób sympatyczny.

Ma ciężkie życie.

Trzeba by pomóc chłopcu. Zrobić jeszcze jeden dobry uczynek.

Загрузка...