Nerwowy dzień

8 kwietnia, Wielka Sobota

Przy bramie skromnego cmentarza na Bożedomce, na wietrze i drobnym, obrzydliwym deszczyku, czekała, przestępując z nogi na nogę, grupa operacyjna: starszy agent Lalin, trzech młodszych agentów, fotograf z przenośnym amerykańskim kodakiem, pomocnik fotografa i policjant ze znaną w całej Moskwie wyżlicą Musią na smyczy. Wszystkich wezwano na miejsce nocnego zajścia telefonicznie i surowo zabroniono im podejmowania jakichkolwiek działań, dopóki nie przybędzie radca kolegialny. Dzielnie więc trzymali się rozkazu – nie robili nic i ziębli w wilgotnych objęciach paskudnego kwietniowego poranka. Nawet Musia, przypominająca teraz mokrą rudą szczotkę, wyraźnie straciła humor. Położyła długi pysk na błocie, ponuro marszczyła jasne brwi i raz czy drugi nawet cichutko zawyła, dostrajając się do panującej pod bramą atmosfery.

Lalin, doświadczony agent i w ogóle człowiek, który wiele już się w życiu napatrzył, miał w głębokiej pogardzie wszelkie kaprysy pogody; przedłużające się oczekiwanie jakoś go nie męczyło. Wiedział, że urzędnik do specjalnych poruczeń jest teraz w szpitalu, gdzie obmywają i ubierają ciało nieszczęsnego sługi bożego Anisija, jeszcze niedawno sekretarza gubernialnego Tulipanowa. Fandorin pożegna się z ulubionym asystentem, odmówi zdrowaśkę i migiem przygna na Bożedomkę. Raptem pięć minut drogi, a koni radcy kolegialnego pewnie nie ma nawet co porównywać do policyjnych szkap.

Ledwie Lalin zdążył o tym pomyśleć, kiedy przed spiżową cmentarną bramą stanęły rącze kłusaki w białych pióropuszach. Woźnica jak generał, cały w złotym szamerunku, kareta lśni mokrym czarnym lakierem, na drzwiczkach herb Dołgorukiego.

Fandorin zeskoczył na ziemię, resory zakołysały się miękko i ekwipaż odjechał na bok. Widać będzie czekał.

Twarz urzędnika była blada, oczy mocno błyszczały, ale baczny wzrok Lalina nie odkrył żadnych innych śladów niedawnych tragedii i nieprzespanych nocy. Przeciwnie – zdawało się nawet, że radca kolegialny kroczy znacznie raźniej i energiczniej niż zwykle. Lalin chciał podbiec z kondolencjami, ale spojrzał uważniej na mocno zaciśnięte wargi Fandorina i dał spokój. Bogate doświadczenie życiowe podpowiedziało mu, że zamiast się cackać, lepiej od razu przystąpić do rzeczy.

– Bez pana nie wchodziliśmy do mieszkania Zacharowa, według rozkazu. Przesłuchaliśmy tutejszych pracowników, ale żaden z nich nie widział doktora od wczorajszego wieczoru. Są tutaj, czekają.

Fandorin rzucił okiem na kilku zdezorientowanych ludzi pod ścianą kostnicy.

– Dawałem wyraźne polecenie: nie podejmować żadnych działań. W porządku, idziemy.

Jest w paskudnym nastroju – osądził Lalin. Nic dziwnego, w takich okolicznościach! Kariera wali mu się w gruzy i na dodatek nieszczęście z Tulipanowem.

Radca kolegialny lekko wbiegł na ganek oficyny i szarpnął drzwi. Na próżno – były zamknięte na klucz.

Lalin pokiwał głową; pedant z tego Zacharowa. Nawet uciekając raz na zawsze, nie zapomniał zamknąć drzwi. Taki człowiek nie zostawia głupich śladów ani dowodów.

Fandorin, nie obracając się, strzelił palcami i starszy agent zrozumiał go w lot. Wyciągnął z kieszeni zestaw wytrychów, szpikulcem odpowiedniej długości pogmerał chwilę w zamku i drzwi stanęły otworem.

Erast Pietrowicz szybko przemierzył mieszkanie, rzucając krótkie polecenia, przy czym mówił tak płynnie, jakby nigdy w życiu się nie jąkał.

– Sprawdzić ubranie w szafie. Spisać. Ustalić, czego brakuje… Wszystkie narzędzia chirurgiczne proszę tutaj, na stół… W korytarzu był chodnik, został prostokątny ślad na podłodze. Gdzie się podział? Odszukać! Co to jest, gabinet? Pozbierać wszystkie papiery. Szczególną uwagę proszę zwrócić na strzępy i świstki.

Lalin rozejrzał się, ale nie dostrzegł żadnych świstków. W gabinecie panował idealny porządek. Agenta raz jeszcze zdumiały żelazne nerwy doktora. Zanim uciekł, wysprzątał wszystko, jakby się szykował na przyjęcie gości. Jakie tam strzępki…

Ale radca kolegialny właśnie się schylił i podniósł spod krzesła zmięty kawałeczek papieru. Rozprostował go, przeczytał i podał Lalinowi.

– Dołączyć do materiałów dowodowych. Na papierku widniały tylko dwa słowa:


dłużej milczeć


– Zaczynajcie rewizję – polecił Fandorin i wyszedł na ulicę.

Pięć minut później Lalin, rozdzieliwszy między agentów sektory rewizji, wyjrzał przez okno i zobaczył, że radca kolegialny i wyżlica Musia przeczesują krzaki. Gałązki były połamane, a ziemia zdeptana. Prawdopodobnie właśnie w tym miejscu świętej pamięci Tulipanow starł się z przestępcą. Lalin westchnął, przeżegnał się i przystąpił do ostukiwania ścian sypialni.

Rewizja nie przyniosła istotnych rezultatów.

Plik listów po angielsku – pewnie od rodziny Zacharowa – Fandorin przejrzał pobieżnie, nie czytając; sprawdzał tylko daty. Zapisał coś w notesie i nic nie powiedział.

Popisał się agent Sysujew, który pod kanapą w gabinecie znalazł kolejny strzęp papieru, większy niż pierwszy, ale z tekstem jeszcze mniej zrozumiałym:


jęcia honoru korporacyjnego i współczucie dla dawnego kol


Radca kolegialny nie wiedzieć czemu bardzo zainteresował się tym bełkotem. Uważnie obejrzał też rewolwer Colt, znaleziony w szufladzie biurka. Był naładowany, i to całkiem niedawno – na bębenku i rękojeści widniały świeże ślady oliwy. A czemu to Zacharow nie zabrał go ze sobą? – zdumiał się Lalin. Może zapomniał? Albo zostawił specjalnie? Tylko dlaczego?

Musia zawaliła sprawę. Najpierw mimo błota dość szybko złapała trop, ale kiedy zza ogrodzenia wypadł kudłaty kundel i zaczął wściekle ujadać, przysiadła na tylnych łapach, wycofała się i całkowicie odmówiła współpracy. Stróż uwiązał kundla na łańcuchu, jednak Musia nie odzyskała już dawnego entuzjazmu. Psy tropiące są przeważnie nerwowe, muszą mieć nastrój do pracy.

– Kto tu jest kim? – zapytał Fandorin, wskazując przez okno na pracowników cmentarza.

Lalin opisał wszystkich po kolei.

– Gruby w czapce to dozorca. Mieszka poza terenem cmentarza, nie zajmuje się policyjną kostnicą. Wczoraj wyszedł o wpół do szóstej, a przyszedł rano, kwadrans przed panem. Ten wysoki gruźlik to pomocnik Zacharowa, Grumow. Też niedawno przyjechał z domu. Z opuszczoną głową stoi stróż. Pozostali dwaj to grabarze. Kopią groby, naprawiają ogrodzenie, wynoszą śmieci i tak dalej.

Stróż i grabarze mieszkają tutaj, przy cmentarzu, mogli coś widzieć. Ale nie wypytywaliśmy ich dokładnie, nie było rozkazu.

Radca kolegialny sam przesłuchał pracowników.

Wezwał ich do domu i na początek pokazał colta.

– Poznajecie?

Pomocnik Grumow i stróż Pachomienko zeznali (Lalin spisywał ołówkiem protokół), że poznają rewolwer – widzieli taki albo identyczny u doktora. A grabarz Kulkow dodał, że z bliska „lewolwerta” nie widział, ale za to w zeszłym miesiącu chodził popatrzeć, jak „dochtór” strzela do gawronów, i całkiem nieźle mu szło: co strzeli, tylko pióra lecą.

Trzy strzały, oddane ubiegłej nocy przez sekretarza gubernialnego Tulipanowa, słyszeli stróż Pachomienko i grabarz Chriukin. Kulkow spał pijany i huk go nie obudził.

Ci, którzy słyszeli strzelaninę, powiedzieli, że bali się wyjść z domu – widać ktoś rozrabiał po nocy, a wołania o pomoc nie słyszeli. Potem Chriukin na powrót zasnął, a Pachomienko nasłuchiwał. Twierdzi, że zaraz po strzałach głośno trzasnęły drzwi i ktoś szybko szedł w stronę bramy.

– Tak uważnie pan nasłuchiwał? – zapytał Fandorin.

– A jak niby? – odpowiedział stróż. – Toż strzelali. I źle sypiam po nocach. Leży człowiek i myśli, sam nie wie o czym. Do samego świtu się kręciłem. Pan generał, pan powie, to tego chłopca, co taki mołodeńki, na śmierć zastrzelili? A taki był bystry, taki uprzejmy dla nas, prostych ludzi.

Wszyscy wiedzieli, że radca kolegialny również odnosił się do „prostych ludzi” uprzejmie i delikatnie, ale teraz Lalin wprost nie mógł go poznać. Fandorin ani słowem nie odpowiedział na wzruszające wyznanie stróża, nie zapytał go nawet o nocne rozmyślania. Obrócił się gwałtownie i rzucił świadkom przez ramię:

– Wystarczy. Proszę, żeby nikt nie opuszczał cmentarza. Możecie się jeszcze przydać. A pan, Grumow, niech tu zostanie.

Coś takiego, jakby podmienili człowieka!

– Co robił Zacharow wczoraj wieczorem? – zapytał Fandorin mrugającego bojaźliwie pomocnika. – Proszę opowiedzieć ze wszystkimi szczegółami.

Grumow bezradnie rozłożył ręce.

– Nie wiem. Jegor Willemowicz był wczoraj w okropnym humorze, ciągle klął, a po obiedzie kazał mi iść do domu. Poszedłem. Nawet się nie pożegnałem. Siedział zamknięty w swoim gabinecie.

– Po obiedzie, czyli o której?

– Przed czwartą.

– Przed czwartą – powtórzył radca kolegialny, nie wiedzieć czemu pokręcił głową i stracił wszelkie zainteresowanie gruźlikiem. – Jest pan wolny.

Lalin podszedł do Fandorina i delikatnie zakaszlał.

– Napisałem wstępną wersję portretu pamięciowego Zacharowa. Zechce pan przejrzeć?

Ale odmieniony radca kolegialny tylko machnął ręką na perfekcyjnie wykonaną robotę. Co za brak szacunku dla gorliwości służbowej! Skandal!

– To tyle – powiedział sucho. – Nikogo więcej nie trzeba już przesłuchiwać. Pan, Lalin, pojedzie do szpitala „Utul Moje Smutki”, do Lefortowa, i przywiezie do mnie na Twerską pielęgniarza Stienicza. A Sysujew niech skoczy na bulwar Jakimanski po fabrykanta Burylina. I to jak najszybciej.

– A co z portretem pamięciowym Zacharowa? – pisnął Lalin. – Przecież chyba będziemy rozsyłać list gończy?

– Nie będziemy – odpowiedział zamyślony Fandorin, wprawiając doświadczonego agenta w osłupienie, i szybkim krokiem oddalił się do swojego eleganckiego powozu.


* * *

W gabinecie na Twerskiej czekał na radcę kolegialnego Wiediszczew.

– Ostatni dzień – powiedział surowo „szara eminencja” Dołgorukiego, zamiast się przywitać. – Trzeba znaleźć tego szalonego wyspiarza. Znaleźć i napisać porządny raport. Inaczej sam pan wie, czym się sprawa skończy.

– A pan skąd wie o Zacharowie? – zapytał niezbyt zresztą zdziwiony Fandorin.

– Wiediszczew wie o wszystkim, co dzieje się w tym mieście.

– Więc szkoda, że nie włączyłem pana do kręgu podejrzanych. Stawia pan przecież bańki jego ekscelencji i czasami nawet krew puszcza, prawda? Czyli z medycyną miewa pan do czynienia.

Żart wypadł marnie; widać było, że urzędnik jest myślami gdzie indziej.

– Biedny Anisij. – Wiediszczew westchnął. – Co za nieszczęście! A taki był z niego bystry chłopaczek. Zrobiłby niezłą karierę.

– Frole Grigorjewiczu, niechże pan już sobie idzie – powiedział radca kolegialny, który wyraźnie nie miał tego dnia ochoty na wzruszenia.

Obrażony kamerdyner ściągnął siwe brwi i zmienił ton na oficjalny.

– Polecono mi przekazać panu, że hrabia minister wyjechał rano do Petersburga bardzo niezadowolony, ciągle się odgrażał. Mam się również dowiedzieć, czy szybko zakończy pan śledztwo.

– Szybko. Proszę przekazać jego ekscelencji, że muszę jeszcze tylko przeprowadzić dwa przesłuchania, odebrać jedną depeszę i chwilę popracować w terenie.

– Eraście Pietrowiczu, na rany Chrystusa, zdąży pan do jutra? – zapytał błagalnie Wiediszczew – Czy już po nas?

Fandorin nie zdążył mu odpowiedzieć, ponieważ ktoś zapukał do drzwi i dyżurny adiutant zameldował:

– Przywieziono aresztantów, Stienicza i Burylina. Zamknęliśmy ich w oddzielnych pokojach, według rozkazu.

– Najpierw dawajcie Stienicza – rzucił urzędnik i gestem wskazał kamerdynerowi drzwi. – Sam pan widzi, to pierwsze przesłuchanie. Proszę wybaczyć, Frole Grigorjewiczu, nie mam czasu.

Staruszek zamaszyście skłonił łysiejącą głowę i podreptał do wyjścia. W drzwiach zderzył się z dziwacznym typem – kudłatym, roztrzęsionym i wychudzonym, ale nie zwrócił na niego większej uwagi. Sprawnie przemknął na filcowych podeszwach w głąb budynku, skręcił w załom korytarza, wyciągnął klucz i otworzył komórkę.

Komórka Wiediszczewa różniła się od innych tym, że w najdalszym rogu kryła niepozorne drzwiczki. Za drzwiczkami stała szafa. Froł Grigorjewicz wszedł do niej, usiadł na krześle wyposażonym w wygodną poduszeczkę i bezszelestnie odsunął zasłonkę; za szybą ukazało się jak na dłoni wnętrze tajnego gabinetu, skąd dobiegał nieco przytłumiony głos Erasta Pietrowicza.

– Dziękuję. Na razie będzie pan musiał pozostać w areszcie. Dla pańskiego własnego bezpieczeństwa.

Kamerdyner włożył okulary z grubymi szkłami i przylgnął do szyby, ale zobaczył jedynie plecy wychodzącego. Ładne mi przesłuchanie – nawet trzech minut nie trwało! Wiediszczew chrząknął sceptycznie i czekał na dalszy rozwój wypadków.

– Dawajcie Burylina – polecił Fandorin adiutantowi.

Wszedł jakiś szerokopyski Tatarzyn z bezczelnymi, zbójeckimi oczami. Nie czekając na pozwolenie, usiadł na krześle, założył nogę na nogę i zaczął wymachiwać drogą laseczką ze złotą gałką. Od razu widać, że milioner.

– Co, znowu zaciągniecie mnie na pokaz flaków? – zapytał wesoło. – Nie rusza mnie to, mam grubą skórę. Kto stąd przed chwilą wychodził? Zdaje się Wańka Stienicz? Patrzcie go, tylko pysk odwrócił. Jakby mało dostał od Burylina. Za moje szlajał się po Europie, ja go tam utrzymywałem. Żal mi było nieszczęśnika. A on mi napluł w duszę. Uciekł ode mnie z Anglii. Obrzydły mu moje grzechy, wzięło go na świętość. Pies z nim, nic już z niego nie będzie. Wariat i tyle. Można zapalić cygarko?

Wszystkie pytania milionera pozostały bez odpowiedzi, za to Fandorin zadał pytanie, którego Wiediszczew nie zrozumiał.

– Na spotkaniu pańskich kolegów ze studiów był długowłosy, obdarty mężczyzna. Kto to taki?

Burylin w lot pojął i bez wahania odpowiedział:

– Filka Rozen. Wyrzucili go razem ze mną i Stieniczem za wybitne osiągnięcia na polu niemoralności. Pracuje w lombardzie. I chleje, oczywiście.

– Gdzie mogę go znaleźć?

– Nigdzie. Zanim zaszczycił mnie pan wizytą, wetknąłem mu z głupoty pięćset rubli. Rozrzewniłem się, stare dobre czasy i tak dalej. Teraz, póki nie przepije wszystkiego do ostatniej kopiejki, szukaj wiatru w polu. Może hula w jakiejś moskiewskiej knajpie, a może w stolicy albo Niżnim Nowogrodzie. Ten typ tak ma.

Informacja ta nie wiedzieć czemu bardzo rozstroiła Fandorina. Aż zerwał się z krzesła i wyciągnął z kieszeni zielone paciorki na sznurku, a potem schował z powrotem.

Szerokopyski z zaciekawieniem obserwował zachowanie urzędnika. Wyjął grube cygaro, zapalił. Popiół, chamska morda, strząsał na dywan. Nie zadawał żadnych pytań, czekał.

– Proszę powiedzieć, dlaczego pana, Stienicza i Rozena wyrzucono z uczelni, a Zacharowa tylko przeniesiono na patoanatomię? – zapytał po dłuższej pauzie Fandorin.

– Każdemu podług zasług. – Burylin uśmiechnął się. – Sockiego, największego hultaja, wsadzili nawet za kratki. Szkoda zbója, miał fantazję, czasem aż nie daj Bóg! Mi też niby grozili, ale rozeszło się po kościach, posmarowałem gdzie trzeba. – Mrugnął łobuzersko i wypuścił kłąb dymu. – Kursistkom, naszym wesołym koleżankom, też się dostało, za to tylko, że baby. Pojechały na Syberię, pod nadzór policyjny. Jedna została morfinistką, inna wyszła za popa, sam trochę się do tego przyczyniłem. – Milioner zachichotał. – A Zacharka Anglik nic wtedy szczególnego nie nawyprawiał, więc tylko mu dali po uszach. „Był obecny i nie przeszkodził sprawcom”, napisali w protokole.

Fandorin strzelił palcami, jakby otrzymał radosną, długo oczekiwaną wiadomość, i chciał jeszcze o coś zapytać, ale Burylin go uprzedził – wyciągnął z kieszeni złożoną na czworo kartkę.

– Dziwne, że zapytał mnie pan akurat o Zacharowa. Dzisiaj rano dostałem od niego idiotyczny list. Chwilę przed tym, jak pańskie psy po mnie przyjechały. Przyniósł jakiś chłopak z ulicy. Niech no pan przeczyta.

Froł Grigorjewicz wygiął się w pałąk, przylepił nos do szyby, ale wszystko na nic – kartka była za daleko. I to nie byle jaka kartka – Erast Pietrowicz po prostu wpił się w nią wzrokiem.

– Pieniądze dam mu oczywiście, co tam – powiedział milioner. – Ale z tą „starą przyjaźnią” przesadził, bierze mnie na sentymenty. I dalej w ogóle jakiś melodramat: „Co złego, bracie, to nie ja”. Co on znowu przeskrobał, ten nasz Pluton? Wybebeszył sympatyczne koleżanki, te wczorajsze z kostnicy?

Burylin wybuchnął rubasznym śmiechem, bardzo widać zadowolony z dowcipu.

Fandorin nadal oglądał kartkę. Podszedł do okna, uniósł ją do światła i Froł Grigorjewicz ujrzał nierówne, rozciągnięte wszerz i wzdłuż linijki.

– Taak, nabazgrane, że ledwie da się przeczytać – mruknął milioner, rozglądając się, gdzie by tu wyrzucić cygaro. – Jakby pisał w dorożce albo na dużym kacu.

Popielnicy nie było. Chciał cisnąć na podłogę, ale w końcu podejrzliwie spojrzał na plecy Fandorina, zawinął niedopałek w chustkę i włożył do kieszeni. Już lepiej.

– Żegnam pana, Burylin – powiedział Erast Pietrowicz, nie odwracając się. – Do jutra posiedzi pan jeszcze w areszcie.

Ta wiadomość mocno zirytowała milionera.

– Dość tego! Całą noc karmiłem wasze policyjne pluskwy! Wygłodzone bestie aż strach! Jak się przyssały do krwi prawosławnej…

Fandorin nie słuchał; nacisnął guzik dzwonka. Wszedł oficer żandarmerii i odciągnął kupca do wyjścia.

– A co z Zacharką?! – krzyknął Burylin już zza drzwi. – Przecież ma wpaść po pieniądze!

– Nie pański kłopot – powiedział Erast Pietrowicz i zwrócił się do oficera: – Czy ministerstwo przysłało odpowiedź na moje pytanie?

– Tak jest.

– Poproszę.

Żandarm przyniósł jakąś depeszę i wyszedł na korytarz.

Depesza wywarła na urzędniku niebywałe wrażenie. Przeczytał ją, rzucił na biurko i zrobił coś nader dziwnego – kilkakrotnie szybko klasnął w dłonie, i to tak głośno, że zaskoczony Froł Grigorjewicz uderzył czołem w szybę, a w drzwiach momentalnie stanęli żandarm, adiutant i sekretarz.

– Nic się nie stało, panowie – uspokoił ich Fandorin. – To tylko japońskie ćwiczenie, ułatwiające koncentrację myśli. Zostawcie mnie samego.

Potem zrobiło się jeszcze dziwniej. Kiedy za podwładnymi zamknęły się drzwi, Erast Pietrowicz ni z tego, ni z owego zaczął się rozbierać. Został w samej bieliźnie, wyciągnął spod biurka sakwojaż, którego Wiediszczew wcześniej nie zauważył, a z sakwojażu tobołek. Z tobołka ubranie: wąskie spodnie w paski, ze strzemiączkami, tandetny gors, malinową kamizelkę i kusą żółtą marynarkę w kratkę.

Radca kolegialny, poważny w końcu człowiek, w mgnieniu oka zmienił się w podejrzanego cwaniaczka, z tych, co to wieczorami kręcą się koło ulicznic. Stanął przed lustrem – równo arszyn od Froła Grigorjewicza – rozczesał czarne włosy, zrobił równiutki przedziałek, nałożył warstwę brylantyny, przyczernił siwe skronie. Cienkie wąsiki podkręcił do góry i naostrzył w dwie strzałki. (Czeski wosk – domyślił się Froł Grigorjewicz, który dokładnie takim samym modelował słynne bokobrody księcia Władimira Andriejewicza, żeby sterczały jak orle skrzydła).

Potem Fandorin włożył coś do ust, wyszczerzył zęby, błysnął złotą koronką. Zrobił jeszcze parę małpich min. Nowy wygląd wyraźnie mu się podobał.

Wyciągnął z sakwojażu niewielki portfel, otworzył i Wiediszczew ujrzał istne cudo: w środku błyszczała oksydowana lufa niewielkiego kalibru i bębenek, jak w rewolwerze. Fandorin włożył do bębenka pięć naboi, zatrzasnął portfel i sprawdził palcem zamek – pewnie zastępujący cyngiel. Czego to ludzie nie wymyślą, żeby wyprawić innych na tamten świat! Kamerdyner pokręcił głową. I gdzież to, Eraście Pietrowiczu, będzie pan robił za takiego franta?

Fandorin jakby usłyszał pytanie. Odwrócił się do lustra, zawadiacko nasunął na oczy bobrową czapkę i powiedział półgłosem:

– No, Frole Grigorjewiczu, niech pan postawi za mnie w cerkwi świeczkę. Boża pomoc bardzo mi się dziś przyda.


* * *

Ciało i dusza Ineski niewymownie cierpiały. Ciało dlatego, że Ślepy, jej były „kot”, wytropił wieczorem biedną dziewczynę pod traktiernią „Miasto Paryż” i długo tłukł za zdradę. Dobrze przynajmniej, że oczu nie podbił, bydlę. Za to brzuch i boki wyglądały jak oblane niebieską farbką, w nocy nie mogła się nawet przekręcić, jęczała i płakała nad sobą do samego świtu. Zresztą, co tam siniaki, do wesela się zagoi; gorzej, że serduszko Ineski bolało, oj, bolało na potęgę.

Przepadł jej książę z bajki, piękny jak malowanie Eraścik, już drugi dzień nie pokazuje swojej słodkiej mordki. A Ślepy się piekli i coraz bardziej odgraża. Wczoraj musiała temu katowi oddać prawie wszystko, co zarobiła: bardzo nieładnie, porządne, wierne dziewczynki tak nie robią.

Widać przyszła na Eraścika kryska, zawlókł go ten uszasty ogryzek na policję i siedzi teraz, ptaszyna, w ciupie, w pierwszym cyrkule na Arbacie, najpodlejszym w całej Moskwie. Zaniosłaby mu koszyczek z podarkami, ale strach zajadłego komendanta Kulebiaki, jeszcze ją też wsadzi, jak w zeszłym roku, i wrzaśnie, że zabiera książeczkę zdrowia, i łaź potem za darmo po całym cyrkule, do ostatniego nieopierzonego stójkowego. Fuj, a to ci wpadła! Teraz zresztą poszłaby jeszcze raz sama, a niech tam, byle lubemu pomóc, ale przecież Eraścik nie taki, zaraz widać, że o higienę dbały, już by więcej Ineski nie dotknął. A tu romans dopiero się zaczyna, ledwie, można powiedzieć, rozkwita. Ineska od pierwszego wejrzenia przywiązała się do niebieskookiego, białozębego i pokochała go na zabój, mocniej niż fryzjera Żorżyka – szesnaście lat wtedy miała, żeby mu ten pysk gładki wykrzywiło, żmii podłej, jeśli oczywiście nie zapił się jeszcze na śmierć.

Oj, żeby już prędzej wrócił, miodowy, perłowy. Już on pokaże parszywemu Ślepemu, pocieszy Ineskę, oj, pocieszy. A ona wszystkiego się dla niego wywiedziała, co tylko kazał, i pieniążków za podwiązką schowała – trzyrublówkę i srebrne pół rubla. Ucieszy się Eraścik, nie z pustymi rękami go przywita.

Eraścik. Takie słodziutkie imię, jak powidło jabłkowe. Kto go tam wie, jak się nazywa naprawdę, ale przecież Ineska też nie całe życie robiła za Hiszpankę, zaczynała jako Eufrozyna, Frośka ją w domu wołali.

Inesa i Erast, czy to nie pięknie brzmi? Czysta fisharmonia. Przespacerować by się z nim pod rękę po Graczowce, żeby Sańka Mięcho, Ludka Tyka i przede wszystkim Adelajdka popatrzyły sobie na kawalera Ineski i pękły z zazdrości.

A potem tu, na kwaterę. Maleńka, bo maleńka, ale za to czysta i przytulna: na ścianach naklejone obrazki z modnych magazynów, plisowany abażur, tremo. Mięciutka puchowa pierzyna i poduszek a poduszeczek, siedem sztuk, wszystkie poszewki Ineska sama haftowała.

Marzenia spełniły się w najsłodszym momencie. Najpierw ktoś delikatnie – puk – puk – puk – zapukał do drzwi, a potem wszedł Eraścik, w bobrowej czapce, białym szalu i nonszalancko rozpiętym sukiennym płaszczu z bobrowym kołnierzem. Nikt by nie powiedział, że prosto z ciupy.

Serduszko Ineski na chwilę przestało bić. Zeskoczyła z łóżka, tak jak była – w perkalowej koszulce, z rozpuszczonymi włosami – i rzuciła się ukochanemu na szyję. Zdążyła tylko raz musnąć jego usta, a on, taki surowy, wziął ją za ramiona i posadził przy stole. Spojrzał ostro.

– No, opowiadaj – mówi.

Ineska w lot zrozumiała: źli ludzie już donieśli, zdążyli. Nie wykręcała się, chciała, żeby wszystko między nimi było po sprawiedliwości.

– Bij – powiedziała. – Bij, Eraścik. Moja wina. Ale nie taka znów wielka wina, nie wierz byle komu. Ślepy chciał mnie zgwałcić – no, tu trochę przesadziła, choć nie tak bardzo – ale się nie dałam, to mnie całą stłukł. Patrz.

Zadarła koszulkę, pokazała niebieskie, czerwone i żółte siniaki. Może się nad nią użali.

Nic z tego. Eraścik tylko ściągnął brwi.

– Ze Ślepym jeszcze sobie pogadam, więcej cię nie tknie. A teraz mów, co wiesz. Znalazłaś, kogo kazałem? Tę, co to polazła z twoim znajomym i ledwie uszła z życiem?

Ineska się uradowała, że zeszli na bezpieczniejszy temat.

– Znalazłam, Eraścik, znalazłam. Głaszka się nazywa. Głaszka Białoboka z Pankratiewskiej. Dobrze go, sukinsyna jednego, pamięta – mało jej gardła nożem nie poderżnął. Jeszcze teraz Głaszka mota chustkę na szyi, tfu!

– Idziemy.

– Pójdziemy, Eraścik, pójdziemy. Może najpierw koniaczku wypijesz?

Wyciągnęła z szafki specjalnie zaoszczędzoną flaszkę, a przy okazji kwiecistą chustę, prawdziwą perską, na ramiona, i grzebyk – zaraz rozczesze włosy, aż będą błyszczały.

– Koniak później. Powiedziałem: idziemy. Najpierw załatwię, co trzeba.

Ineska westchnęła, czując, że aż jej słabo – uch, jak lubiła takich surowych mężczyzn, na zabój! Podeszła, spojrzała w górę na piękną twarz, na złe oczy, na podkręcone wąsiki.

– Ledwo na nogach czegoś stoję, Eraścik – szepnęła omdlewającym głosem.

Ale jak pech, to pech. W tejże chwili huknęło, zgrzytnęło i pchnięte drzwi omal nie spadły z zawiasów.

Na progu stał Ślepy – pijany, wściekły, ze złym uśmiechem na wygolonym pysku. Podli sąsiedzi, graczowskie szczury, już zdążyli donieść, a jakże!

– Odstawiacie amory? – Wyszczerzył kły. – A o mnie, sierotce, całkiem zapomnieliście? – Uśmiech spełzł mu z twarzy, krzaczaste brwi się nastroszyły. – Z tobą, Ineska, ścierwo, pogadam później. Widać mało ci jeszcze dołożyłem. A ty, frajerze, wyjdź no na podwórze. Wyjaśnimy sobie parę rzeczy.

Ineska skoczyła do okna – na podwórku stoi dwóch drabów, przybocznych Ślepego, Knur i Mogiła.

– Nie idź! – krzyknęła. – Nie idź, zabiją cię! Wynocha stąd, Ślepy, bo zaraz jak się wydrę, cała Graczowka przyleci!

I już nabrała powietrza, żeby porządnie wrzasnąć, ale Eraścik nie pozwolił.

– Daj spokój, Inesa. Porozmawiamy sobie, widać jest sprawa.

– Eraścik, Mogiła nosi obrzyn pod czamarą – uświadomiła go Ineska. – Zastrzelą cię jak nic. Zastrzelą i rzucą do rynsztoka. Dla nich nie pierwszyzna.

Ale perłowy nie posłuchał, tylko machnął ręką. Wyciągnął z kieszeni wykładany szylkretem portfel.

– Nic mi nie będzie – mówi. – Wykupię się jakoś. I wyszedł ze Ślepym na pewną śmierć.

Ineska padła twarzą w siedem poduszeczek i głucho zapłakała – nad swoją nieszczęsną dolą, nad końcem pięknych marzeń, nad pewną zgubą Eraścika.

Z podwórka dobiegł huk – jeden, drugi, trzeci i czwarty, a potem wycie, cały chór wycia.

Ineska otarła łzy, spojrzała na wiszącą w rogu ikonkę Matki Boskiej, przybraną na święta papierowymi kwiatkami i kolorowymi lampionami.

– Matko Boska, uczyń cud – poprosiła – cud wielkanocny. Niech Eraścik wyjdzie z tego żywy. Choćby ranny, już ja go odchucham. Byle żywy.

I Orędowniczka wysłuchała modlitwy Ineski – drzwi skrzypnęły i wszedł Eraścik. Żywy i zdrowy, niedraśnięty, nawet śliczny szaliczek mu się nie przekrzywił.

– Już po wszystkim – powiedział. – Inesa, przestań beczeć. Ślepy cię więcej nie ruszy, nie ma już czym. Obie graby mu przedziurawiłem. A i tamci dwaj długo mnie będą pamiętali. Ubieraj się i prowadź do swojej Głaszki.

Przynajmniej jedno marzenie Ineski się spełniło, przespacerowała się przez całą Graczowkę z księciem – specjalnie poprowadziła go naokoło, chociaż do karczmy „Władimirka”, gdzie kwaterowała Głaszka, bliżej było podwórzami, przez śmietnik i rakarnię. Ubrała się w aksamitny żakiecik i batystową bluzkę, w spódnicę z krepy i buciki na suchą pogodę, niczego nie pożałowała. Przypudrowała zapuchniętą od płaczu twarz, nastroszyła grzywkę. Sańka z Ludka zzieleniały do szczętu; szkoda tylko, że nie spotkali jeszcze Adelajdki. A tam! Dziewczyny jej doniosą, co trzeba.

Ineska ciągle nie mogła się napatrzeć na ukochanego, zaglądała mu w oczy i terkotała jak sroka.

– A ta Głaszka ma córkę szkaradę. Tak mi dobrzy ludzie powiedzieli: „Zapytaj u Głaszki, tej, co ma córkę szkaradę”.

– Szkaradę? Jaką znowu szkaradę?

– Ma znamię takie na pół twarzy. Buraczkowe, okropne jak nie wiem co. Ja tam bym się powiesiła, jakbym miała żyć z takim pyskiem. A u nas, w sąsiedniej kamienicy, mieszkała Nadźka, córka krawca…

Zanim Ineska zdążyła opowiedzieć o garbatej Nadźce, dotarli do „Władimirki”.

Weszli po skrzypiących schodach na piętro, do pokoi.

Mieszkała Głaszka nędznie, gdzie jej tam do Ineski! Teraz siedziała przed lustrem i nakładała tapetę – zaraz wychodzi szlifować bruki.

– Dzień dobry, Głafira, przyprowadziłam ci dobrego człowieka. Opowiedz mu, co trzeba, o tym kacie, co cię tak pociął – poleciła Ineska i z poważną miną usiadła w kącie.

A Eraścik od razu, bach, trzyrublówkę na stół.

– Weź, Głasza, za fatygę. Co to był za człowiek? Jak wyglądał?

Głaszka, dziewczyna całkiem do rzeczy, chociaż jak na bystre oko Ineski nieco zapuszczona, na banknot nawet nie spojrzała.

– Wiadomo jaki. Wariat – odpowiedziała i wzruszyła ramionami.

Jednak trzyrublówkę wsunęła pod spódnicę, ale bez większego zainteresowania, raczej tak, z uprzejmości. Za to wgapiła się w Eraścika, obmierzyła go oczkami w każdą stronę, bezwstydnica, aż się Inesce ciężko zrobiło na duszy.

– Zawsze mam u mężczyzn powodzenie – zaczęła skromnie Głaszka. – A tu nieszczęście. Wzięło i obsypało mi krostami cały pysk, strach w lustro popatrzeć. Łażę, łażę i ani pół klienta, nawet za piętnaście kopiejek nikt się nie połakomi. A ta – wskazała zasłonkę, zza której dochodziło senne posapywanie – głodna. Tylko siąść i płakać. Aż tu podchodzi jeden, uprzejmy taki…

– O to, to, do mnie też tak podlazł – nie wytrzymała zazdrosna Ineska. – I patrz, też miałam całą mordę obitą i podrapaną. Pobiłam się z tą suką Adelajdką. I nikt nie podchodził, wołaj, ile chcesz, a ten sam przylazł. „Nie martw się – mówi – zaraz cię uraduję”. Tylko ja nie to co Głaszka, nie poszłam z nim, bo…

– Słyszałem to już – przerwał jej Eraścik. – Nawet go dobrze nie widziałaś. Siedź cicho. Teraz słucham Głafiry.

Ta dumnie zerknęła na Ineskę i Inesce zrobiło się już całkiem nieswojo. Sama, sama go tu, durna, przyprowadziła.

– I do mnie też: „Coś taka ponura? Idziemy do ciebie, chodź. Już ja cię ucieszę”. A ja cała zadowolona. Dostanę rubelka, myślę, albo i dwa. Kupię Matrioszce chleba, ciastek… No i kupiłam, niech to szlag… Jeszcze pięć rubli poszło na dochtora, jak mi szyję cerował.

Pokazała gardło, purpurową szramę pod pudrem, równiutką i wąską jak nitka.

– Opowiadajże po kolei – polecił Eraścik.

– No tak, przychodzimy tutaj. Posadził mnie na łóżku, o tu, o, jedną ręką wziął za ramię, a drugą trzyma za plecami. I mówi – a głos ma taki miękki jak baba – myślisz, mówi, że jesteś nieładna? A ja mu od razu: „Jaka nieładna, pysk się zaraz zagoi. Ale córka to już na całe życie zostanie taka szkarada”. Jaka znów córka, mówi. A tam, mówię, popatrz pan sobie na mój skarb. I odsunęłam zasłonkę. Jak tylko zobaczył Matrioszkę – a Matrioszka spała, sen ma mocny, można strzelać z armaty – aż się cały zatrząsł. Zaraz z niej zrobię śliczną dziewczynkę, mówi. Łatwiej ci będzie żyć. Ja patrzę, a on trzyma w łapie, za plecami, coś takiego błyszczącego. Wszyscy święci, nóż! Tylko że wąski i krótki.

– Skalpel? – zapytał jakoś dziwnie Eraścik.

– Co?

Machnął ręką – nieważne, mów dalej.

– To ja go jak nie kopnę, jak nie wrzasnę: „Ratunku! Mordują!”. Patrzy na mnie, a mordę ma taką okropną, wykrzywioną. „Cicho, głupia! Sama swojego szczęścia nie rozumiesz!”. I ciach! Szarpnęłam się, ale i tak sięgnął do szyi. Wtedy to już zawyłam, że nawet Matrioszka się zbudziła. I też w ryk, a głosik ma jak marcowa kotka. To ten się odwrócił i w nogi. Tyle całej historii. Matka Boska uchowała.

Głaszka przeżegnała się i zanim jeszcze opuściła dłoń, spytała:

– A pan mnie tu po coś wypytuje czy tak sobie? I tylko okiem łypie, żmija jedna.

Ale Eraścik mówi surowo:

– Opisz mi go, Głafira. No, jak wyglądał ten człowiek?

– Normalnie. Wyższy ode mnie, niższy od pana. O tak, dotąd by sięgał.

I przeciągnęła Eraścikowi palcem po policzku, powolutku, powolutku. Co za bezczelność!

– Z twarzy też normalny, gładko ogolony, bez brody, bez wąsów. Nie wiem, co tam jeszcze. Jak mi go pan pokaże, zaraz poznam.

– Pokażę, pokażę – mruknął perłowy, marszcząc wysokie czoło i nad czymś tam sobie myśląc. – Mówił, że łatwiej ci będzie żyć?

– Już ja bym mu, ścierwu, za takie łatwe życie kiszki gołymi rękami wypruła – powiedziała spokojnym, pewnym tonem Głaszka. – Panu Bogu widać i szkarady potrzebne. Niech sobie żyje moja mała na zdrowie, co komu do tego?

– A mówił jak? Wymyślnie, jak pan, czy jak wszyscy? Jak był ubrany?

– Ubrany to nie wiem. Jak subiekt, a może i urzędnik. I mówił jak pan. Nawet wszystkich słów nie rozumiałam. Jedno to pamiętam. Spojrzał na Matrioszkę i mruknął do siebie: „To nie liszaj, to rzadki nerwus matewus”. Nerwus matewus, tak na moją Matrioszkę powiedział, aż zapomnieć nie mogę.

Nervus maternus - poprawił Eraścik. – To w doktorskim języku znaczy „znamię”.

Oj, taki mądry, wszystko wie.

– Eraścik, idziemy już, co? – Ineska pociągnęła ukochanego za rękaw. – Koniaczek czeka.

– Co będziecie iść? – zaćwierkała bezczelna kurwa Głaszka. – Siedźcie już, jak przyszliście. U mnie też znajdzie się koniaczek dla takiego gościa, prawdziwy, od Szu – stowa, specjalnie na święta trzymałam. No, to jak panu na imię, piękny kawalerze?


* * *

Masahiro Sibata siedział w swoim pokoju, palił aromatyczne kadzidełka i czytał żałobne sutry po przedwcześnie zmarłym urzędniku Anisiju Tulipanowie, jego siostrze Sońka-san i pokojówce Pałaszce; tę ostatnią opłakiwał szczególnie serdecznie, po czemu miał osobiste powody.

Masa urządził pokój sam; poświęcił na to sporo czasu i pieniędzy. Słomiane tatami, rozesłane teraz na podłodze, sprowadzono statkiem aż z Japonii. Ale dzięki temu pokój zaraz zrobił się złocisty, słoneczny, a podłoga wesoło sprężynowała pod stopami, nie to co zimny, martwy parkiet z głupiej dębowej klepki. Mebli nie było wcale, za to w jedną ze ścian wbudowano obszerną szafę z przesuwnymi drzwiami – mieściły się w niej kołdry i poduszki, a także cała garderoba Masy: bawełniana jukata, szerokie białe spodnie i takaż kurtka do rensiu, dwa trzyczęściowe garnitury, zimowy i letni, i piękna zielona liberia, którą Japończyk wyjątkowo lubił i którą wkładał tylko na bardzo uroczyste okazje. Na ścianach cieszyły oko kolorowe litografie, portrety cara Aleksandra i cesarza Mutsuhito. A w kącie, pod półką – ołtarzykiem, wisiał zwitek papieru ze starożytną maksymą: „Żyj przyzwoicie i niczego nie żałuj”. Dzisiaj na ołtarzyku stała fotografia – Masa i Anisij Tulipanow w ogrodzie zoologicznym – zrobiona w zeszłym roku latem. Masa w letnim piaskowym garniturze i meloniku, poważny, Anisij z uśmiechem od ucha do ucha i sterczącymi spod kaszkietu uszami, a za nimi słoń, z takimiż uszami, tylko sporo większymi.

Od gorzkich rozmyślań i jałowych poszukiwań harmonii i stałości świata oderwał Masę dzwonek telefonu.

Lokaj Fandorina przeszedł przez ciemne, puste mieszkanie do przedpokoju – gospodarz wyszedł, szuka mordercy, szuka zemsty, pani domu poszła do cerkwi i wróci nieprędko, przecież właśnie zaczyna się nocne nabożeństwo wielkanocne.

– Haro – powiedział do okrągłej tuby Masa. – Tu numer pana Fandorina. Ś kim rozmawiam?

– Panie Fandorin, to pan? – dobiegł metaliczny, zdeformowany wyciem przewodów elektrycznych głos. – Erast Pietrowicz?

– Nie, pan Fandorin nie ma! – ryknął Masa, żeby przekrzyczeć wycie. W gazecie pisali, że pojawił się nowy, udoskonalony model aparatów, przekazujący głos „bez najmniejszych strat, doskonale głośno i wyraźnie”. Trzeba by taki kupić. – Prosię zadzwonić później. Mam coś przekazać?

– Dziękuję. – Wycie zmieniło się w szelest. – To poufna sprawa. Zatelefonuję później.

– Cara przyjemność po mojej stronie – powiedział uprzejmie Masa i odwiesił słuchawkę.

Niedobrze, bardzo niedobrze. Pan nie śpi już trzecią noc, pani też, ciągle tylko się modli – albo w cerkwi, albo w domu, przed ikoną. Zawsze dużo się modliła, ale nigdy aż tyle. Wszystko to źle się skończy, chociaż zdawałoby się, że gorzej już być nie może.

Gdyby tak Fandorin znalazł tego, kto zabił Turi-sana, kto zarżnął Sońka-san i Pałaszę. Znalazł i zrobił wiernemu słudze prezent, powierzył łajdaka Masie. Na jakieś pół godzinki, wystarczy. A jeszcze lepiej na godzinkę…

Czas szybko płynął na miłych rozmyślaniach. Zegar wybił jedenastą. Zazwyczaj sąsiedzi dawno już o tej porze spali, ale dzisiaj we wszystkich oknach paliło się światło. Świąteczna noc. Niedługo w całym mieście zaczną bić dzwony, potem w niebo wystrzelą fajerwerki, na ulicach zaczną się śpiewy i krzyki, a jutro będzie pełno pijanych. Wielkanoc.

A może tak pójść do cerkwi, postać razem ze wszystkimi, posłuchać przeciągłego, basowego śpiewu chrześcijańskich bonzów. Zawsze to lepiej niż siedzieć tak samemu i czekać, czekać, czekać.

Ale nie czekał już długo. Trzasnęły drzwi i rozległy się mocne, pewne kroki. Pan wrócił!

– Co, sam tu siedzisz i rozpaczasz? – zapytał i leciutko dotknął ramienia Masy.

Masa nie był przyzwyczajony do takich poufałości, więc zaskoczony nie wytrzymał, chlipnął, a potem wybuchnął płaczem. Nie ocierał łez – niech sobie płyną. Mężczyzna nie musi wstydzić się łez, jeśli tylko nie płacze z bólu albo ze strachu.

Pan miał oczy suche, błyszczące.

– Nie zdobyłem wszystkiego, czego chciałem – powiedział. – Myślałem, że złapię go na gorącym uczynku. Ale nie mogę dłużej czekać. Nie mamy już czasu. Teraz morderca jest jeszcze w Moskwie, potem będziemy szukać po całym świecie. Mam poszlaki i świadka, który może go zidentyfikować. Wystarczy. Już się nie wywinie.

– Bierze mnie pan ze sobą? – Masa nie wierzył we własne szczęście. – Naprawdę?

– Tak. – Pan skinął głową. – Przeciwnik jest niebezpieczny, nie mogę ryzykować. Twoja pomoc może mi się przydać.

Znowu zadzwonił telefon.

– Dzwonił jakiś człowiek. W poufnej sprawie. Nie przedstawił się. Powiedział, że zadzwoni później.

– Weź no drugą słuchawkę i spróbuj rozpoznać, czy to ten sam.

Masa przystawił do ucha metalową trąbkę i cały zamienił się w słuch.

– Halo. Numer Erasta Pietrowicza Fandorina. Przy aparacie.

– Eraście Pietrewiczu, to pan? – zaskrzypiał głos, może ten sam, a może inny. Masa tylko wzruszył ramionami.

– Tak. Z kim mam przyjemność?

– To ja, Zacharow.

– Pan?! – Mocne palce wolnej dłoni pana zacisnęły się w pięść.

– Eraście Pietrowiczu, muszę z panem porozmawiać. Wiem, że wszystko świadczy przeciwko mnie, ale nikogo nie zabiłem, przysięgam!

– Więc kto?

– Wszystko panu wyjaśnię. Tylko proszę mi obiecać, że przyjdzie pan sam, bez policji. Inaczej zniknę z miasta i więcej mnie pan nie zobaczy, a morderca pozostanie na wolności. Daje pan słowo?

– Słowo – odpowiedział bez wahania pan.

– Wierzę panu, wiem, że jest pan człowiekiem honoru. Może się pan nie obawiać, nie jestem dla pana groźny, zresztą nie mam przy sobie broni. Chcę tylko porozmawiać… Jeśli jednak ma pan jakieś wątpliwości, proszę zabrać swojego Japończyka. Byle nie było policji.

– Skąd pan wie o Japończyku?

– Dużo o panu wiem, Eraście Pietrowiczu. Dlatego tylko do pana mam zaufanie… A teraz niech pan niezwłocznie jedzie na rogatki Pokrowskie. Znajdzie pan tam na wale Rogożskim hotel „Cargrad”, taką szarą, dwupiętrową kamienicę. Powinien pan być za godzinę, nie później. Proszę iść do pokoju numer pięćdziesiąt dwa i zaczekać tam na mnie. Muszę się upewnić, że przyszedł pan tylko z Japończykiem. Potem wyjawię panu całą prawdę, a pan sam postanowi, jak ze mną postąpić. Podporządkuję się każdej pańskiej decyzji.

– Policji nie będzie, ma pan moje słowo – powiedział pan i odwiesił słuchawkę. – Koniec, Masa. Teraz to już koniec. – Jego twarz jakby ożyła. – Mamy go w garści. Zrób mi zielonej herbaty, przede mną kolejna nieprzespana noc.

– Jaką broń przygotować? – zapytał Masa.

– Wezmę rewolwer, reszta nie będzie mi potrzebna. A ty jak uważasz. Tylko pamiętaj, że ten człowiek to bestia. Silna, szybka, nieprzewidywalna. – I cicho dodał: – Naprawdę muszę obejść się bez policji.

Masa przytaknął ze zrozumieniem. Tak, to nie jest sprawa dla policjantów.


* * *

Przyznaję: myliłem się. Nie wszyscy detektywi są równie odrażający. Ten na przykład jest piękny. Bardzo piękny.

Słodko zamiera mi serce, kiedy widzę, jak zacieśnia wokół mnie kręgi. Hide and seek.

Jego nie muszę otwierać na świat – na zewnątrz jest niemal tak samo piękny jak w środku.

Ale mogę pomóc mu przejrzeć na oczy. Jeśli się co do niego nie mylę, jest dość niezwykłym człowiekiem. Nie przerazi się, tylko doceni. Wiem, że będzie to dla niego bolesne. Na początku. Ale potem sam mi podziękuje. Kto wie, może z czasem zostanie moim towarzyszem? Zdaje mi się, że wyczuwam w nim bratnią duszę. I nie tylko w nim. Jego służący, Japończyk, jest synem narodu, który rozumie prawdziwe Piękno. Najwyższym wtajemniczeniem dla mieszkańców owych dalekich wysp jest ukazanie światu Piękna swego brzucha. Tych, którzy umierają w tak szlachetny sposób, Japończycy czczą jak bohaterów. Widok dymiących wnętrzności nikogo tam nie przeraża.

Tak, będzie nas trzech, czuję to.

Jakże zbrzydła mi już samotność! Jakie to niewypowiedziane szczęście: rozdzielić brzemię odpowiedzialności na dwóch czy nawet trzech ludzi. Przecież nie jestem bogiem; jestem tylko człowiekiem.

Niech pan mnie zrozumie, panie Fandorin. Niech mi pan pomoże.

Ale najpierw muszę otworzyć panu oczy

Загрузка...