– …gniew i trwogę. Najjaśniejszego pana bardzo zaniepokoiły doniesienia o potwornych, niesłychanych morderstwach, dokonanych ostatnio w starej stolicy. Odwołanie wielkanocnej wizyty w świątyniach Kremla jest wydarzeniem bezprecedensowym. Szczególne niezadowolenie cara wywołała podjęta przez administrację Moskwy próba utajnienia serii zabójstw, które, jak się okazuje, wstrząsają miastem już nie pierwszy tydzień. Kiedy wczoraj wieczorem wyjeżdżałem z Sankt Petersburga, żeby zorientować się w sprawie, nie wiedziałem jeszcze o ostatnim, najbezczelniejszym przestępstwie. Zamordowanie urzędnika prokuratury prowadzącego śledztwo jest wydarzeniem w imperium rosyjskim niebywałym. Mrożące krew w żyłach okoliczności tego czynu stanowią zagrożenie dla całego systemu praworządności kraju. Panowie, moja cierpliwość się wyczerpała. Przewidując sprawiedliwy gniew najjaśniejszego pana, z własnej woli oraz na mocy przysługujących mi pełnomocnictw zarządzam, co następuje…
Słowa padały mocno, powoli, strasznie. Mówiący obrzucił ciężkim spojrzeniem twarze obecnych – zmartwiałe moskwian i surowe petersburżan.
W chmurny poranek Wielkiego Piątku, w siedzibie księcia Władimira Andriejewicza Dołgorukiego, odbywała się nadzwyczajna narada z udziałem przybyłych właśnie ze stolicy hrabiego Tołstowa i członków jego świty.
Wsławiony bezwzględnym dławieniem rewolucyjnej zarazy, hrabia miał żółtą, nalaną twarz; niezdrowa skóra zwisała martwymi fałdami pod zimnymi, świdrującymi oczami; ale głos brzmiał jak wykuty ze stali: twardo i władczo.
– Jako minister pozbawiam generała – majora Jurowskiego stanowiska moskiewskiego oberpolicmajstra – oświadczył hrabia i pośród urzędników policji przebiegł ni to jęk, ni to westchnienie.
– Prokuratora okręgowego, podlegającego Ministerstwu Sprawiedliwości, zdymisjonować nie mogę, radzę jednak i nalegam, żeby sam natychmiast usunął się z urzędu, nie czekając na zwolnienie dyscyplinarne…
Prokurator Kozlatnikow zbladł i bezgłośnie poruszył wargami, a jego asystenci skurczyli się na krzesłach.
– Co zaś do pana, Władimirze Andriejewiczu – minister wbił wzrok w generała-gubernatora, który słuchał strasznych słów, ściągnąwszy brwi i przyłożywszy dłoń do ucha – nie śmiem naturalnie udzielać żadnych rad, mam jednak obowiązek poinformować pana, że car nie jest zadowolony z sytuacji w powierzonym pańskiej pieczy mieście. Wiadomo mi, że najjaśniejszy pan zamierzał, w związku z nadchodzącym sześćdziesięcioleciem służby oficerskiej, odznaczyć pana Orderem Imperium Rosyjskiego i wręczyć brylantową szkatułkę ze swoim monogramem. Rozporządzenie w tej sprawie nie zostało podpisane. A kiedy najjaśniejszy pan otrzyma meldunek o skandalicznym morderstwie dokonanym ubiegłej nocy…
Hrabia znacząco zawiesił głos i w gabinecie zapadła zupełna cisza. Moskwianie zamarli, czując w powietrzu lodowaty powiew końca wielkiej epoki. Bez mała ćwierć wieku rządził starą stolicą książę Władimir Andriejewicz Dołgoruki; całe urzędnicze życie miasta dawno już wygodnie ułożyło się pod jego twardą, ale nie dławiącą przecież ręką. A teraz wyglądało na to, że nastał kres rządów Wołodii Wielkie Gniazdo. Oberpolicmajster i prokurator okręgowy złożeni z urzędu bez sankcji generała-gubernatora! Tego jeszcze nie było. Jasna sprawa: to już ostatnie dni, a może i godziny rządów Władimira Andriejewicza. Upadek mocarza musiał odbić się na losie i karierze większości obecnych, stąd różnica nastrojów malujących się na twarzach urzędników moskiewskich i petersburskich stała się jeszcze widoczniej sza.
Dołgoruki odsunął dłoń od ucha, oblizał wargi, napuszył wąsy i zapytał:
– I kiedy to, ekscelencjo, najjaśniejszy pan otrzyma raport o skandalicznym morderstwie?
Minister przymrużył oczy, usiłując przejrzeć ukryty sens niewinnego na pozór pytania.
Przejrzał, zanalizował i z ledwie dostrzegalnym uśmiechem odpowiedział:
– Zazwyczaj w Wielki Piątek rano najjaśniejszy pan pogrąża się w modlitwie i wszelkie sprawy państwowe, oprócz nadzwyczajnych, zostają odłożone na niedzielę. Pokornie zamelduję carowi, co należy, pojutrze, przed świątecznym obiadem.
Gubernator zadowolony pokiwał głową.
– Zabójstwo radcy dworu Iżycyna i jego pokojówki, mimo wyjątkowego okrucieństwa, trudno chyba zakwalifikować jako sprawę najwyższej wagi państwowej. Dmitriju Andriejewiczu, nie zamierza pan chyba z tak niemiłego powodu przeszkadzać najjaśniejszemu panu w modlitwie? Pana też za to po główce nie pogłaszczą – kontynuował książę z niewinną miną.
– Nie zamierzam.
Podkręcone siwe wąsy ministra lekko drgnęły w ironicznym uśmieszku.
Książę westchnął, wyprostował się dziarsko i zażył tabaki.
– Gwarantuję panu, że do niedzieli, do południa, śledztwo zostanie zakończone, a przestępca ujęty. A-a-a psik!
Na twarzach moskwian pojawił się cień nadziei.
– Życzę powodzenia – powiedział ponuro Tołstow. – Pozwoli pan jednak, że zapytam, skąd ta pewność. Śledztwo utknęło na martwym punkcie. Urzędnik, który je prowadził, nie żyje.
– U nas, w Moskwie, kochaneczku, poważne śledztwa zawsze prowadzi się wielokierunkowo – pouczył go Władimir Andriejewicz. – Mam tu w takich celach zaufanego człowieka, moje oko i ucho, znanego waszej ekscelencji radcę kolegialnego Fandorina. Depcze już mordercy po piętach i lada chwila doprowadzi sprawę do szczęśliwego końca. Prawda, Eraście Pietrowiczu?
Książę dostojnie obrócił się do siedzącego pod ścianą radcy kolegialnego i tylko bystry wzrok urzędnika do specjalnych poruczeń zdołał odczytać w wodnistych oczach najwyższej moskiewskiej władzy desperację i błaganie.
Fandorin wstał, odczekał chwilę i beznamiętnie oświadczył:
– Święta prawda, wasza ekscelencjo. Akurat w niedzielę zamierzam skończyć.
Minister spojrzał na niego spode łba.
– „Zamierza” pan? Może będzie pan łaskaw wysławiać się nieco mniej lakonicznie. Jakie ma pan hipotezy, wnioski, jakie proponuje pan środki?
Erast Pietrowicz nawet nie odwrócił się do hrabiego. Nadal patrzył tylko na generała-gubernatora.
– Jeżeli taka jest wola Władimira Andriejewicza, odpowiem na pańskie pytanie. W przeciwnym razie zachowam szczegóły dla siebie. Mam podstawy sądzić, że na obecnym etapie śledztwa rozszerzenie kręgu wtajemniczonych może okazać się zgubne dla powodzenia operacji.
– Co?! – ryknął minister. – Jak pan śmie! Zapomniał pan chyba, z kim ma do czynienia!
Złote epolety petersburżan zakołysały się wściekle. Złote naramienniki moskwian bojaźliwie przygasły.
– Nie zapomniałem. – Fandorin spojrzał w końcu na stołecznego dostojnika. – Wasza ekscelencja jest generałem-adiutantem świty najjaśniejszego pana, ministrem spraw wewnętrznych i dowódcą korpusu żandarmerii. Ja natomiast pracuję w kancelarii moskiewskiego generała-gubernatora i nie p-podlegam pańskim rozkazom. Władimirze Andriejewiczu, czy mam zameldować ministrowi, na jakim etapie jest śledztwo?
Książę zmierzył podwładnego pytającym spojrzeniem i najwyraźniej zdecydował, że raz kozie śmierć.
– Dmitriju Andriejewiczu, szkoda czasu, niech robi po swojemu. Ręczę za Fandorina głową. A teraz może da się pan namówić na moskiewskie śniadanie? Stół nakryty, zapraszam.
– Głową, pan to powiedział – wycedził złowieszczo Tołstow. – Proszę bardzo. W niedzielę o dwunastej trzydzieści zamelduję o wszystkim najjaśniejszemu panu. Również o tym, co tu właśnie usłyszałem. – Minister wstał i złożył blade wargi w uśmiech. – Cóż, wasza ekscelencjo, siadajmy do śniadania.
Dostojnik skierował się do wyjścia. Po drodze posłał radcy kolegialnemu mordercze spojrzenie. Kroczący za nim urzędnicy omijali Erasta Pietrowicza szerokim łukiem.
– Co jest, serdeńko? – szepnął gubernator, zatrzymując się koło podwładnego. – Szaleju się pan najadł? Przecież to sam Tołstow! Pamiętliwy człowiek. Przy najbliższej okazji złamie panu kark. A ja nie zdołam pana obronić.
Fandorin odpowiedział przygłuchemu szefowi wprost do ucha, również szeptem.
– Jeżeli do niedzieli nie uporam się ze sprawą, tak czy inaczej nie zagrzejemy tu już miejsca. A o pamiętliwość hrabiego proszę się nie martwić. Widział pan kolor jego twarzy? Niedługo odmelduje się już nie do cara, ale wyżej.
– Jak i my wszyscy. – Dołgoruki przeżegnał się nabożnie. – No, mamy tylko dwa dni. Proszę się postarać, słoneczko. Zdąży pan, prawda?
– Pozwoliłem sobie narazić się na gniew tego d-dostojnego jegomościa z bardzo prostego powodu, Tulipanow. Nie mamy żadnej hipotezy. Zamordowanie Iżycyna i jego pokojówki Matiuszkinej kardynalnie zmienia obraz sytuacji.
Fandorin i Tulipanow siedzieli w pokoju tajnych narad, usytuowanym w dalekim zakątku rezydencji generała-gubernatora. Służbie surowo zabroniono przeszkadzać radcy kolegialnemu i jego asystentowi. Na obitym zielonym aksamitem stole leżały papiery. W przedpokoju, za zamkniętymi na głucho drzwiami, dyżurowali osobisty sekretarz jego ekscelencji, starszy adiutant, oficer żandarmerii i telefonista, obsługujący bezpośrednie połączenie z kancelarią oberpolicmajstra (niestety, byłego), komendą żandarmerii i prokuratorem okręgowym (na razie jeszcze nie byłym). Odpowiednie urzędy zobowiązano do udzielenia radcy kolegialnemu wszelkiej możliwej pomocy. Władimir Andriejewicz sam zajął się groźnym ministrem, żeby ten nie pętał się pod nogami.
Do gabinetu wszedł na palcach Froł Grigorjewicz Wiediszczew, kamerdyner księcia. Przyniósł samowar. Usiadł skromnie na brzeżku krzesła i pomachał dłonią: pracujcie, panowie detektywi, pracujcie, mnie tu wcale nie ma, szkoda waszej cennej uwagi na taką drobną płotkę.
– Tak – westchnął Anisij. – Nic już nie rozumiem. Jakim cudem dostał się do Iżycyna?
– To akurat żadna sztuka. B-było mniej więcej tak… Erast Pietrowicz przespacerował się po pokoju i machinalnie wyciągnął z kieszeni nefrytowe paciorki.
Tulipanow i Wiediszczew czekali z zapartym tchem.
– W nocy, między wpół do drugiej a drugą, morderca zadzwonił do drzwi Iżycyna. Dzwonek p-przy drzwiach połączony jest z dzwonkiem w pokoju służącej. Iżycyn mieszkał tylko z pokojówką, Zinaidą Matiuszkiną, która sprzątała, prała oraz, jak wynika z zeznań służby sąsiadów, wypełniała inne obowiązki, bardziej intymnej natury. Niemniej denat najprawdopodobniej nie dopuszczał jej do swojego łoża, spali osobno. Co zresztą całkowicie odpowiada znanym nam skądinąd poglądom Iżycyna na temat „k-kulturalnych” i „niekulturalnych” członków społeczeństwa. Matiuszkina usłyszała dzwonek, narzuciła na n-nocną koszulę szal, wyszła do przedpokoju i otworzyła drzwi. Została zamordowana na miejscu, w tymże przedpokoju, pchnięciem wąskiego, ostrego narzędzia w serce. Następnie zbrodniarz cicho przemknął się przez salon i gabinet do sypialni gospodarza. Ten spał, światło było zgaszone, o czym świadczy świeca na nocnym stoliku. Możliwe, że przestępca działał po ciemku, co o tyle interesujące, że, jak pamiętamy, w sypialni panował nieprzenikniony mrok. Bardzo ostrym narzędziem rozpłatał leżącemu na plecach Iżycynowi krtań i tętnicę. Kiedy konający chrypiał i chwytał rękami za rozcięte gardło (widzieliśmy, że dłonie i mankiety koszuli nocnej były całe we krwi), przestępca stał w pewnym oddaleniu i czekał, bębniąc palcami po blacie sekretarzyka.
Anisij przywykł do najdziwniejszych wywodów Fandorina, ale tym razem nie wytrzymał.
– Szefie, z palcami to już pan przesadza. Sam pan mnie uczył, że rekonstruując przebieg przestępstwa, nie należy zbytnio fantazjować.
– A kto tu fantazjuje, Tulipanow, uchowaj Boże! – Erast Pietrowicz wzruszył ramionami. – Matiuszkina rzeczywiście była dość niechlujna. Na blacie sekretarzyka leżała gruba warstwa kurzu, a na niej zostało mnóstwo punktowych odcisków palców. Sprawdziłem je. Są trochę rozmazane, ale na pewno nie należały do Iżycyna… Szczegóły dalszej zabawy z ofiarą pomijam. Skutki sam pan widział.
Anisij wzdrygnął się i skinął głową.
– Raz jeszcze zwracam pańską uwagę na to, że podczas… preparowania zwłok Rozpruwacz jakimś sposobem poradził sobie bez światła. Najwyraźniej ma rzadki dar widzenia w ciemności. Działał spokojnie: umył ręce w umywalce i wytarł szmatą ślady zabłoconych butów w pokojach i przedpokoju, bardzo zresztą starannie. W każdym razie nie spieszył się. A najgorsze, i tego właśnie nie mogę sobie darować, że zjawiliśmy się na Woz – dwiżence ledwie kwadrans od jego wyjścia… – Radca kolegialny z irytacją pokręcił głową. – Tyle faktów. Teraz pytania i wnioski. Zacznę od pytań. Dlaczego pokojówka otworzyła drzwi tak późno w nocy? Nie wiemy, ale istnieje kilka możliwych odpowiedzi. Późny gość był znajomym? A jeżeli znajomym, to czyim – pokojówki czy gospodarza? Odpowiedzi nie znamy. Być może powiedział po prostu, że przyniósł pilną depeszę. Iżycyn ze względu na charakter swojej pracy musiał otrzymywać telegramy i dokumenty o dowolnej porze dnia i nocy, więc pokojówka nie miała powodu się dziwić. Dalej. Dlaczego jej zwłoki pozostały nietknięte? I, co ciekawsze – dlaczego ofiarą tym razem, po raz pierwszy, padł mężczyzna?
– Nie po raz pierwszy – wtrącił Anisij. – Pamięta pan, w dole na Bożedomce też znaleźliśmy mężczyznę.
Uwaga niby trzeźwa i na miejscu, ale szef tylko mruknął „tak-tak” i Tulipanow nie doczekał się zasłużonej pochwały.
– A t-teraz wnioski. Morderstwo pokojówki nie ma nic wspólnego z „ideą”. Należało pozbyć się świadka. Mamy jednak naruszenie „idei”: Rozpruwacz zamordował mężczyznę, i to nie zwykłego mężczyznę, lecz urzędnika, który deptał mu po piętach. Urzędnika energicznego, brutalnego, gotowego na wszystko. To niebezpieczny zwrot w karierze Kuby. Teraz nie jest już po prostu maniakiem, oszalałym na tle jakiejś chorej f-fantazji. Teraz potrafi zabijać z nowych, obcych mu dotąd pobudek – ze strachu przed zdemaskowaniem albo dlatego, że jest całkowicie pewien swojej bezkarności.
– Łaaadna historia – odezwał się Wiediszczew. – Mało mu ulicznic. Teraz dopiero się zacznie! A panowie detektywi, jak słyszę, nic jeszcze na niego nie znaleźli. Oj, pora zbierać manatki, biedny Władimir Andriejewicz… Pies już z urzędem, na emeryturze też dobrze, ale książę długo tak nie wytrzyma. Bez zajęcia zaraz się zapuści i koniec. Oj, niedobrze, niedobrze…
Staruszek pociągnął nosem i otarł łzę wielką różową chustą.
– Skoro już pan przyszedł, proszę przynajmniej siedzieć cicho – powiedział surowo Anisij, który nigdy wcześniej nie pozwalał sobie wobec Wiediszczewa na taki ton. Ale przecież szef nie skończył jeszcze referować wniosków, dopiero dochodził do najważniejszego, nie pora na głupie lamenty.
– Z drugiej strony naruszenie „idei” to dobry znak – potwierdził nadzieje asystenta Fandorin. – Wyraźny dowód, jak blisko jesteśmy c-celu. Teraz już możemy być pewni, że przestępca doskonale orientuje się w przebiegu śledztwa. Co więcej, z całą pewnością brał udział w „eksperymencie” Iżycyna. Po pierwszym energicznym posunięciu nastąpiła niezwłoczna zemsta. Co to oznacza? A to, że Iżycyn nieświadomie rozdrażnił albo wystraszył Rozpruwacza. Albo rozpalił jego patologiczną wyobraźnię.
Jakby na potwierdzenie tej tezy Erast Pietrowicz trzykrotnie stuknął paciorkami.
– Kto jest Rozpruwaczem? Troje podejrzanych przebywa od wczoraj pod stałą obserwacją, ale obserwacja to jednak nie areszt. Trzeba ustalić, czy któreś z nich ubiegłej nocy nie zniknęło agentom z oczu. D-dalej. Musimy sprawdzić każdego z obecnych przy wczorajszym „eksperymencie śledczym”. Ile to osób?
Anisij zaczął liczyć:
– Zaraz, ile… Ja, Iżycyn, Zacharow z asystentem, Stienicz, Nieswicka, ten, jak mu tam, Burylin, dalej stójkowi, żandarmi i grabarze. W sumie jakiś tuzin albo i więcej, jeśli brać pod uwagę wszystkich.
– Wszystkich, wszystkich bez wyjątku – podkreślił szef. – Niech pan siada i robi listę. Imię, nazwisko, pańskie spostrzeżenia. Portrety psychologiczne. Zachowanie podczas „eksperymentu”. Najdrobniejsze szczegóły.
– Eraście Pietrowiczu, nie znam wszystkich nazwisk.
– Więc niech pan sprawdzi. Proszę o pełną listę, znajdziemy na niej naszego Rozpruwacza. To pańskie zadanie na dzisiaj, do roboty. A ja tymczasem dowiem się, czy ktoś z naszej t-trójki nie mógł wybrać się w nocy na samotny spacer…
Praca idzie jak po maśle, kiedy człowiek otrzymuje jasny, konkretny rozkaz, kiedy zadanie jest wykonalne i nawet proste, a przy tym bez wątpienia doniosłe.
Z rezydencji Tulipanow pognał rączymi gubernatorskimi kłusakami do komendy żandarmerii. Porozmawiał z kapitanem Zajcewem, dowódcą oddziału patrolowego, o dwóch żandarmach oddelegowanych na Bożedomkę: czy zrównoważeni, czy mają rodzinę, czy może jakieś nałogi. Zajcew wyglądał na wystraszonego, ale Anisij szybko go uspokoił. Powiedział, że śledztwo musi być objęte całkowitą tajemnicą, więc trzeba sprawdzić ludzi.
Potem pojechał na cmentarz. Zajrzał do Zacharowa, przywitał się. Mruk jednak warknął coś na odczepnego i schował nos w papiery. Grumowa nie było.
Anisij zaszedł też do stróża porozmawiać o grabarzach. Nie tłumaczył, o co chodzi, a ten nie wypytywał – proszę, prosty człowiek, a wie, jak się zachować, co znaczy delikatność.
Poszedł też do grabarzy, niby dać po rublu napiwku za pomoc przy ekshumacji. Wyrobił sobie opinię na ich temat. Chyba koniec. Pora do domu, siadać i pisać raport.
Kończył obszerny dokument już o zmierzchu. Przeczytał od początku, zastanawiając się nad każdym podejrzanym – nadaje się na maniaka czy nie?
Wachmistrz żandarmerii Siniuchin: służbista, kamienna twarz, ołowiane oczy – diabli wiedzą, co tam mu gra w duszy.
Lińkow. Z pozoru muchy nie skrzywdzi, ale jakoś niezbyt pasuje na stójkowego. Chorobliwe marzycielstwo, poczucie krzywdy, nadwrażliwość – wszystko możliwe.
Wyjątkowo podejrzanie wygląda Tichon Kulkow, ten szczerbaty, z zapuchniętą od pijaństwa twarzą. Co za pysk – w ciemnym zaułku zarżnie bez mrugnięcia okiem.
Stop! Zarżnąć zarżnie, ale jak niby tymi łapskami poradzi sobie ze skalpelem?
Anisij raz jeszcze rzucił okiem na listę i jęknął. Na czole pojawiły mu się kropelki potu, w gardle zaschło. Gdzie on miał oczy!
Że też nie połapał się wcześniej! Ślepy by zauważył. Wszystko się zgadza! Tylko jeden człowiek z listy może być Rozpruwaczem!
Zerwał się na równe nogi. Tak jak stał, bez czapki, bez płaszcza, pognał do szefa.
W oficynie zastał tylko Masę: Erast Pietrowicz wyszedł, Angelina też – modli się w cerkwi. No tak, przecież dziś Wielki Piątek, dlatego dzwony tak posępnie wzywają do Grobu Pańskiego.
Ech, co za pech! Nie wolno tracić ani chwili! Dzisiejsze rozpytywanie na Bożedomce było grubym błędem – pewnie wszystkiego już się domyślił! A może to i lepiej? Nerwy, teraz już nie wytrzyma. Trzeba go śledzić! Piątek się kończy, został tylko jeden dzień!
Pewna myśl kazała mu na moment zwątpić w słuszność odkrycia, ale na szczęście na Małej Nikickiej był telefon. W komendzie dzielnicowej, której podlegała Bożedomka, sekretarza gubernialnego Tulipanowa znano doskonale, więc mimo późnej pory i święta natychmiast otrzymał wszelkie potrzebne informacje.
Najpierw poczuł mocne rozczarowanie: trzydziestego pierwszego października to o wiele za wcześnie. Ostatniego charakterystycznego morderstwa w Londynie dokonano dziewiątego listopada, nie zgadza się. Ale mózg Tulipanowa pracował dziś wprost perfekcyjnie (gdyby zawsze tak było!) i problem szybko się rozwiązał.
Owszem, zwłoki prostytutki Mary Jane Kelly znaleziono rankiem dziewiątego listopada, kiedy Kuba Rozpruwacz przepływał już kanał La Manche! Tak potworne morderstwo, najohydniejsze ze wszystkich, mogło być jego „prezentem pożegnalnym” dla Londynu, mogło zostać dokonane na moment przed opuszczeniem wysp. Później trzeba będzie sprawdzić, o której odchodzi ten ich nocny pociąg.
Dalej wszystko układało się już samo. Jeżeli Rozpruwacz opuścił Londyn wieczorem ósmego listopada, według rosyjskiego kalendarza dwudziestego siódmego października, to dokładnie trzydziestego pierwszego października powinien przybyć do Moskwy!
Ich błąd, Fandorina i Tulipanowa, polegał na tym, że sprawdzili w księgach meldunkowych tylko zapisy dotyczące przyjazdów z Anglii z listopada i grudnia, nie biorąc pod uwagę końca października. Wszystko przez te przeklęte różnice w kalendarzach.
Koniec, wszystko pasuje jak ulał.
Zajrzał na chwilkę do domu; ubrał się ciepło, zabrał „buldoga” i w biegu zjadł kromkę chleba z serem – na porządną kolację nie było teraz czasu.
Jedząc, słuchał, jak Pałasza sylabizuje Sońce wielkanocną historię z gazety. Idiotka słuchała jak zaklęta, z otwartymi ustami. Kto ją tam wie, ile z tego rozumiała.
„W prowincjonalnym mieście N. – powoli, z uczuciem czytała Pałasza – w ubiegłym roku w wilię Wielkanocy uciekł z więzienia przestępca. Zaczekał, aż wszyscy wyjdą do cerkwi na jutrznię, i włamał się do mieszkania pewnej bogatej i powszechnie szanowanej staruszki, która była chora i nie poszła do cerkwi. Chciał ją zabić i obrabować”.
Sońka pisnęła. Coś takiego, rozumie, zdumiał się Anisij. A jeszcze rok temu nic by nie zrozumiała, posapała i usnęła.
„W chwili gdy morderca rzucił się z siekierą na staruszkę – dramatycznie zniżyła głos Pałasza – rozległo się pierwsze wielkanocne uderzenie dzwonu. Przepełniona powagą i radością chwili staruszka zwróciła się do zbója z chrześcijańskim pozdrowieniem: «Chrystus zmartwychwstał, mój dobry człowieku!». Słowa te głęboko wstrząsnęły nieszczęśnikiem i dokonały w nim nagłego przełomu moralnego. Po kilku chwilach ciężkiej walki wewnętrznej podszedł ucałować staruszkę i zalał się rzewnymi łzami…”.
Anisij nie dosłuchał historii do końca, musiał już biec.
Pięć minut po tym, jak wypadł z domu na złamanie karku, ktoś zapukał do drzwi.
– Ot, roztrzepana głowa. – Pałasza westchnęła. – Znowu zapomniał pistoletu.
Otworzyła, spojrzała – nie, to nie on. Na ulicy było ciemno, twarzy nie widać, ale to ktoś wyższy od Anisija.
Cichy, życzliwy głos powiedział:
– Dobry wieczór, kochana. Niosę wam radość.
Po zakończeniu wizji lokalnej, sfotografowaniu zwłok i przewiezieniu ich do kostnicy oraz przesłuchaniu sąsiadów nie zostało już nic do zrobienia. Dopiero wtedy Erast Pietrowicz poczuł się całkiem źle. Agenci wyszli, a on siedział w saloniku skromnego mieszkania Tulipanowa, tępo wpatrzony w plamy krwi na wesołych tapetach w kwiatki, i nie mógł przestać się trząść. W głowie miał kompletną pustkę.
Przed godziną wrócił do domu i z miejsca posłał Masę po Tulipanowa. To Masa odkrył pobojowisko.
Teraz Fandorin myślał nie o serdecznej, wiernej Pałaszy ani nawet o niewinnej Soni Tulipanowej, którą spotkała tak straszna, nie mieszcząca się w boskich ani ludzkich pojęciach śmierć. W głowie złamanego rozpaczą Erasta Pietrowicza tłukła się jedna tylko krótka fraza: „Nie przeżyje, nie przeżyje, nie przeżyje”. Nieszczęsny Tulipanow nie przeżyje takiego ciosu. Nie zobaczy wprawdzie koszmarnie skatowanego ciała siostry, nie zobaczy jej szeroko otwartych, okrągłych, zdumionych oczu, ale zna przecież zwyczaje Rozpruwacza i łatwo sobie wyobrazi, jak umierała Sońka. A wtedy koniec, koniec Anisija Tulipanowa, bo kiedy coś takiego zdarza się najbliższym i kochanym ludziom, człowiek po prostu nie ma prawa tego przeżyć.
Erast Pietrowicz znajdował się w całkiem obcym sobie stanie – nie miał pojęcia, co robić.
Wszedł Masa. Sapiąc, wciągnął dywan i rozwinął go na strasznej, poplamionej podłodze. Potem jął wściekle zrywać zakrwawione tapety. Tak trzeba – pomyślał beznamiętnie radca kolegialny – tylko co to komu pomoże.
Jakiś czas później przyszła Angelina. Położyła Fandorinowi rękę na ramieniu i powiedziała:
– Kto w Wielki Piątek zginął męczeńską śmiercią, zasiądzie w Królestwie Bożym obok Chrystusa.
– Nie pociesza mnie to – odparł obojętnie Fandorin. – Anisija pewnie też nie pocieszy.
Gdzie jest Anisij? Przecież już całkiem późno, a ubiegłej nocy chłopiec nawet oka nie zmrużył. Masa mówi, że wybiegł bez czapki, bardzo mu się spieszyło. Nie zostawił żadnej wiadomości, żadnej kartki.
Nieważne, im później wróci, tym lepiej.
Fandorin miał w głowie pustkę. Nic. Ani domysłów, ani hipotez, ani planów. Dzień wytężonej pracy niemal nic nie przyniósł. Przesłuchanie agentów, którzy śledzili Nieswicką, Stienicza i Burylina, potwierdziło, że każde z tej trójki, przy odrobinie sprytu, mogło ubiegłej nocy wymknąć się spod obserwacji, a potem niepostrzeżenie wrócić.
Nieswicka mieszka w bursie na Trubieckiej, cztery wyjścia, drzwi trzaskają do samego rana.
Stienicz po ataku nerwowym nocował w klinice „Utul Moje Smutki”, dokąd agentów nie wpuszczono. Spróbuj teraz sprawdzić: spał czy latał po mieście ze skalpelem?
O Burylinie w ogóle szkoda gadać: ogromny dom, na parterze ponad sześćdziesiąt okien, połowę zasłaniają drzewa w ogrodzie. Płot niski. Sito, nie dom.
Wychodziło na to, że każde z nich mogło zamordować Iżycyna. I, co najgorsze, kiedy Erast Pietrewicz zorientował się, że agenci wiele nie wyśledzą, odwołał akcję. Dzisiejszego wieczoru cała trójka miała pełną swobodę ruchów!
– Niech pan nie wpada w rozpacz, Eraście Pietrewiczu – powiedziała Angelina. – To ciężki grzech, a panu tym bardziej nie wolno. Kto znajdzie tego zbója, tego szatana, jeżeli pan załamie teraz ręce? Tylko w panu nadzieja.
Szatan – pomyślał leniwie Fandorin. Wszechobecny, wieczny, wszędobylski. Zmienia oblicze, przyjmuje dowolną postać, choćby i anielską.
Anielską. Angelina.
Mózg, przywykły do konstruowania logicznych wywodów i uwolniony spod kontroli otępiałego ducha, w mig rozwinął usłużnie łańcuszek rozumowania.
Właściwie dlaczego Angelina nie miałaby być Kubą Rozpruwaczem?
Spędziła ubiegły rok w Anglii – to raz.
Wieczorami, kiedy dokonywano zabójstw, modliła się w cerkwi, podobno – to dwa.
W towarzystwie dobroczynnym ma do czynienia z medycyną, praktykuje i dużo już potrafi; uczą ich tam anatomii – to trzy.
Jest dziwna, zupełnie niepodobna do innych kobiet. Czasami spojrzy tak, że serce zamiera, a o czym wtedy myśli, Bóg jeden wie – to cztery.
Pałasza otwarłaby jej drzwi bez wahania – to pięć.
Erast Pietrowicz wściekle potrząsnął głową, przerywając jałowy bieg zepsutej maszyny logicznej. Serce zdecydowanie odmawiało współpracy, a Mądry powiedział: „Szlachetny mąż nie przedkłada głosu rozsądku ponad głos serca”. Gorzej, że Angelina ma rację – tylko on może teraz powstrzymać Rozpruwacza, a czasu zostało już bardzo niewiele. Tylko jeden dzień, tylko jutro. Myśleć, myśleć…
Ale uparta fraza „nie przeżyje, nie przeżyje” wciąż nie pozwalała mu się skoncentrować.
Czas mijał. Radca kolegialny rozburzał włosy, kilka razy przeszedł się po pokoju, dwukrotnie umył twarz zimną wodą. Spróbował medytacji, ale natychmiast zrezygnował – ładna medytacja!
Angelina stała pod ścianą. Ręce skrzyżowała na piersi; wielkie szare oczy patrzyły smutno i natarczywie.
Masa również milczał. Siedział z podkulonymi nogami na podłodze, jego okrągła twarz była nieruchoma, a grube powieki na wpół przymknięte.
O świcie, kiedy ulicę skryła mleczna mgła, na ganku rozległy się energiczne kroki. Mocno pchnięte drzwi głośno skrzypnęły i do saloniku wpadł podporucznik żandarmerii Smoljaninow, nader rozgarnięty młody oficer – czarnooki, bystry, rumiany jak jabłuszko.
– Ach, tu pan jest! – ucieszył się. – Wszyscy pana szukają. W domu, na komendzie, na Twerskiej! Pomyślałem, że zajrzę tutaj, może siedzi pan jeszcze na miejscu zabójstwa. Eraście Pietrowiczu, nieszczęście! Tulipanow jest ranny. Ciężko ranny. Zaraz po północy przywieźli go do Szpitala Mariinskiego. Zanim dali nam znać, zanim zaczęliśmy pana szukać, proszę, zaczęło świtać… Do szpitala natychmiast pojechał podpułkownik Swierczynski, a nam, adiutantom, kazano szukać pana. Eraście Pietrowiczu, co się właściwie dzieje?
Raport sekretarza gubernialnego
A.P. Tulipanowa, osobistego asystenta
pana E.P. Fandorina, urzędnika do specjalnych
poruczeń przy jego ekscelencji
generale-gubernatorze miasta Moskwy
8 kwietnia 1889 roku,
wpół do czwartej w nocy
Melduję posłusznie, że ubiegłej nocy, sporządzając listę osób podejrzanych o dokonanie, wiadomych Panu przestępstw, nagle i nieomylnie zrozumiałem, że rzeczonych przestępstw dokonać mógł tylko jeden człowiek, a mianowicie ekspert medycyny sądowej, Jegor Willemowicz Zacharow.
Pracuje nie w szpitalu, lecz w kostnicy, więc wycinanie ludziom organów wewnętrznych jest dla niego zwykłą pracą, a nie czymś nadzwyczajnym – to raz.
Stały kontakt ze zwłokami mógł wywołać u niego nieprzeparty wstręt do całego rodzaju ludzkiego bądź też, na odwrót, chorą fascynację fizjologią organizmu – to dwa.
W swoim czasie należał do studenckiego „kółka sadystów”, a zatem jego plugawe, i okrutne skłonności ujawniły się już wtedy – to trzy. Zacharow kwateruje w mieszkaniu służbowym przy kostnicy policyjnej na Bożedomce. Dwa morderstwa (panny Andrieiczkinej i nieznanej z nazwiska małoletniej żebraczki) zostały dokonane niedaleko tego miejsca – to cztery. Zacharow często odwiedza rodzinę w Anglii, był tam również w zeszłym roku. Jesienią wrócił z Brytanii 31 października (według europejskiego kalendarza 11 listopada), mógł zatem dokonać ostatniego z przestępstw, będących z całą pewnością dziełem rąk Rozpruwacza – to pięć. Zacharow zna przebieg śledztwa, a co więcej, jako jedyny z uczestniczących w tymże śledztwie jest praktykującym lekarzem – to sześć. Mógłbym wyliczać dalej, ale duszno mi i tracę wątek… Lepiej opowiem, co się stało. Nie zastałem Erasta Pietrewicza w domu, więc pomyślałem, że szkoda czasu. W dzień byłem na Bożedomce i rozmawiałem z grabarzami, czego Zacharow nie mógł nie zauważyć. Miałem podstawy przypuszczać, że z nerwów czymś się zdradzi. Na wszelki wypadek zabrałem ze sobą broń – rewolwer „buldog”, który w ubiegłym roku dostałem od pana Fandorina na imieniny. To był piękny dzień, jeden z najmilszych w moim życiu. Ale nie o tym chciałem mówić.
Bożedomka. Przyjechałem tam dorożką o dziesiątej wieczorem, było już ciemno. W jednym z okien oficyny, w której mieszka Zacharow, paliło się światło, więc ucieszyłem się, że jednak nie wy – trzymał. Wokół żywego ducha, za murem groby, i ani jednej latarni. Zaczął szczekać pies, ten na łańcuchu przy stróżówce, ale szybko przebiegłem przez podwórze i przypłaszczyłem się do ściany. Pies poszczekał, poszczekał i zamilkł. Przystawiłem skrzynkę (okno było wysoko) i ostrożnie zajrzałem do pokoju. To był gabinet Zacharowa, ten z oświetlonym oknem. Zaglądam i widzę: na stole, papiery i zapalona lampa. A on sam siedział do mnie plecami, pisał coś, rwał i rzucał strzępy na podłogę. Czekałem długo, co najmniej godzinę, a on ciągle, pisał i rwał, pisał i rwał. Cały czas myślałem, jak tu podpatrzeć, co on tam pisze. Zastanawiałem się, czyby go nie aresztować? Ale nie miałem nakazu, a może on pisał jakiej głupstwa, rachunki czy coś. Siedemnaście po jedenastej (spojrzałem na zegarek) wstał i wyszedł z gabinetu. Długo nie wracał. Hałasował czymś w przedpokoju, potem zrobiło się cicho. Chciałem wleźć do środka i rzucić okiem na papiery, zdenerwowałem się i przez to straciłem czujność. Coś gorącego stuknęło mnie w plecy, uderzyłem czołem o parapet. A potem, kiedy się obracałem, oparzyło mi jeszcze bok i rękę. Patrzyłem na światło, więc nie widziałem, kto kryje się w ciemności, ale uderzyłem lewą ręką, tak jak mnie, uczył pan Masa, a potem jeszcze kolanem. Trafiłem w coś miękkiego. Ale nie chciało mi się uczyć, nie słuchałem pana Masy. A Zacharow wyszedł z gabinetu właśnie po mnie. Widać zauważył. Kiedy go uderzyłem, uskoczył i zaczął uciekać, chciałem go dogonić, ale przebiegłem tylko parę kroków i upadłem. Wstałem i znowu upadłem. Wyciągnąłem „buldoga” i trzy razy strzeliłem w powietrze – myślałem, że może któryś z grabarzy usłyszy. Niepotrzebnie strzelałem, pewnie tylko się wystraszyli. Trzeba było gwizdać. Nie pomyślałem, jakoś źle się czułem. Potem nie bardzo pamiętam. Czołgałem się na czworakach, upadałem. Za ogrodzeniem położyłem się, żeby odpocząć, i chyba zasnąłem. Kiedy się obudziłem, było mi zimno. Bardzo zimno. A przecież ubrałem się ciepło, specjalnie włożyłem pod płaszcz kamizelkę. Wyciągnąłem zegarek. Patrzę, a tu już po północy. Koniec, myślę, uciekł, łajdak. Dopiero wtedy przypomniałem sobie o gwizdku. Zagwizdałem. Zjawili się szybko, w ciemności nie widziałem kto. Zabrali mnie stamtąd. Zanim doktor zrobił mi zastrzyk, nie wiedziałem, gdzie jestem. A teraz już lepiej. Tylko mi wstyd, że wypuściłem Rozpruwacza. Gdybym tak słuchał pana Masy… Eraście Pietrowiczu, chciałem jak najlepiej. Gdybym słuchał Masy, gdybym…
Dopisek:
Na tym stenografowanie przyszło zakończyć, ponieważ ranny, początkowo mówiący bardzo szybko i wyraźnie, zaczął tracić wątek i w końcu popadł w omdlenie, z którego się już nie ocknął. Doktor K.I. Moebius i tak był zdumiony, że Tulipanow mimo ran i znacznej utraty krwi trzymał się tak długo. Śmierć nastąpiła około szóstej rano. Doktor Moebius sporządził odpowiednią notatkę, w tej sprawie.
Podpułkownik korpusu żandarmerii Swierczynski. Stenografował i przepisał registrator kolegialny Arietki
Straszna noc.
A wieczór zaczął się tak miło. Idiotka po śmierci zrobiła się wprost cudowna – oczu nie mogłem oderwać. Po tej perłę sztuki dekoratorskiej nie było już sensu tracić czasu i natchnienia na służącą, zostawiłem ją w spokoju. Szkoda, oczywiście, ale tak czy inaczej nie uzyskałbym już wspanialszego kontrastu między zewnętrzną szpetotą a wewnętrznym Pięknem.
Najcieplej robiło mi się na duszy, kiedy myślałem, ile czynię dobrego: nie tylko ukazuję sympatycznemu chłopcu prawdziwe oblicze Piękna, ale też przy okazji uwalniam go od ciężaru, który nie pozwalał mu ułożyć sobie życia.
A skończyło się fatalnie.
Miłego chłopca zgubiła jego wstrętna profesja, nieustanne węszenie, śledzenie. Sam szukał śmierci, sam po nią przyszedł. To już nie moja wina.
Było mi go żal, więc wszystko wyszło nie tak, jak trzeba. Ręka zadrżała. Rany są śmiertelne, tego jestem pewien: słyszałem, jak uchodziło powietrze z przebitego płuca; drugi cios z całą pewnością trafił w lewą nerkę i leżącą poniżej okrężnicę. Ale chłopiec musiał bardzo nacierpieć się przed śmiercią. Nie daje mi to spokoju.
Wstyd. Nieładnie.