Żółw, seter, lwica, zajączek

5 kwietnia, Wielka Środa, dzień

Anisij kazał Pałaszy ubrać Sońkę odświętnie i siostra, potężna, gruba idiotka, ucieszyła się i zagulgotała. Dla niej, durnej, każde wyjście z domu było wydarzeniem; szczególnie lubiła jeździć do szpitala, do „dora” (co w jej języku oznaczało „doktora”). Rozmawiali z nią tam długo i cierpliwie, zawsze dawali cukierka albo piernika, przykładali do piersi zimną trąbkę, uciskali brzuch, aż łaskotało, ciekawie zaglądali w usta – a Sońka starała się, dzielnie otwierała paszczę, jakby się chciała wywrócić na nice.

Wezwali znajomego woźnicę, Nazara Siepanycza. Najpierw, jak zawsze, Sońka trochę się bała łagodnej klaczy Muchy, która prychała nozdrzami i pobrzękiwała uprzężą, zerkając przekrwionym okiem na grubą, niezgrabną, zawiniętą w chusty babę. Taki miały rytuał, Sońka i Mucha.

Ruszyli z Granatnej w stronę Lefortowa. Zazwyczaj wybierali się bliżej, do doktora Maksima Christoforowicza, na Rożdiestwienkę, do Towarzystwa Wzajemnego Wspomożenia, a tu nagle wyprawa przez całe miasto!

Trubną przyszło objechać – cała stała pod wodą. Kiedy wreszcie wyjdzie słonko i podsuszy ziemię? Moskwa była ponura, zapuszczona. Szare domy, brudne ulice, ludzie omotani w jakieś szmaty, skurczeni na wietrze. Ale Sońce chyba się podobało. Co chwila szturchała brata łokciem w bok: „Nisij, Nisij” – i pokazywała palcem gawrony na drzewie, beczkowóz, pijanego majstra. Nie dawała spokojnie pomyśleć. A myśleć było o czym – o odciętym uchu, którym szef zajął się osobiście, i o własnym niełatwym zadaniu.

Szpital Aleksandrowski „Utul Moje Smutki”, specjalizujący się w chorobach psychicznych, nerwowych i paraliżach, stał przy placu Szpitalnym, za Jauzą. Stienicz był pielęgniarzem, pracował u doktora Rozenfelda na piątym oddziale, gdzie trzymano najniebezpieczniejszych i nieuleczalnych wariatów.

Anisij uiścił w kasie pięć rubli i zaprowadził siostrę do doktora Rozenfelda. Szczegółowo opowiedział lekarzowi o jej stanie: ostatnio budziła się po nocach zapłakana, dwa razy odepchnęła Pałasze, co wcześniej się nie zdarzało, a do tego zaczęła przesiadywać przed lustrem – godzinami wlepia w nie swoje świńskie oczka.

Mówił długo. Do gabinetu dwukrotnie zajrzał człowiek w białym fartuchu. Najpierw przyniósł wygotowane strzykawki, później wziął receptę na jakąś miksturę. Lekarz zwracał się do niego per „pan” i „Iwanie Rodionowiczu”. Jest! Stienicz. Wycieńczony, blady, z wielkimi oczami. Zapuścił długie, proste włosy, ale wąsy i brodę goli, przez co twarz ma dziwnie średniowieczną.

Lekarz przystąpił do badania siostry, a Tulipanow wyszedł na korytarz i zajrzał za niedomknięte drzwi, opatrzone napisem: „Dyżurka”. Stienicz stał odwrócony plecami i mieszał w małej menzurce jakąś zieloną breję. Co można zobaczyć z tyłu? Obwisłe ramiona, fartuch, zdarte obcasy.

Szef powtarzał: najważniejsze jest pierwsze zdanie, klucz do całej rozmowy. Jeżeli dobrze zaczniesz, drzwi się otworzą i wyciągniesz z człowieka, co tylko zechcesz. Trzeba jedynie dobrze utrafić w typ. Typów nie ma tak znów dużo – według Erasta Pietrowicza szesnaście, i do każdego można zastosować odpowiednią metodę.

Byłe się tylko nie pomylić. Anisij słuchał wprawdzie pilnie, ale…

Z tego, co wiedział o Stieniczu, a także z pierwszych wrażeń wizualnych wywnioskował, że ma do czynienia z „żółwiem”: typem zamkniętym, sceptycznym, introwertycznym, prowadzącym nieustanny monolog wewnętrzny.

A skoro tak, należy „pokazać brzuch”, czyli zademonstrować bezbronność i brak wrogich zamiarów, a następnie od razu „uderzyć” – przebić skorupę samotności i nieufności, oszołomić, ale broń Boże nie wystraszyć zbytnią brutalnością i nie spłoszyć, tylko zaciekawić, wysłać sygnał. Odnaleźliśmy się w korcu maku, mówimy jednym językiem.

Tulipanow przeżegnał się w duchu i wypalił:

– Dobrze pan dzisiaj w gabinecie zbadał moją siostrę idiotkę. Naprawdę dobrze. Z zainteresowaniem, ale bez litości. Ten pański lekarz na odwrót: tylko się lituje, lecz mało go to wszystko obchodzi. A nad chorymi na głowę nie trzeba się litować, są szczęśliwsi niż my. I ciekawsi: niby ludzie jak ludzie, a naprawdę zupełnie inne stworzenia. Idiota widzi rzeczy, które Bóg ukrył przed ludzkim wzrokiem. Pan przecież też tak myśli, prawda? Zobaczyłem to w pańskich oczach. To pan powinien być lekarzem, nie ten Rozenfeld. Pan jest studentem, zgadłem?

Stienicz odwrócił się i niepewnie zamrugał. „Uderzenie” chyba go nieco ogłuszyło, ale ogłuszyło prawidłowo, nie wystraszył się ani nie najeżył. Odpowiedział potulnie, jak przystało na typowego „żółwia”:

– Byłym.

Metoda zadziałała. Teraz, kiedy klucz trafił już do zamka, zgodnie z radami szefa należało go przekręcić, aż zaskoczy. Tu potrzeba delikatności: z „żółwiem” nie można się spoufalać, nie wolno samemu skracać dystansu, bo zaraz zatrzaśnie skorupę.

– Działalność polityczna? – Anisij udał rozczarowanie. – Czyli marnie się znam na ludziach. Myślałem, że jest pan fachowcem, chciałem się poradzić w sprawie siostry… Ale z socjalisty żaden psychiatra – za bardzo przejmujecie się sprawiedliwością społeczną, a pojedynczych ludzi macie w nosie, tym bardziej takie egzemplarze jak moja Sońka. Wybaczy pan szczerość, zawsze mówię, co myślę. Do widzenia, lepiej jednak porozmawiam z Rozenfeldem.

I zaczął się wycofywać jak klasyczny „seter” (szczery, otwarty, impulsywny, zdecydowany w ocenach) – idealny partner „żółwia”.

– Jak pan chce – mruknął dotknięty do żywego pielęgniarz. – Ale sprawiedliwość społeczna nigdy mnie nie obchodziła, a ze studiów wyleciałem za zupełnie inne historie.

– Ha! – zawołał Tulipanow, tryumfalnie unosząc palec. – Pierwsze wrażenie! Pierwsze wrażenie nie myli! Jednak miałem rację co do pana. Wie pan, co robi, i chodzi swoimi ścieżkami. Co z tego, że jest pan tylko felczerem, mniejsza o tytuły. Potrzebuję kogoś bystrego, z inwencją, kogoś, kto nie ogląda się na innych. Mam już dosyć wożenia Sońki po lekarzach. W kółko bredzą to samo: oligofrenia, ciężki przypadek, nieuleczalne stadium. A ja czuję, że jej dusza żyje, że można ją obudzić. Nie podjąłby się pan konsultacji?

– Nie jestem nawet felczerem – odpowiedział Stienicz, najwyraźniej wzruszony szczerością nieznajomego i mile połechtany komplementem (człowiek jest łasy na komplementy). – Doktor Rozenfeld traktuje mnie wprawdzie jak felczera, ale pracuję tu jako pielęgniarz. Bezpłatnie, jestem wolontariuszem. Próbuję odkupić grzechy.

Ach, tak – zrozumiał Anisij. Stąd takie postne spojrzEnie, stąd potulność. Przyjdzie nieco skorygować podejście.

Najpoważniejszym tonem, na jaki było go stać, powiedział:

– Dobrą drogę pan wybrał. Lepiej tak niż stawiać świeczki przed ikoną albo bić czołem o cerkiewne schody. Oby Bóg wkrótce panu wybaczył.

– Nie, żadne wkrótce! – Stienicz nieoczekiwanie się ożywił, a w jego oczach, dotąd przygaszonych, zapłonęła pasja. – Chcę cierpieć, długo cierpieć. Tak będzie lepiej! Ja… rzadko rozmawiam z ludźmi, jestem bardzo zamknięty. Przywykłem do samotności. Ale w panu jest coś, co skłania mnie do wynurzeń. Potrzebuję tego… Ciągle sam, sam jak palec, niedługo znowu zwariuję…

Anisij nie posiadał się ze zdumienia. Proszę, czego go szef nauczył! Dopasował kluczyk do zamka, i to tak dopasował, że drzwi same otworzyły się na oścież. Jego zadanie skończone, teraz wystarczy tylko słuchać i przytakiwać.

Chwila ciszy zaniepokoiła sanitariusza.

– A może pan nie ma czasu? – Głos mu zadrżał. – Wiem, wiem, ma pan swoje kłopoty, nie trzeba panu cudzych…

– Na kogo spadło nieszczęście, lepiej zrozumie nieszczęście innych – zaripostował Anisij. – Co pana gryzie? Proszę mówić, ze mną może pan być szczery. Nie znamy się nawet z imienia. Porozmawiamy i rozejdziemy się, każdy w swoją stronę. Jaki grzech ciąży panu na sumieniu?

Przez chwilę zdawało się, że Stienicz padnie na kolana, wybuchnie płaczem: wybacz mi grzesznemu, dobry człowieku, ciężko zgrzeszyłem, krew ludzką przelałem, patroszę baby skalpelem. I koniec, sprawa zamknięta, a Tulipanow dostaje medal i – przede wszystkim – pochwałę od szefa.

Ale nic z tego, pielęgniarz nie padł na kolana, powiedział natomiast:

– Duma. Całe życie mnie dręczy. Przyszedłem tutaj, pracować, żeby się jej pozbyć. Sprzątam po wariatach, żadnej brudnej roboty się nie boję. Pokora i poniżenie to najlepsze lekarstwo na dumę.

– Więc to za dumę wyrzucono pana z uniwersytetu? – zapytał Anisij, nie potrafiąc ukryć rozczarowania.

– Co? A, z uniwersytetu. Nie, to inna historia… Dobrze, opowiem. Jeszcze raz przydepnę moją dumę. – Pielęgniarz prychnął i zaczerwienił się po końce uszu. – Wcześniej też ciążył na mnie grzech, i to ciężki. Rozpusta. Przezwyciężyłem go, życie mi pomogło. Ale w młodości byłem bardzo zepsuty – nie tyle przez zmysły, ile z ciekawości. To nawet obrzydliwsze, z ciekawości, prawda?

Anisij nie miał pojęcia, co odpowiedzieć, ale pilnie nastawił uszu. Może od rozpusty dojdą i do morderstwa…

– Moim zdaniem rozpusta to żaden grzech – rzekł głośno. – Człowiek grzeszy, kiedy szkodzi bliźnim. A komu szkodzi rozpusta, jeśli tylko nie ma w niej przemocy?

Stienicz pokręcił głową.

– Ech, młody pan jeszcze… Słyszał pan kiedy o „klubie sadystów”? Gdzie tam, pewnie był pan dopiero w gimnazjum. W tym roku, w kwietniu, mija akurat siedem lat. Zresztą mało kto w Moskwie słyszał o tej sprawie. Zrobiło się trochę szumu wśród lekarzy, ale to hermetyczne towarzystwo, zachowują tajemnicę korporacyjną. Swoje brudy piorą w domu. Chociaż mnie oddali do prania władzom…

– Jaki klub? Sadowników? – zapytał niewinnie Anisij, przypominając sobie, że Stienicza wyrzucono „za niemoralność”.

Rozmówca wybuchnął nieprzyjemnym śmiechem.

– Niezupełnie. Było nas, bałwanów, kilkunastu. Studenci medycyny i dwie kursistki. Czasy ciężkie, surowe.

Rok wcześniej nihiliści wysadzili w powietrze cara wyzwoliciela. My też byliśmy nihilistami, tyle że nie mieszaliśmy się do polityki. Za politykę wyprawiliby nas w tamtych czasach na katorgę, albo i gorzej. A tak tylko naszego prowodyra, Sockiego, odesłali do batalionu karnego. Bez sądu, bez rozgłosu, na mocy rozkazu z ministerstwa. Resztę przenieśli na inne specjalizacje, na farmację, chemię, patoanatomię – żeby nie szargali dobrego imienia lekarzy. A kilku takich jak ja wyleciało na zbity pysk, nie mieliśmy pleców.

– Nie za surowo się z wami obeszli? – Tulipanow westchnął współczująco. – Coście tam takiego narobili?

– Teraz myślę, że wcale nie za surowo. W sam raz… Wie pan, zupełnie młodych ludzi, którzy wybierają zawód lekarza, czasami dopada cynizm. Przekonują się, że człowiek nie jest obrazem Boga, tylko maszyną złożoną ze stawów, kości, nerwów i reszty farszu. Na niższych latach panuje moda na śniadania w kostnicy, z butelką piwa postawioną na świeżo zaszytym brzuchu „padliny”. Zdarzają się paskudniejsze żarty, ohydne, nie będę opowiadał. Ale to wszystko jest na porządku dziennym; my posunęliśmy się dalej. Niektórzy z nas mieli spore pieniądze, więc mogliśmy rozwinąć skrzydła. Szybko nam się znudziła zwyczajna rozpusta. Naszemu przywódcy, nieboszczykowi Sockiemu, nie brakowało fantazji. Nie wrócił z batalionu karnego, zaginął, a mógł zajść daleko. Szczególnie ceniliśmy sobie sadystyczne orgie. Brało się za ćwierć rubla ulicznicę, im była brzydsza, tym lepiej, i dalej… Doigraliśmy się. Któregoś razu w tanim burdelu, w pijanym widzie, zajeździliśmy starą dziwkę na śmierć… Sprawę zatuszowano, do rozprawy nie doszło. Wszystko po cichu, bez skandalu. Najpierw byłem wściekły, że złamali mi życie – przecież płaciłem za studia, dawałem lekcje, mama przysyłała, ile mogła… A potem, po latach, nagle zrozumiałem: słusznie zrobili.

Anisij przymrużył oczy.

– Jak to nagle?

– A tak to – odpowiedział krótko i surowo Stienicz. – Zobaczyłem Boga.

Coś w tym jest – pomyślał Tulipanow Jeszcze chwila, i dokopiemy się do „idei”, o której wspominał szef. Trzeba sprowadzić rozmowę na Anglię, tylko jak?

– Los pewnie miotał panem po świecie. Nie próbował pan szukać szczęścia za granicą?

– Nie, szczęścia nie szukałem. Ale przygód – owszem, w wielu krajach. I znajdowałem, zmiłuj się Boże nade mną. – Stienicz szczerze się przeżegnał przed wiszącą na ścianie ikoną Zbawiciela.

Wówczas Anisij rzucił od serca:

– I nawet w Anglii pan był? Ciągle o niej marzę, ale chyba nic z tego nie wyjdzie. Mówią, że to wyjątkowo cywilizowany kraj.

– Dziwne, że wspomniał pan akurat o Anglii. – Nawrócony grzesznik spojrzał na niego uważnie. – W ogóle dziwny z pana człowiek. Każde pytanie trafia w dziesiątkę. Właśnie w Anglii zobaczyłem Boga. Do tej chwili prowadziłem haniebne, poniżające życie. Podczepiłem się do jednego wariata. I nagle rzuciłem to wszystko.

– Sam pan przecież mówił, że poniżenie pomaga przezwyciężyć dumę. Dlaczego porzucił pan poprzednie życie? Gdzie tu logika?

Anisij chciał dokładniej wypytać Stienicza o Anglię, ale popełnił poważny błąd: sprowokował „żółwia” do obrony, a tego w żadnym razie nie należało robić.

Stienicz błyskawicznie zatrzasnął się w pancerzu.

– Kim pan właściwie jest, żeby krytykować logikę mojej duszy? I po co ja się tutaj przed panem rozklejam?!

W jego oczach zapłonęła nienawiść, delikatne palce nerwowo przebiegły po stole, na którym stał, wśród innych rzeczy, słój z narzędziami chirurgicznymi. Anisij przypomniał sobie, że Stienicz leczył się psychiatrycznie, i wrócił na korytarz. Tak czy inaczej, pielęgniarz nic mu już więcej nie powie. Ale powiedział sporo.


* * *

Teraz czekała ich jeszcze dłuższa przejażdżka, z Lefortowa na drugi koniec miasta, na Dziewicze Pole, gdzie całkiem niedawno przedsiębiorca tekstylny Timofiej Sawwicz Morozów ufundował klinikę ginekologiczną swojego imienia przy Cesarskim Uniwersytecie Moskiewskim. Sońka jest, jaka jest, ale też przecież kobieta, problemy zawsze się znajdą. I znowu przysłuży się sprawie.

Na razie była bardzo podniecona – lefortowski „dot” wywarł na niej duże wrażenie.

– Lotek tuk-tuk, lenka hop, nibała, kiereknieda – entuzjastycznie relacjonowała bratu swoje przygody.

Niby bezsensowny zlepek dźwięków, ale Anisij doskonale rozumiał: doktor stukał jej młotkiem w kolano, kolano podskakiwało, a Sońka ani trochę się nie bała, no i nie dostała na koniec cukierka.

Chciał spokojnie pomyśleć, więc zatrzymał dorożkę przy Domu Sierot i kupił wielkiego, wściekle czerwonego koguta na patyku. Siostra wreszcie się zatkała. Z jęzorem wysuniętym aż za brodę, liże i strzela białymi oczkami na boki. Tyle ma dzisiaj wrażeń i jeszcze nie wie, że to wcale nie koniec. Wieczorem będzie kłopot, długo nie uśnie, tak się rozbawiła.

W końcu przyjechali. Piękną klinikę wybudował szczodry przedsiębiorca, w rzeczy samej! Rodzina Morozowów zrobiła dla Moskwy wiele dobrego. Niedawno w gazetach pisali, że honorowa obywatelka miasta, Morozowa, ufundowała zagraniczne stypendia dla młodych inżynierów. Teraz każdy, kto skończył studia na Cesarskiej Politechnice Moskiewskiej, oczywiście jeśli był prawosławnego wyznania i rosyjskiej krwi, mógł jechać choćby do Anglii czy do Ameryki Północnej. Chlubne przedsięwzięcie! A tutaj, w klinice, w poniedziałki i wtorki najbiedniejszych przyjmowano bezpłatnie. Wspaniałe, prawda?

Niestety, była środa.

Anisij przeczytał informację w poczekalni: „Konsultacja profesorska – dziesięć rubli. Wizyta u lekarza – pięć rubli. Wizyta u kobiety lekarza, pani Roganowej – trzy ruble”.

– Drożyzna – poskarżył się Tulipanow dyżurnemu. – Mam chorą psychicznie siostrę. Nie dadzą jej zniżki?

Dyżurny najpierw odpowiedział surowo:

– Nic z tego. Proszę przyjść w poniedziałek albo wtorek.

Ale potem spojrzał na Sońkę, stojącą z otwartymi ustami, i złagodniał.

– Niech pan spróbuje na położnictwie, u Lizawiety Andriejewny. Niby jest tylko akuszerką, ale zna się na wszystkim jak lekarz. Weźmie mniej, a może i nic, jak jej serce zmięknie.

Doskonale. Jest Nieswicka.

Wyszli z poczekalni na podwórze. Kiedy zbliżali się do żółtego budynku położnictwa, doszło do niemiłego wypadku.

Stuknęło okno na piętrze i zabrzęczało rozbijane szkło. Anisij zobaczył, jak młoda kobieta w samej tylko koszuli nocnej wychodzi na parapet. Na ramionach rozsypały jej się długie czarne włosy.

– Zostawcie mnie, katy! – zawyła. – Nienawidzę was! Chcecie mojej śmierci!

Spojrzała w dół – piętro było wysokie, do ziemi daleko – przylgnęła plecami do kamiennej ściany i powolutku zaczęła iść po gzymsie. Sońka zamarła z otwartymi ustami – nigdy jeszcze czegoś takiego nie widziała.

W oknach ukazało się kilka głów; zaczęły przekonywać czarnowłosą, żeby się nie wygłupiała i wróciła.

Ale widać było, że z kobietą jest coś nie tak. Chwiała się, a gzyms był wąski. Zaraz upadnie albo sama skoczy. Śnieg na dole stajał, goła ziemia, pełno kamieni, jakieś sterczące pręty. Pewna śmierć albo ciężkie kalectwo.

Tulipanow rozejrzał się po podwórzu. Ludzie patrzą, ale po minach widać, że potracili głowy. Co robić?

– Dawaj brezent albo jakieś prześcieradło! – wrzasnął do sanitariusza, który wyszedł zapalić i znieruchomiał z papierosem w ustach. Teraz ocknął się i pobiegł, ale zanim wróci…

Wysoka kobieta rozepchnęła kłębiących się przy oknie ludzi i pewnym krokiem weszła na parapet. Biały fartuch, stalowe pince-nez, włosy spięte na karku w mały kok.

– Jermołajewa, koniec tego dobrego! – krzyknęła rozkazująco. – Syn płacze, prosi mleka!

I też, następna wariatka, ruszyła po gzymsie.

– To nie mój syn! – zawyła czarnowłosa. – To podrzutek! Nie podchodź do mnie, boję się ciebie!

Ta w białym fartuchu zrobiła jeszcze krok i wyciągnęła rękę, ale Jermołajewa zawyła i rzuciła się w dół.

Gapie jęknęli – w ostatniej chwili lekarka złapała szaloną nieco poniżej kołnierza. Koszula zatrzeszczała, lecz nie pękła. Wisząca zamachała nieprzystojnie obnażonymi nogami i Anisij wytężył wzrok, zaraz wszakże zrobiło mu się wstyd – też sobie wybrał moment! Lekarka wczepiła się jedną ręką w rynnę, drugą trzymała Jermołajewa. Tylko patrzeć, jak ją wypuści albo spadną razem!

Tulipanow zerwał z ramion płaszcz i machnął na dwóch stojących w pobliżu gapiów. Naciągnęli sukno i stanęli pod czarnowłosą.

– Dłużej już nie mogę! Wyślizguje mi się! – krzyknęła żelazna lekarka i w tejże chwili wariatka upadła.

Uderzenie zbiło ich z nóg. Tulipanow poderwał się i potrząsnął nadwerężonymi nadgarstkami. Kobieta leżała z zamkniętymi oczami, ale chyba żywa, krwi nie widać. Jeden z pomocników Anisija, z wyglądu subiekt, siedział na ziemi i cicho jęczał, trzymając się za ramię. Szkoda płaszcza, został bez rękawów i kołnierza. Nowy płaszcz, ledwie jesienią uszyty, czterdzieści pięć rubli.

Lekarka, nie wiedzieć jakim cudem, już była na dole. Przykucnęła nad nieprzytomną, zmierzyła puls, obmacała kończyny.

– Cała i zdrowa.

A Anisijowi rzuciła:

– Brawo, dobry pomysł z tym płaszczem!

– Co jej jest? – zapytał, rozcierając nadgarstki.

– Gorączka porodowa. Przejściowe zakłócenia świadomości. Rzadko się zdarza, ale jednak. A ty? – zwróciła się do subiekta. – Zwichnięcie? Dawaj.

Chwyciła go silnymi rękami i delikatnie szarpnęła; subiekt tylko jęknął. Zadyszana sanitariuszka zapytała:

– Lizawieto Andriejewno, co robimy z Jermołajewą?

– Do izolatki. Pod trzy kołdry i zastrzyk z morfiny. Niech sobie pośpi. I uważajcie na nią, nie spuszczajcie z oka.

Odwróciła się i poszła w stronę budynku.

– Właściwie szliśmy do pani, pani Nieswicka – powiedział Anisij, konstatując mimochodem, że słusznie szef nie wyłączył kobiet z kręgu podejrzanych. Takiemu babsztylowi nawet skalpela nie trzeba, gołymi rękami człowieka zadusi jak kociaka.

– Kim pan jest? I w jakiej sprawie? – Zmierzyła go wzrokiem.

Spoglądała znad pince-nez twardo, zupełnie nie po kobiecemu.

– Tulipanow, sekretarz gubernialny. Przyprowadziłem chorą psychicznie na konsultację ginekologiczną. Ma bardzo bolesne miesiączki. Zechce ją pani obejrzeć?

Nieswicka popatrzyła na Sońkę i rzeczowo zapytała:

– Idiotka? Współżyje seksualnie? To pańska partnerka?

– Skąd! – krzyknął przerażony Anisij. – To moja siostra. Od urodzenia jest taka.

– Będzie pan w stanie zapłacić? Biorę za wizytę dwa ruble.

– Z wielką przyjemnością zapłacę – zapewnił pospiesznie Tulipanow.

– Skoro z wielką, czemu przyszedł pan do mnie, a nie do lekarza albo profesora? No dobrze, chodźmy do gabinetu.

Ruszyła szybkim krokiem. Anisij pognał za nią, ledwie zdążył chwycić Sońkę pod ramię.

Strategię ustalał na bieżąco.

Co do typu nie miał żadnych wątpliwości – klasyczna „lwica”. Zalecana metoda: przestępować z nogi na nogę i mamrotać. „Lwice” w takich wypadkach miękną.

Gabinet akuszerki okazał się maleńki i schludny, nic ponad to, co niezbędne: fotel ginekologiczny, biurko, krzesło. Na biurku dwie broszury – Niehigieniczny strój kobiecy, dzieło docenta położnictwa i ginekologii A.N. Sołowjowa, i „Zeszyty Towarzystwa Praktycznej Edukacji Wykształconych Kobiet”.

Na ścianie wisiał plakat reklamowy:


DAMSKIE PODUSZKI HIGIENICZNE

z oczyszczonej celulozy

Wygodna podpaska w komplecie ze specjalnym pasem, przeznaczona dla dam w tych trudnych dniach

Tuzin poduszek – 1 rubel, pas – od 40 kopiejek do 1 rubla 50 kopiejek

Pokrowka, dom Jegorowa


* * *

Anisij westchnął i zaczął mamrotać:

– Postanowiłem zwrócić się właśnie do pani, pani Nieswicka, bo… widzi pani, słyszałem, że ma pani najwyższe możliwe kwalifikacje, chociaż pani pozycja zawodowa nijak nie odpowiada tak znakomitemu wykształceniu… Oczywiście nie mam nic przeciwko akuszerstwu… Nie chciałem pani, broń Boże, urazić, proszę mnie źle nie zrozumieć, wręcz przeciwnie…

Niby wszystko poszło gładko, udało mu się nawet zaczerwienić ze zmieszania, ale Nieswicka zareagowała całkiem nieoczekiwanie: mocno złapała go za ramiona i obróciła twarzą do światła.

– Ohoho, skąd ja znam takie oczy? Szpicel, co? Nowoczesne metody pracy, nawet idiotkę skądś wytrzasnęliście. Czego jeszcze chcecie? Mało wam? Zostawcie mnie wreszcie w spokoju! Przyczepicie się do nielegalnej praktyki? Dyrekcja świetnie o niej wie.

I odtrąciła go z pogardą. Tulipanow roztarł ramiona – co za chwyt! Przerażona Sońka przytuliła się do brata i chlipnęła. Anisij pogłaskał ją po głowie.

– Czego się boisz? Ciocia tylko żartuje. Ciocia jest dobra, ciocia jest doktorem… Jelizawieto Andriejewna, myli się pani co do mnie. Pracuję w kancelarii jego ekscelencji generała-gubernatora. Oczywiście na podrzędnym stanowisku. Przynieś, wynieś, pozamiataj. Tulipanow, sekretarz gubernialny. Mam dokumenty. Pokazać? Czy nie trzeba?

Niepewnie rozłożył ręce i uśmiechnął się zmieszany. Doskonale! Nieswickiej zrobiło się wstyd, a to najlepszy sposób na „lwice”.

– Proszę wybaczyć, wszędzie już widzę… Niech mnie pan zrozumie…

Roztrzęsioną ręką sięgnęła po papierosa, zapaliła – nie od razu, dopiero trzecią zapałką. Ot i żelazna lekarka…

– Przepraszam za te podejrzenia. Mam zupełnie zszargane nerwy. I jeszcze ta Jermołajewa… Ach, tak, to przecież pan ją uratował, zapomniałam… Muszę to wszystko panu wytłumaczyć. Nie wiem dlaczego, ale chcę, żeby pan zrozumiał…

A dlatego, moja droga – wyjaśnił jej w myślach Anisij – że pani jest „lwicą”, a ja zachowuję się jak „zajączek”. „Lwice” najlepiej dogadują się właśnie z nieśmiałymi, bezbronnymi „zajączkami”. Psychologia, Jelizawieto Andriejewno.

Ale wraz z dumą poczuł też pewien dyskomfort moralny: szpicel nie szpicel, a sprawa jest kryminalna i Sońkę faktycznie przywiózł w charakterze parawanu. Nieswicka ma rację.

Szybko, kilkoma pociągnięciami wypaliła papierosa i wzięła następnego. Anisij czekał, żałośnie mrugając oczami.

– Proszę. – Podsunęła mu paczkę.

Tulipanow w zasadzie nie palił, ale „lwice” lubią sterować ludźmi, więc wziął papierosa, zaciągnął się dymem i rozkaszlał.

– Tak, dosyć mocne. – Lekarka skinęła głową. – Kwestia przyzwyczajenia. Na Północy tytoń jest mocny, a bez tytoniu latem trudno wyżyć – muszki, komary…

– Pani pochodzi z Północy? – zapytał naiwnie Anisij, niezręcznie strząsając popiół.

– Nie. Urodziłam się i wychowałam w Petersburgu. Siedemnaście lat przeżyłam jak pod kloszem. A potem przyjechali po mnie ludzie w niebieskich mundurach. Zabrali od mamy i wsadzili do kazamatów.

Nieswicka mówiła szybko i zdecydowanie. Ręce już jej nie drżały, głos się wyostrzył, oczy groźnie zwęziły – dobrze chociaż, że tym razem nie dotyczyło to Tulipanowa.

Sońka usiadła na krześle, oparła się o ścianę i od nadmiaru wrażeń zasnęła.

– Za co? – wyszeptał „zajączek”.

– Za to, że znałam studenta, który raz jeden był w domu, gdzie czasami spotykali się rewolucjoniści. – Nieswicka uśmiechnęła się gorzko. – Doszło właśnie do kolejnego zamachu na cara, więc zwijali wszystkich jak leci. Zanim poskładali fakty do kupy, przesiedziałam dwa lata w izolatce. A miałam siedemnaście lat. Sama nie wiem, jakim cudem nie zwariowałam. Zresztą, może i zwariowałam… Potem mnie wypuścili. I na wszelki wypadek, żebym następnym razem lepiej wybierała sobie znajomych, zesłali do wsi Zamorienka w guberni archangielskiej. Pod nadzór policyjny. Niech więc pan wybaczy podejrzliwość. Mam dość szczególny stosunek do niebieskich mundurów.

– A gdzie studiowała pani medycynę? – zapytał Anisij, kiedy już skończył współczująco kiwać głową.

– Najpierw w Zamorience, w wiejskim szpitalu. Trzeba było jakoś żyć, zostałam tam siostrą miłosierdzia. I zrozumiałam, że medycyna jest moim powołaniem. Tylko ona ma jakiś sens… Później trafiłam do Szkocji, na uniwersytet. Byłam pierwszą kobietą na specjalizacji chirurgicznej – nawet tam wciąż jeszcze krzywo na nas patrzą. Wyuczyłam się na dobrego chirurga. Pewna ręka, krwi nigdy się nie bałam, widok ludzkich wnętrzności też mnie nie przeraża. Jest w nim nawet, wie pan, pewien urok.

Anisij się nastroszył.

– Potrafi pani operować?

– Amputować, operować, wycinać nowotwory – co pan tylko chce. A zamiast tego już Bóg wie który miesiąc… – Z irytacją machnęła ręką.

Co znów „zamiast tego”? Patroszę po szopach ulicznice?

Motywy?

Tulipanow kątem oka badał nieładną, ordynarną właściwie twarz Nieswickiej. Chorobliwa nienawiść do kobiecego ciała? Całkiem prawdopodobne. Motywy: mała atrakcyjność fizyczna, brak stabilizacji w życiu, pozycja zawodowa nie odpowiadająca wykształceniu i aspiracjom, codzienny kontakt z pacjentkami, którym lepiej powiodło się w życiu osobistym. Niewykluczona ukryta choroba psychiczna jako wynik doznanej krzywdy i dwóch lat spędzonych w izolatce.

– No dobrze, zbadajmy pańską siostrę. Rozgadałam się, całkiem to do mnie niepodobne.

Nieswicka zdjęła pince-nez i wyraźnie znużona potarła silnymi palcami nasadę nosa, a potem, nie wiedzieć czemu, rozmasowała płatek ucha i Anisij, chcąc nie chcąc, przypomniał sobie złowieszczą przesyłkę w puderniczce.

Jak tam szef? Znalazł już nadawcę „paski”?


* * *

Znowu wieczór, błogosławiony mrok ukrywający mnie pod burym skrzydłem. Idę wzdłuż nasypu kolejowego. Dziwne podniecenie zapiera mi dech.

Niesamowite, jak wytrącił mnie z równowagi widok znajomych z dawnego życia. Zmienili się, niektórzy wręcz nie do poznania, a już o mnie szkoda mówić…

Męczące wspomnienia. Głupie i niepotrzebne. Teraz wszystko jest inne.

Koło przejazdu, przy szlabanie, spotykam małą żebraczkę. Ma dwanaście, może trzynaście lat. Trzęsie się z zimna, dłonie spierzchnięte, nogi zamotane w jakieś szmaty. Straszna, po prostu straszna twarz: zaropiałe oczy, spękane usta, z nosa cieknie. Nieszczęsne, upiorne dziecię ludzkie.

Jak tu się nie użalić? Przecież nawet taką twarz można uczynić piękną. Nic w niej nie zmieniając. Trzeba tylko ukazać światu jej prawdziwe Piękno.

Idę za dziewczynką. Wspomnienia mnie już nie dręczą.

Загрузка...