Stare dzieje

5 kwietnia, Wielka Środa, dzień i wieczór

Erast Pietrowicz wysłał asystenta do akcji, a sam głęboko się zamyślił. Zadanie nie należało do łatwych. Przydałaby się jakaś iluminacja, więc postanowił pomedytować.

Radca kolegialny zamknął drzwi gabinetu, usiadł na dywanie, skrzyżował nogi i spróbował o niczym nie myśleć. Wyłączyć zmysły wzroku i słuchu. Zakołysać się na falach Wielkiej Pustki, skąd, jak już nieraz bywało, dobiegnie go najpierw ledwie słyszalny, potem coraz wyraźniejszy i na koniec niemal ogłuszający głos prawdy.

Upłynął jakiś czas. Potem przestał płynąć. A wreszcie w ogóle zniknął. Gdzieś ze środka, od brzucha ku górze, niespiesznie rozszedł się chłodny spokój, przed oczami zawirowała złocista mgła, ale właśnie wtedy stojący zegar w kącie pokoju zgrzytnął i zagrzmiał: bam-bam-bam-bam-bam!

Fandorin ocknął się. Już piąta? Sięgnął do kieszonki i sprawdził; wielkiemu zegarowi nie należało zbytnio dowierzać. I rzeczywiście, spieszył się o dwadzieścia minut.

Niełatwo było wrócić do medytacji. Erast Pietrowicz przypomniał sobie, że akurat o piątej po południu miał wziąć udział w wyścigu organizowanym przez Moskiewski Amatorski Klub Cyklistów na rzecz wdów i sierot po wojskowych. Na Maneżu rywalizowali najlepsi moskiewscy sportsmeni oraz drużyny kolarskie Korpusu Grenadierów Radca kolegialny miał sporą szansę na zdobycie, podobnie jak w ubiegłym roku, głównej nagrody.

Niestety, nie pora na wyścigi.

Erast Pietrowicz skupił się i wbił wzrok w bladoliliowy rzucik na tapecie. Za chwilę znowu nadpłynie mgła, irysy zaczną kołysać płatkami i pachnieć, nadejdzie satori.

Coś mu przeszkadzało. Mgłę wciąż rozwiewał jakiś podmuch, dochodzący z lewej strony. Właśnie tam, na biurku, w puderniczce z laki, leżało odcięte ucho. Leżało i nie pozwalało o sobie zapomnieć.

Fandorin od dziecka nie znosił widoku zranionego ciała. Niby pożył już trochę na świecie, napatrzył się wszelkich koszmarów, bywał na wojnie, ale wciąż nie potrafił z zimną krwią patrzeć na to, co ludzie wyprawiają ze swoimi bliźnimi.

Zrozumiał, że nie poczuje już dziś zapachu irysów, i ciężko westchnął. Skoro nie zdołał obudzić intuicji, pozostawało liczyć na zdrowy rozum.

Usiadł za biurkiem, wziął lupę.

Zaczął od papieru pakowego. Papier jak papier, wszystko się w taki zawija. Żaden punkt wyjścia.

Teraz adres. Duże, nierówne litery, opadające końce linijek. Jeśli się dobrze przyjrzeć, widać maleńkie kleksy – ręka zbyt mocno naciskała na pióro. Prawdopodobnie pisał mężczyzna w kwiecie wieku. Może niezrównoważony albo nietrzeźwy. Chociaż nie można wykluczyć kobiety, skłonnej do afektacji i histerii. O czym świadczyłyby pętelki przy „o” i kokieteryjne ogonki nad dużym „F”.

I najważniejsze: na lekcjach kaligrafii w gimnazjum nie uczą takiego pisma. Autor miał domowych nauczycieli (co częściej zdarza się w przypadku kobiet) albo w ogóle brakowało mu regularnego wykształcenia. Nie zrobił jednak ani jednego błędu ortograficznego. Hmm, jest nad czym pomyśleć. W każdym razie to już coś.

Dalej. Aksamitne pudełko. W takich pudełkach sprzedaje się kosztowne spinki albo broszki. Wewnątrz monogram: „A. Kuzniecow, ulica Kamergerska”. Żadna informacja – duży sklep jubilerski, jeden z bardziej znanych w Moskwie. Oczywiście można popytać, ale wiele z tego nie wyniknie: codziennie sprzedają tam kilka tuzinów takich pudełek.

Atłasowa wstążka – nic szczególnego. Gładka, czerwona. Cyganki albo kupieckie córki od święta wplatają takie w warkocze.

Puderniczkę (puder „Clusêre nr 5”) Erast Pietrewicz obejrzał najstaranniej, trzymając ją za sam brzeżek. Posypał białym proszkiem przypominającym talk i na gładkiej lace ukazały się liczne ślady palców. Radca kolegialny delikatnie zdjął je specjalnym cieniutkim papierem. Sąd wprawdzie nie uzna ich za dowód, ale i tak mogą się przydać.

Dopiero teraz Fandorin zajął się nieszczęsnym uchem. Na początek spróbował sobie wyobrazić, że nie ma ono nic wspólnego z człowiekiem. Po prostu ciekawy obiekt, który chciałby mu coś o sobie opowiedzieć.

Obiekt opowiedział Erastowi Pietrowiczowi, co następuje.

Ucho należało do młodej kobiety. Rudej, wnioskując z piegów po obu stronach małżowiny. Płatek przekłuty byle jak: dziurka szeroka i rozciągnięta. Skóra spierzchnięta od wiatru. Najwyraźniej była właścicielka obiektu, po pierwsze, nosiła włosy zaczesane do góry, po drugie, nie należała do osób rozpieszczanych przez los, i po trzecie, sporo przebywała z gołą głową na mrozie. To ostatnie mówiło szczególnie wiele. Jak wiadomo, z gołą głową chodzą po ulicach, nawet w zimne dni, prostytutki. Specyfika zawodu.

Erast Pietrowicz przygryzł wargi (mimo wszystko jakoś nie mógł nabrać dystansu do obiektu), odwrócił ucho peseta i przyjrzał się rozcięciu. Było równe, wykonane bardzo ostrym narzędziem. Ani kropelki zakrzepłej krwi. A zatem w chwili, gdy obiekt odcinano, jego właścicielka była martwa co najmniej od kilku godzin.

Czemu rana lekko poczerniała? Ach, tak, rozmarzła! Trup leżał w chłodni, dlatego krawędzie są tak idealnie równe: ucho odcięto, kiedy ciało było jeszcze zamrożone.

Zwłoki prostytutki umieszczono w chłodni. Po co? Takie panny od razu wiezie się na Bożedomkę i zakopuje. A jeśli już trafiają do chłodni, to albo do kostnicy wydziału medycyny na Trubieckiej jako pomoc naukowa, albo do zakładu medycyny sądowej, też na Bożedomce, gdzie przeprowadza się sekcje.

Teraz najważniejsze: kto i po co przysłał ucho?

Najpierw: po co.

Tak samo postąpił w ubiegłym roku londyński morderca. Przysłał panu George’owi Łuskowi, przewodniczącemu komitetu powołanego w celu schwytania Kuby Rozpruwacza, połówkę nerki należącej do prostytutki Catherine Eddowes, której wypatroszone ciało odnaleziono trzydziestego września.

Zdaniem Erasta Pietrowicza posunięcie to miało dwa motywy. Przede wszystkim, co oczywiste, było wyzwaniem, demonstracją pewności siebie i bezkarności. Szukajcie sobie na zdrowie, i tak mnie nie znajdziecie. Ale charakterystyczne dla tego typu maniaków jest też masochistyczne pragnienie poniesienia kary. Skoro tak świetnie i niezawodnie dbacie o bezpieczeństwo obywateli, skoro prawo jest ojcem, a ja jego marnotrawnym synem – chwytajcie nitkę i znajdźcie mnie. Londyńska policja nie potrafiła dotrzeć do kłębka.

Naturalnie mogło też być inaczej. Potworną paczkę nadal nie morderca, tylko jakiś cyniczny dowcipniś, który obrócił tragedię w okrutny żart. Londyńska policja otrzymała również szyderczy list, napisany jakoby przez przestępcę i podpisany „Kuba Rozpruwacz” – właśnie stąd wzięło się przezwisko. Angielscy detektywi doszli do wniosku, że to mistyfikacja – zapewne dlatego, że musieli jakoś wyjaśnić, czemu nie udało im się znaleźć nadawcy.

Ale po co komplikować zadanie? Nieistotne, czy nadawcą ucha jest morderca. Tak czy inaczej, trzeba go odnaleźć. Całkiem możliwe, że to właśnie Kuba. Moskiewskie posunięcie z uchem różni się od londyńskiego pewnym istotnym szczegółem: o morderstwach w East Endzie wiedziała cała brytyjska stolica, „zażartować” mógł ktokolwiek. O wczorajszym morderstwie wie natomiast tylko wąski krąg zainteresowanych. Ilu ich jest? Niewielu, nawet jeśli doliczyć bliskich przyjaciół i rodziny.

Kto zatem nadał „paśkę”?

Człowiek, który nie chodził do gimnazjum, ale otrzymał wykształcenie wystarczające, żeby bezbłędnie napisać „wielmożny” i „ściśle” – to raz.

Pudełko Kuzniecowa i puderniczka Clusêre świadczą, że ma pieniądze – to dwa.

Wie nie tylko o morderstwach, ale i o roli, jaką w tej sprawie odgrywa Fandorin – to trzy.

Ma dostęp do kostnicy, co jeszcze bardziej zawęża krąg podejrzanych – to cztery.

Zna się na chirurgii – to pięć.

Może wystarczy?

– Masa, dorożkę! Szybko!


* * *

Zacharow wyszedł z prosektorium w skórzanym fartuchu i czarnych rękawiczkach, ociekających jakąś burą mazią. Twarz zapuchnięta, w kąciku ust wygasła fajka.

– Aa, oko i ucho gubernatora – skonstatował flegmatycznie, zamiast się przywitać. – Co, jeszcze kogoś pocięli na talarki?

– Jegorze Willemowiczu, ile ciał p-prostytutek leży w pańskiej chłodni? – zapytał ostro Erast Pietrowicz.

Ekspert wzruszył ramionami.

– Iżycyn kazał tu zwozić wszystkie ulicznice, które ostatecznie odmeldowały się z ulic. Oprócz naszej wspólnej przyjaciółki Andrieiczkinej wczoraj i dzisiaj dostarczyli jeszcze siedem sztuk. A co, ma pan ochotę się rozerwać? – Wyszczerzył kły. – Niektóre śliczne, że palce lizać. Tylko nie w pańskim typie. Pan preferuje wypatroszone, prawda?

Zacharow świetnie wiedział, że irytuje urzędnika, i najwyraźniej bardzo go to bawiło.

– Niech pan p-pokaże.

Radca kolegialny zdecydowanie wysunął szczękę, szykując się na ciężką próbę.

W przestronnym pomieszczeniu, oświetlonym jasnymi lampami elektrycznymi, zobaczył najpierw drewniane stelaże, zastawione szklanymi słojami, w których pływały jakieś bezkształtne przedmioty, a potem rzucił okiem na ocynkowane prostokątne stoły. Nad jednym z nich, przy oknie, sterczało czarne ramię mikroskopu; leżały tam również rozciągnięte na płask zwłoki, nad którymi czarował asystent.

Erast Pietrowicz rzucił okiem, zobaczył, że zwłoki należą do mężczyzny, i z ulgą się od nich odwrócił.

– Postrzał w okolice ciemienia, Jegorze Willemowiczu, i nic więcej – zagęgał pomocnik Zacharowa, przypatrując się z ciekawością Fandorinowi, osobistości w policyjnych i okołopolicyjnych kręgach omal legendarnej.

– Przywieźli go z Chitrowki – wyjaśnił Zacharow. – Jeden z tamtejszych apaszów. A pańskie kociaki leżą tam, w chłodni.

Pchnął ciężkie żelazne drzwi; powiało zza nich mroźnym powietrzem i ohydnym, ciężkim smrodem.

Przekręcił wyłącznik i pod sufitem zapłonęła matowa szklana kula.

– Proszę, nasze damy, tam, z boku – wskazał lekarz skamieniałemu Fandorinowi.

Pierwsze skojarzenie wcale nie było straszne: obraz Ingresu Łaźnia turecka. Kłębowisko kobiecych ciał, miękkie linie, leniwy bezruch. Tylko para nie była gorąca, lecz mroźna, i wszystkie odaliski nie wiedzieć czemu leżały.

Potem oczy zaczęły dostrzegać szczegóły: długie szkarłatne rozcięcia, sine plamy, zlepione włosy.

Ekspert poklepał jedną z kobiet, przypominającą rusałkę, po błękitnym policzku.

– Niezła, co? Z domu publicznego. Gruźlica. Z tych w ogóle tylko jedna zginęła nagłą śmiercią: tamta, z obfitym biustem, rozbili jej głowę kamieniem. Dwie – samobójstwo. Trzy – wychłodzenie organizmu. Zamarzły po pijaku. Zwożą tu wszystkie jak popadło, nie wytłumaczy im pan. A ja robię swoje. Reszta to już nie moje zmartwienie.

Erast Pietrowicz pochylił się nad jedną z kobiet, szczuplutką, z usianą piegami piersią i ramionami. Z wykrzywionej cierpieniem, ostronosej twarzy odgarnął długie rude włosy. W miejscu prawego ucha widniała dziurka koloru wiśni.

– A to co za niespodzianka? – zdumiał się Zacharow i rzucił okiem na przywiązaną do stopy trupa tabliczkę. – Marfa Sieczkina, lat szesnaście. A, przypominam sobie. Samobójstwo, zatrucie zapałkami fosforowymi. Przywieziona wczoraj w dzień. Tyle że z pełnym zestawem uszu, doskonale pamiętam. Gdzie się podziało prawe?

Radca kolegialny wyjął z kieszeni puderniczkę, otworzył ją i bez słowa podsunął ekspertowi pod nos.

Ekspert nawet się nie skrzywił; wziął ucho i przyłożył do wiśniowej dziurki.

– Pasuje! I co to ma niby znaczyć?

– Tego właśnie chciałbym się od pana dowiedzieć. – Fandorin przyłożył do twarzy naperfumowaną chustkę i czując nadchodzący atak mdłości, rzucił: – Wyjdźmy stąd.

Wrócili do prosektorium, które teraz, mimo rozbebeszonych zwłok, wydało się Erastowi Pietrowiczowi niemal przytulne.

– T-trzy pytania. Kto był tutaj wczoraj wieczorem? Komu opowiadał pan o śledztwie i o roli, jaką w nim odgrywam? Czyj to charakter pisma?

Radca kolegialny położył przed Zacharowem kawałek papieru z „paski”. Uznał za stosowne dodać:

– Wiem, że to nie pan, znam pański charakter pisma. Ale rozumie pan chyba, co oznacza ta k-korespondencja?

Zacharow pobladł i jakoś całkiem stracił ochotę do żartów.

– Czekam na odpowiedź, Jegorze Willemowiczu. Mam p-powtórzyć pytania?

Lekarz pokręcił głową i zerknął na Grumowa, który z przesadnym zaangażowaniem wyciągał z otwartego brzucha siny ochłap. Zacharow przełknął ślinę – na żylastej szyi podskoczyła grdyka.

– Wczoraj wieczorem przyjechali po mnie koledzy ze studiów. Świętowali rocznicę… pewnego pamiętnego wydarzenia. Siedem czy osiem osób. Wypiliśmy tu trochę spirytusu, za stare dobre czasy… Mogłem chlapnąć coś o śledztwie, nie bardzo pamiętam. Miałem ciężki dzień, byłem zmęczony, szybko mnie wzięło…

Zamilkł.

– Trzecie pytanie – przypomniał mu Fandorin. – Czyj to charakter pisma? I niech pan nie łże, że nie wie. Trudno go pomylić.

– Łgać nie mam w zwyczaju! – odgryzł się Zacharow. – I wiem, kto to napisał. Ale nie jestem donosicielem, tylko byłym moskiewskim studentem. Niech pan wyjaśnia tę sprawę beze mnie.

Erast Pietrowicz warknął.

– Jest pan nie tylko byłym studentem, ale również obecnym lekarzem sądowym, który składał p-przysięgę. A może pan zapomniał, czego dotyczy śledztwo? – I całkiem cichym, pozbawionym wyrazu głosem kontynuował: – Mogę oczywiście wziąć próbki pisma od wszystkich, którzy razem z panem studiowali, lecz to zajęłoby kilka tygodni. Pański honor korporacyjny wprawdzie nie ucierpi, za to postaram się, żeby postawiono pana przed sądem i pozbawiono możliwości pracy w instytucjach p-państwowych. Zna mnie pan, Zacharow, nie od dziś. Nie rzucam słów na wiatr.

Zacharow zadrżał; fajka przesuwała się nerwowo z jednego kącika ust w drugi.

– Proszę mnie nie męczyć, panie radco kolegialny… Nie mogę. Po czymś takim nikt nie podałby mi ręki. Nie znalazłbym pracy nie tylko w instytucjach państwowych, ale w ogóle w zawodzie. Lepiej już… – Żółte czoło eksperta pokryły głębokie zmarszczki. – Dzisiaj bawimy się dalej. Początek o siódmej u Burylina. Nie skończył studiów, jak zresztą wielu z nas, ale raz na jakiś czas się spotykamy… Akurat skończyłem pracę, Grumow poradzi sobie z resztą. Miałem zamiar umyć się, przebrać i jechać. Mam tu obok mieszkanie. Służbowe, przy biurze. Bardzo wygodnie… Jeśli pan chce, mogę zabrać pana ze sobą do Burylina. Nie wiem, czy przyjdą wszyscy, co byli wczoraj, ale ten, który pana interesuje, będzie na pewno, daję głowę… Pan wybaczy, to wszystko, co mogę zrobić. Honor lekarza.

Żałosna intonacja wychodziła ekspertowi marnie, nie miał wprawy, więc Erast Pietrowicz się nad nim zlitował i nie przypierał dłużej do ściany. Pokręcił tylko głową, zdumiony kuriozalną elastycznością etyki korporacyjnej: wskazać prawdopodobnego mordercy, kolegi ze studiów, nie wolno, za to wprowadzić do domu kolegi detektywa – proszę bardzo.

– Utrudnia mi pan z-zadanie, ale dobrze, niech będzie. Zaraz dziewiąta. Proszę się przebrać i jedziemy.


* * *

W drodze (a jechali dość daleko, na Jakimanską) głównie milczeli. Zacharow siedział ponury jak chmura gradowa i niechętnie odpowiadał na pytania; mimo to udało się z niego wyciągnąć kilka informacji o gospodarzu spotkania.

Kuźma Sawwicz Burylin. Fabrykant, milioner, z szacownej kupieckiej rodziny. Znacznie starszy od niego brat przechrzcił się na skopca. „Odciął grzech”, żył jak pustelnik, gromadził pieniądze. Zamierzał „oczyścić” również młodszego brata, kiedy ten skończył czternaście lat, lecz akurat w wigilię „wielkiego sakramentu” Burylin senior zszedł przedwcześnie z tego świata i chłopak nie tylko uniknął kastracji, ale w dodatku odziedziczył ogromny majątek. Jak zjadliwie zauważył Zacharow, stary strach o cudem ocalałą męskość odcisnął się na dalszej biografii Kuźmy Burylina. Teraz musi całe życie udowadniać sobie, że nie jest skopcem, i to udowadniać aż za dobitnie.

– Po co taki m-milioner poszedł na medycynę? – zapytał Fandorin.

– Burylin studiował co popadło, i u nas, i za granicą. Jest ciekawski i mało wytrwały. Dyplom mu niepotrzebny, więc nie skończył żadnego kierunku, a z medycyny go wyrzucono.

– Za co?

– Było za co – odpowiedział tajemniczo ekspert. – Zaraz sam pan zobaczy, co to za typ.

Oświetlony podjazd wychodzącej frontem na rzekę willi Burylina dostrzegli z daleka. Tylko tam płonęły jasne, różnokolorowe światła; reszta zamieszkanego przez kupców nabrzeża tonęła w ciemności – w wielki post wcześnie chodzono tu spać i nie palono światła bez potrzeby. Willa była duża, zbudowana w kuriozalnym mauretańsko – gotyckim stylu: spiczaste wieżyczki, chimery i gryfy plus nie wiedzieć czemu plaski dach; do tego krągła kopuła oranżerii i nawet coś na kształt minaretu.

Za ażurowym ogrodzeniem tłoczyli się gapie, patrzyli w świątecznie oświetlone okna i z dezaprobatą kiwali głowami: Wielki Tydzień, ścisły post, a tu takie hulanki! Z willi nad cichą rzekę wylewały się przygłuszone głosy cygańskich skrzypiec, gitary i tamburynu, a także śmiech i od czasu do czasu jakieś głuche ryki.

Weszli, rzucili płaszcze szwajcarom. Erasta Pietrowicza oczekiwała niespodzianka: pod czarnym, starannie zapiętym paltem Zacharow miał frak i białą krawatkę.

Widząc zdumienie Fandorina, uśmiechnął się krzywo.

– Tradycja.

Weszli po szerokich marmurowych schodach. Lokaje w malinowych liberiach otworzyli przed nimi wysokie złocone drzwi i Fandorin ujrzał obszerną salę zastawioną palmami, magnoliami i jeszcze jakimiś egzotycznymi roślinami w donicach. Ostatni krzyk mody w Europie: przerabiać salon na dżunglę. Nazywa się to „wiszące ogrody Semiramidy”. Stać na nie tylko bardzo bogatych.

Pośród rajskich zarośli wygodnie usadowili się goście – wszyscy, jak Zacharow, w czarnych frakach i białych krawatkach. Erast Pietrowicz ubrany był całkiem elegancko – w beżową amerykańską marynarkę, cytrynową kamizelkę w rzucik i doskonale skrojone spodnie z „wiecznymi” kantami – ale w tym czarno – białym towarzystwie poczuł się jak przebieraniec. Wredny Zacharow! Mógł go uprzedzić, w co konkretnie zamierza się przebrać.

Zresztą nawet gdyby Fandorin przyszedł we fraku, i tak nie udałoby mu się zgubić wśród gości, jako że było ich niewielu – pewnie z tuzin. Przeważnie solidni, niektórzy nawet dość szlachetni z wyglądu, a przy tym młodzi, mieli koło trzydziestu, może trzydziestu paru lat. Twarze rozgorączkowane, zaczerwienione od wina, na niektórych lekkie szaleństwo – widać, że nie co dzień tak się zabawiają. Salę zamykały jeszcze jedne drzwi, również złocone. Dochodziły zza nich pieśni cygańskiego chóru i pobrzękiwanie naczyń. Najwyraźniej przygotowywano tam bankiet.

Nowi goście trafili akurat na przemówienie łysiejącego dżentelmena z brzuszkiem i ze złotym pince-nez.

– Zienzinow, najlepszy student. Jest już profesorem zwyczajnym – szepnął Zacharow z lekką zawiścią.

…i tylko w te pamiętne dni wspominamy nasze stare grzechy. Wtedy, siedem lat temu, też był Wielki Tydzień. – Profesor zwyczajny nie wiedzieć czemu zamilkł i z goryczą potrząsnął głową. – Jak to mówią, kto wspomni, wyłup mu oko, a kto zapomni – oba. Mówią też: rozejdzie się po kościach. I rzeczywiście, postarzeliśmy się, przytyliśmy, obrośliśmy tłuszczykiem. Dobrze, że chociaż z Kuźmy ciągle taki chojrak, czasem rozrusza i nas, nudnych eskulapów!

Tu wszyscy roześmiali się i odwrócili do potężnego mężczyzny, który z nogą założoną na nogę siedział w fotelu, popijając wino z wielkiego kubka. Kuźma Burylin. Mądra, zafrasowana twarz tatarskiego typu – szeroka, o wydatnych kościach policzkowych, z wysuniętym podbródkiem. Włosy czarne, krótko ostrzyżone, sterczący jeżyk.

– Niektórym kości połamało – powiedział głośno jakiś długowłosy, niepodobny do pozostałych typ z przepitą twarzą. Był również we fraku, ale wyraźnie pożyczonym, a zamiast wykrochmalonej koszuli miał tylko sam gors. – Ty, Zienzinow, spadłeś na cztery łapy. A jakże, pupilek władz. Innym poszło gorzej. Tomberg pije na umór, Stienicz podobno zwariował, Socki zgnił w więzieniu. Ostatnio ciągle mi się wydaje, że go widzę. Choćby wczoraj…

– Tomberg spił się, Stienicz zwariował, Socki zdechł, a Zacharow, zamiast zająć się chirurgią, rozpruwa trupy pod okiem policji – przerwał bezceremonialnie gospodarz, wpatrując się bynajmniej nie w Zacharowa, lecz w Erasta Pietrowicza, i to bez szczególnej sympatii. – Kogo znowu przywiozłeś, Jegor, angielska twoja morda? Jakoś nie pamiętam w naszej medycznej braci takiego gagatka.

Podły ekspert odsunął się od radcy kolegialnego i beztrosko powiedział:

– Panowie, Erast Pietrowicz Fandorin, osoba dobrze znana w pewnych kręgach. Pełni funkcję urzędnika do specjalnych poruczeń przy generale-gubernatorze. Prosił, żebym koniecznie przywiózł go tutaj ze sobą. Nie mogłem odmówić, polecenie służbowe. Krótko mówiąc, proszę się zaprzyjaźniać.

Zbulwersowani korporanci zaszumieli. Ktoś poderwał się na równe nogi, ktoś szyderczo zaklaskał.

– Co, do cholery?!

– Ładnie sobie teraz pozwalają!

– Na pierwszy rzut oka nigdy byś nie powiedział, że do specjalnych poruczeń.

Takie i podobne uwagi, dochodzące ze wszystkich stron, sprawiły, że Erast Pietrowicz pobladł i przymrużył oczy. Sprawy przybierały zły obrót. Fandorin spojrzał znacząco na Zacharowa, ale nie zdążył nic powiedzieć – gospodarz w dwóch susach znalazł się przy nieproszonym gościu i złapał go za ramiona. Chwyt miał żelazny, nie było się co wyrywać.

– W moim domu tylko ja, Kuźma Burylin, wydaję polecenia służbowe – warknął milioner. – Bez zaproszenia nie ma tu co łazić, a jak kto polezie, długo będzie żałował.

– Kuźma, pamiętasz, u hrabiego Tołstoja?! – zawołał długowłosy. – Jak spuściliśmy dzielnicowego na niedźwiedziu do rzeki? Chodź, tego franta też przewieziemy! Potapyczowi przyda się jakaś rozrywka, łazi ostatnio jak śnięty.

Burylin odchylił głowę i wybuchnął gromkim śmiechem.

– Oj, Filka, zapijaczona duszo, za to cię właśnie lubię, za fantazję! Hej! Dawać tu Potapycza!

Niektórzy z gości, jeszcze w miarę trzeźwi, zaczęli mitygować gospodarza, ale dwaj krzepcy lokaje prowadzili już z jadalni na łańcuchu kosmatego niedźwiedzia w kagańcu. Miś porykiwał obrażonym tonem i usiłował siąść na podłodze, lecz lokaje ciągnęli go siłą, tylko pazury zgrzytały po wypolerowanym parkiecie. Posypały się grudki ziemi z rozbitej donicy z palmą.

– To już przesada. Kuźma! – krzyknął Zienzinow. – Nie jesteśmy małymi chłopcami jak wtedy. Będziesz miał nieprzyjemności! Jeżeli natychmiast nie przestaniesz, wychodzę!

– On ma rację – poparł profesora zwyczajnego ktoś jeszcze w miarę trzeźwy. – Po co nam znowu skandal?

– A idźcie do diabła! – rzucił Burylin. – Powiem wam tylko, krętki blade, że zarezerwowałem na całą noc zakład madame Jolie. Pojedziemy bez was.

Po tych słowach głosy protestu umilkły jak nożem uciął.

Erast Pietrowicz stał spokojnie. Nic nie mówił ani nie próbował się uwolnić. Jego niebieskie oczy spoglądały na rozochoconego kupczyka bez jakiegokolwiek wyrazu.

Gospodarz rzeczowo polecił lokajom:

– Odwróćcie no Potapycza tyłem, żeby nam nie podrapał detektywa. Przynieśliście sznur? Ty też odwróć się tyłem, urzędasie. Afonia, Potapycz umie pływać?

– A jakże, Kuźmo Sawwiczu! Latem za miastem nawet bardzo lubi się popluskać – wesoło zapewnił kudłaty lokaj.

– Zaraz się popluska. A woda kwietniowa, pewnie jeszcze zimna. No, coś się tak zaparł?! – krzyknął Burylin do radcy kolegialnego. – Obróć się!

Wczepił się z całej siły w ramiona Erasta Pietrowicza i usiłował go okręcić, ale ten ani drgnął. Stał jak wykuty z kamienia. Burylin naparł na niego jeszcze mocniej. Twarz mu poczerwieniała, na czole ukazały się grube żyły. Fandorin wciąż spokojnie patrzył na gospodarza i tylko w kącikach ust błądził mu lekki uśmieszek.

Kuźma Sawwicz szarpał się jeszcze chwilę, po czym zrozumiał, że wygląda jak ostatni idiota. Cofnął ręce i osłupiały wbił wzrok w dziwacznego urzędnika. W salonie zrobiło się zupełnie cicho.

– Właśnie do pana mam sprawę, synku. – Fandorin po raz pierwszy otworzył usta. – Możemy p-porozmawiać?

Ujął fabrykanta dwoma palcami za nadgarstek i szybkim krokiem skierował się w stronę zamkniętych drzwi sali bankietowej. Najwyraźniej palce radcy kolegialnego emanowały jakąś tajemniczą siłą, bo korpulentny gospodarz skrzywił się z bólu i podreptał za zdecydowanym brunetem o siwych skroniach. Zdezorientowani lokaje zamarli tam, gdzie stali, a miś niezwłocznie usiadł i głupio zakręcił kudłatym łbem.

W drzwiach Fandorin przemówił do gości:

– Nie przeszkadzajcie sobie, p-panowie, bawcie się dalej. A Kuźma Sawwicz odpowie mi na kilka pytań.

Zanim odwrócił się do nich plecami, dostrzegł czujne spojrzenie eksperta Zacharowa.


* * *

Zastawiony stół w sali bankietowej robił duże wrażenie. Radca kolegialny mimochodem rzucił okiem na prosiaka, drzemiącego beztrosko w otoczeniu złocistych krążków ananasa, na przerażającą tuszę jesiotra w galarecie, na wyrafinowane wieże sałatek, na czerwone szczypce homarów i przypomniał sobie, że przez nieudaną medytację został bez obiadu. Mniejsza o to. Konfucjusz powiedział: „Szlachetny mąż syci się, poszcząc”.

W końcu sali migały purpurowe koszule i chusty cygańskiego chóru. Na widok gospodarza, prowadzonego za rękę przez eleganckiego dżentelmena z wąsikiem, śpiewacy zamilkli w pół słowa. Burylin niecierpliwie machnął na nich wolną ręką: nie płaszczyć się, nie mam teraz do was głowy.

Solistka, cała w koralach i wstążkach, źle zrozumiała jego gest i zaśpiewała przejmującym głosem:


Oj da nie-pi-sany,

Oj dana nie-ślub-ny…


Chór głucho, ledwie słyszalnie podchwycił:


Przywiózł go-łą-becz-kę

Do zamku swo-je-go…


Erast Pietrowicz puścił rękę milionera i spojrzał mu prosto w twarz.

– Otrzymałem pańską przesyłkę. Czy powinienem potraktować ją jako p-przyznanie się do winy?

Burylin tarł zbielały nadgarstek. Spoglądał z ciekawością na Fandorina.

– Ma pan trochę siły, panie radco kolegialny. Kto by pomyślał… Jaką znowu przesyłkę? I do jakiej winy?

– No proszę, zna pan nawet moje stanowisko, chociaż Zacharow o nim nie wspominał. To pan odciął ucho, n-nikt inny. Studiował pan medycynę, był pan wczoraj z kolegami u Zacharowa. Dlatego był taki pewny, że kto jak kto, ale pan z całą pewnością tu będzie. To pański charakter pisma?

Pokazał fabrykantowi papier z „paski”. Kuźma Sawwicz rzucił okiem i uśmiechnął się.

– A niby czyj? Widzę, że spodobał się panu mój prezent. Prosiłem, żeby koniecznie dostarczono w porze obiadu. Nie udławił się pan rosołkiem? Pewnie zaraz była narada, hipotezy… Taki już jestem, lubię sobie pożartować. Jak tylko Zacharowowi spirytus rozwiązał wczoraj język, zaraz wymyśliłem hecę. Słyszał pan o londyńskim Kubie Rozpruwaczu? Zrobił taki sam figiel angielskiej policji. A u Jegora akurat leżała zdechła panna na stole, taka ruda. Wziąłem po cichu skalpel, ciachnąłem ucho, zawinąłem w chustkę i do kieszeni. Ślicznie pana kolega opisywał: taki i siaki, każdą sprawę rozpłacze, dojdzie po nitce do kłębka. No i proszę, nie łgał – ciekawy z pana typ. Lubię ciekawych, sam taki jestem. – W wąskich oczach milionera pojawił się łajdacki błysk. – Zróbmy tak. Zapomni pan o moim żarcie, i tak się nie udał, i pojedzie z nami. Pohulamy jak trzeba. Powiem panu w tajemnicy: przygotowałem coś ekstra dla tych łapiduchów, moich starych znajomków. Madame Jolie już czeka. Jutro całą Moskwę brzuchy rozbolą ze śmiechu. Jedziemy! Nie pożałuje pan.

Tu chór przerwał spokojną, cichą pieśń i huknął ile sił w płucach:


Kuzia-Kuzia-Kuzia-Kuzia,

Kuzia-Kuzia-Kuzia-Kuzia,

Kuzia-Kuzia-Kuzia-Kuzia,

Kuzia, pij do dna!


Burylin obejrzał się przez ramię i śpiewacy natychmiast zamilkli.

– Często bywa pan za granicą? – zapytał ni z tego, ni z owego Fandorin.

– Często to bywam w Rosji. – Nagła zmiana tematu wcale nie zdziwiła gospodarza. – A za granicą mieszkam. Szkoda życia na siedzenie tutaj bez potrzeby, mam bystrych zarządców, wszystko robią beze mnie. W dużych interesach, takich jak mój, trzeba tylko jednego: znać się na ludziach. Dobierzesz odpowiednich ludzi, a potem możesz już leżeć do góry brzuchem, pieniądze same się robią.

– D-dawno był pan w Anglii?

– Często bywam w Leeds, w Sheffield. Mam tam fabryki. Zaglądam na londyńską giełdę. Ostatnio w grudniu. Potem pojechałem do Paryża, a na Trzech Króli wróciłem do Moskwy. Czemu pan pyta o Anglię?

Erast Pietrowicz opuścił rzęsy, żeby ukryć błysk w oczach. Strzepnął pyłek z rękawa i dobitnie powiedział:

– Za profanację zwłok panny Sieczkinej nakładam na pana areszt. Na razie administracyjny, ale do rana zdobędziemy nakaz prokuratora. Kaucję pański adwokat wniesie najprędzej jutro po południu. Pojedzie pan ze mną, goście mogą rozejść się do domów. Wizyta w burdelu odwołana. Porządni lekarze nie muszą się nigdzie szlajać. A pan, Burylin, pohula jak trzeba w celi.


* * *

W dowód wdzięczności za wybawioną dziewczynę przyśnił mi się sen.

Śniło mi się, że stoję przed Tronem Bożym.

„Siądź po mojej lewicy – powiedział mi Ojciec Niebieski. – Odpocznij, bo niesiesz ludziom radość i zbawienie, a to ciężka misja. Nic nie rozumieją, moje biedne dzieci. Wszystko widzą na opak: czarne zdaje im się białym, białe czarnym, nieszczęście szczęściem, szczęście nieszczęściem. Kiedy z miłości do Siebie wzywam któregoś z nich w niemowlęctwie, reszta plącze i współczuje mu, zamiast się radować. Kiedy pozwalam któremuś z nich dożyć stu lat, niemocy cielesnej i zmierzchu ducha, na postrach pozostałym, tych nie przeraża jego straszna dola, jeszcze mu zazdroszczą. Po śmiertelnej bitwie radują się ci, których odrzuciłem, nawet jeśli zostali zranieni, i użalają się nad tymi, którzy padli, wezwani przed Moje Oblicze, i w głębi serca gardzą nimi i mają ich za nieudaczników. A przecież to martwi dostąpili szczęścia, bo przyszli już do Mnie; nieszczęśliwi są ci, którzy pozostali. Co mam począć z ludźmi, powiedz mi, dobra duszo? Jak do nich przemówić?”.

Zrobiło mi się żal Boga, który na próżno pragnie miłości swoich nierozumnych dzieci.

Загрузка...