Kilka minut po ósmej, gdy wciąż siedziałem na masce, podeszła do mnie LaGuerta. Oparła pięknie wykrojone pośladki o samochód, podciągnęła się i usiadła tak blisko mnie, że dotknęliśmy się udami. Czekałem, aż coś powie, ale wyglądało na to, że zabrakło jej słów. Mnie też. Dlatego siedziałem tak przez chwilę, patrząc na most, czując na nodze ciepło jej nogi i zastanawiając się, gdzie przepadł mój przyjaciel i jego chłodnia. Z rozmyślań wyrwał mnie silny nacisk na udo. Zerknąłem w dół. LaGuerta ugniatała mi je jak ciasto. Spojrzałem na nią. Ona na mnie.
— Znaleźli ciało — powiedziała. — Komplet od tej głowy. Wstałem.
— Gdzie?
Popatrzyła na mnie jak gliniarz na kogoś, kto codziennie znajduje na ulicy bezgłowe tułowia. Mimo to odpowiedziała.
— Na stadionie Office Depot Center.
— Tam, gdzie grają Pantery? — Przeszedł mnie zimny dreszcz. — Na lodowisku?
Kiwnęła głową, uważnie mnie obserwując.
— Te Pantery to drużyna hokejowa?
— Chyba tak się nazywają — odparłem, nie mogąc się powstrzymać. Ściągnęła usta.
— Leży w bramce.
— Gości czy gospodarzy? Szybko zamrugała.
— To ważne? Pokręciłem głową.
— Żartowałem.
— Nie znam się na tym. Muszę ściągnąć tu kogoś, kto zna się na hokeju. — Wreszcie przestała na mnie patrzeć i spojrzała na tłum gapiów, pewnie szukając kogoś z krążkiem w ręku. — Cieszę się, że potrafisz z tego żartować — dodała. — Co to jest… — Zmarszczyła czoło, próbując coś sobie przypomnieć. — Samboli.
— Samboli? Wzruszyła ramionami.
— Taka maszyna. Jeździ po lodzie.
— Zamboni. To nazwa firmy.
— Wszystko jedno. Facet jeździ nią codziennie rano. Dwóch hokeistów chce potrenować; przychodzą bladym świtem, bo lubią świeży lód. Facet wsiada do tego… — Lekko się zawahała. — Do tego samboli i wjeżdża na taflę. Wjeżdża i widzi worki. W bramce. Podjeżdża bliżej, żeby się im przyjrzeć… — Ponownie wzruszyła ramionami. — Jest tam teraz Doakes. Mówi, że nie może go uspokoić, że wyciągnął z niego tylko tyle.
— Znam się trochę na hokeju. Spojrzała na mnie spod ciężkich powiek.
— Tylu rzeczy o tobie nie wiem. Grasz w hokeja?
— Nie, nigdy nie grałem — odparłem skromnie. — Ale byłem na kilku meczach. — LaGuerta milczała i musiałem zagryźć wargę, żeby przestać bredzić. Prawda była taka, że Rita miała karnet na mecze florydzkich Panter i stwierdziłem, że hokej mi się podoba. Nie chodziło tylko o to, że lubiłem patrzeć na ten wesoły, ludobójczy chaos. Siedzenie w wielkiej, chłodnej sali w jakiś sposób mnie odprężało i z taką samą przyjemnością obejrzałbym tam mecz golfa. A tak naprawdę powiedziałbym dosłownie wszystko, żeby tylko LaGuerta zabrała mnie na lodowisko. Chciałem tam po prostu być, i to bardzo. Chciałem zobaczyć ułożone w bramce zwłoki, pragnąłem je zobaczyć jak nic innego na świecie, jak nic innego na świecie pragnąłem rozwiązać worek i popatrzeć na to suchutkie, czyściutkie ciało. Pragnąłem tego tak bardzo, że czułem się jak komiksowy pies, który wystawia myśliwemu zwierzynę, tak bardzo, że ogarnęła mnie zaborcza, arogancka wprost chęć posiadania go na własność.
— No, dobrze. — powiedziała LaGuerta, gdy już miałem wypełznąć z własnej skóry. I uśmiechnęła się do mnie, ale tak jakoś dziwnie, uśmiechem po trosze oficjalnym, po trosze… jakim? W każdym razie innym, niestety bardziej ludzkim i dla mnie niezrozumiałym. — Będziemy mieli okazję porozmawiać.
— Bardzo chętnie — odparłem, ociekając czarem i urokiem osobistym. Ale LaGuerta nie zareagowała. Może mnie nie słyszała; nie, żeby miało to jakieś znaczenie. Jeśli chodziło o wizerunek własny, nie potrafiła wyczuć żadnego, najdelikatniejszego nawet sarkazmu. Można jej było powiedzieć najgłupszy komplement w świecie i przyjęłaby go jak coś oczywistego. Nie lubiłem prawić jej komplementów. Zabawa bez żadnego wyzwania nie jest zabawą. Ale nic innego nie przyszło mi do głowy. Niby o czym mieliśmy rozmawiać? Przecież wymaglowała mnie bezlitośnie zaraz po przyjeździe.
Staliśmy przy moim biednym, poobijanym samochodzie i oglądaliśmy wschód słońca. Patrząc na autostradę, siedem razy spytała mnie, czy widziałem kierowcę chłodni, za każdym razem z inną modulacją głosu, marszcząc brwi między kolejnymi pytaniami. Pięć razy spytała, czy na pewno była to chłodnia; jestem przekonany, że chciała być bardzo subtelna. Jestem również przekonany, że kusiło ją, by zadać mi znacznie więcej pytań na ten temat, ale ugryzła się w język, żebym nie zaczął czegoś podejrzewać. Raz się zapomniała i spytała mnie o to po hiszpańsku. Odparłem, że jestem seguro, a ona spojrzała na mnie, dotknęła mego ramienia i nie spytała już o nic więcej.
Trzy razy patrzyła na most, kręcąc głową i mrucząc pod nosem: „Puta!” Najwyraźniej miała na myśli policjantkę Putę, moją kochaną siostrzyczkę Deborę. W związku z tym, że przewidywania Debory się sprawdziły i chłodnia naprawdę istniała, pani detektyw musiała wykorzystać ten fakt do celów propagandowych i sądząc po tym, z jaką łapczywością żuła dolną wargę, na pewno intensywnie myślała, jak to zrobić. Nie miałem wątpliwości, że wpadnie na coś bardzo nieprzyjemnego dla Debory — w tym była najlepsza — jednak nie opuszczała mnie nadzieja, że akcje mojej siostry wzrosną, przynajmniej chwilowo. Nie u LaGuerty naturalnie, lecz istniała szansa, że inni też zauważą ów błyskotliwy pokaz dobrej, solidnej, detektywistycznej roboty.
To dziwne, ale LaGuerta nie spytała mnie, dlaczego jeździłem po mieście o tej zwariowanej porze. Nie jestem detektywem, ale wydawało mi się, że jest to pytanie dość oczywiste. Byłbym nieuprzejmy, twierdząc, że tego rodzaju błędy są dla niej typowe, no ale co prawda, to prawda. Po prostu mnie nie spytała.
Mimo to mieliśmy najwyraźniej wiele innych tematów do omówienia. Dlatego ruszyliśmy do jej samochodu, wielkiego, dwuletniego, jasnoniebieskiego chevroleta, którym jeździła na służbie. Po pracy siadała za kółkiem małego bmw, o którym nikt podobno nie wiedział.
— Wsiadaj — rzuciła i usiadłem na czystym, niebieskim siedzeniu pasażera.
Jechała szybko, zygzakując między samochodami, i już kilka minut później byliśmy na autostradzie od strony miasta, daleko za Biscayne i kilkaset metrów od 1-95. Zjechała na szosę i pozygzakowaliśmy na północ, pędząc z prędkością zbyt dużą nawet jak na Miami. Ale dotarliśmy jakoś do 595 i skręciliśmy na zachód. Zanim się odezwała, trzy razy spojrzała na mnie kątem oka.
— Ładna koszula — powiedziała.
Zerknąłem w dół. Włożyłem ją w pośpiechu, wybiegając z mieszkania i dopiero teraz zobaczyłem, co mam na sobie. Poliestrowa koszula do gry w kręgle, ta w jaskrawoczerwone smoki. Nosiłem ją przez cały dzień i była troszkę nieświeża, ale tak, wyglądała dość czysto. Czysto i ładnie, mimo to…
Czy LaGuerta zagadywała mnie, żebym odprężył się i do czegoś przyznał? Podejrzewała, że wiem więcej, niż mówię i myślała, że opuszczę gardę?
— Zawsze się tak ładnie ubierasz… — dodała. I spojrzała na mnie z szerokim, głupkowatym uśmiechem, nie widząc, że grozi nam zderzenie z cysterną. W ostatniej chwili odwróciła wzrok i jednym palcem przekręciła kierownicę: ominęliśmy cysternę i popędziliśmy dalej na zachód.
„Zawsze się tak ładnie ubierasz”. Pewnie. Szczycę się tym, że jestem najlepiej ubranym potworem w hrabstwie Dade. Tak, oczywiście, poćwiartował tego biednego pana Duarte, ale tak ładnie się ubierał! Odpowiednie ubranie na każdą okazję — a propos, co się wkłada na poranną dekapitację? Jednodniową koszulę do gry w kręgle i luźne spodnie naturalnie. Byłem a la modę. Ale nie licząc dnia dzisiejszego, tej włożonej pospiesznie koszuli i spodni, naprawdę byłem bardzo uważny. Nauczył mnie tego Harry: bądź czysty i zadbany, ubieraj się ładnie i nie rzucaj się w oczy.
Ale niby dlaczego politycznie wyrobiona pani detektyw z wydziału zabójstw miałaby zauważyć moją koszulę? Dlaczego miałoby ją obchodzić, w co się ubieram? Nie chce chyba…
A może? W głowie zalęgła mi się mała, wredna myśl. Odpowiedź podsunął mi ten dziwny uśmieszek, który przemknął przez jej twarz i szybko zniknął. Nie, to absurdalne, ale cóż innego mogło to znaczyć? LaGuerta nie szukała sposobu, żeby mnie podstępnie podejść i jeszcze bardziej szczegółowo wypytać o to, co tam widziałem. I miała głęboko gdzieś moją znajomość hokeja.
LaGuerta próbowała być miła i towarzyska.
Wpadłem jej w oko.
Nie otrząsnąłem się jeszcze z koszmarnego szoku po moim nagłym, dziwacznym i niezdarnym ataku na Rite, a tu masz. Naprawdę się jej podobałem? Czyżby terroryści wrzucili coś do naszych wodociągów? Czyżbym wydzielał jakieś dziwne feromony? Czyżby wszystkie mieszkanki Miami zdały sobie nagle sprawę, że mężczyźni są beznadziejni i automatycznie stałem się dla nich atrakcyjny? Co się, u diabła, tu działo?
Oczywiście mogłem się mylić. Przeżuwałem tę myśl jak barakuda przeżuwa srebrzystą błyskotkę. Miałbym uznać, że ta wytworna, wyrafinowana karierowiczka okazuje zainteresowanie kimś takim jak ja? Przecież to egotyzm nad egotyzmami. Czy bardziej prawdopodobne nie jest to, że… że…
Że co? Niestety, chociaż wyglądało to fatalnie, zdawało się, że wszystko pasuje. Uprawialiśmy podobny zawód, a policyjna mądrość głosi, że tacy ludzie lepiej się rozumieją i łatwiej sobie wybaczają. Nasz związek mógł przetrwać i długie godziny, jakie spędzała na służbie, i stresujący tryb życia. Poza tym, chociaż to zupełnie nie moja zasługa, jestem podobno w miarę przystojny; dekoracyjny ze mnie gość, jak mawiamy my, mieszkańcy Miami. No i już od ładnych kilku lat jestem dla niej czarujący. Oczywiście tylko ze względów politycznych, ale nie musiała o tym wiedzieć. A byłem w tym dobry, to jedna z moich nielicznych słabostek. Długo i intensywnie się tego uczyłem i kiedy już czarowałem, nikt nie potrafił poznać, że udaję. Tak, w rozsiewaniu nasion uroku osobistego byłem naprawdę dobry. Może to naturalne, że nasiona te w końcu zakiełkowały.
Ale zakiełkowały i zapuściły korzonki w co? Gdzie? Co teraz? Zaproponuje mi cichą, miłą kolacyjkę? Czy parę godzin ociekającej potem rozkoszy w motelu Cacique?
Na szczęście dotarliśmy na miejsce, zanim całkowicie uległem panice. LaGuerta okrążyła stadion, szukając właściwego wejścia. Nietrudno je było znaleźć. Przed rzędem podwójnych drzwi stało kilka pospiesznie zaparkowanych radiowozów. Powoli wjechała między nie i wyłączyła silnik. Wy skoczyłem z samochodu, zanim zdążyła położyć mi rękę na kolanie. Ona też wysiadła i patrzyła na mnie przez chwilę. Drżały jej usta.
— Rozejrzę się — powiedziałem. Niewiele brakowało i bym tam wbiegł. Uciekałem od LaGuerty, tak, ale chciałem również jak najszybciej znaleźć się w środku, zobaczyć, co zrobił mój swawolny przyjaciel, pobyć tam, gdzie pracował, całym sobą chłonąć ten cud, może się czegoś nauczyć.
Na widowni rozbrzmiewało echo dobrze zorganizowanego chaosu, jaki panuje na każdym miejscu zbrodni, mimo to zdawało się, że powietrze jest przesycone elektrycznością, lekko przytłumionym podnieceniem, napięciem, którego brakuje na miejscu zwykłego morderstwa, poczuciem, że to jest inne, że zdarzyć tu się może coś nowego i cudownego, bo właśnie wyznaczamy nowy kierunek rozwoju naszej profesji. Ale może tylko ja tak to odczuwałem. Wokół bramki stała grupka ludzi. Kilku z nich było w mundurach policji hrabstwa Broward; z założonymi rękami patrzyli, jak kapitan Matthews wykłóca się o kompetencje z kimś w szytym na miarę garniturze. Podszedłszy bliżej, zobaczyłem Angela-Bez-Skojarzeń w niezwykłej jak dla niego pozie: stał nad jakimś łysielcem, który klęczał na jednym kolanie, grzebiąc w stercie starannie zawiniętych pakunków.
Przystanąłem za bandą, żeby popatrzeć przez szklaną osłonę. No i proszę. Było tam, ledwie trzy metry ode mnie. Na czyściutkim, idealnie wygładzonym lodzie wyglądało doskonale. Każdy jubiler powie, że najważniejsza jest odpowiednia oprawa, a ta była… ta była oszałamiająca. Absolutnie doskonała. Zakręciło mi się w głowie. Bałem się, że banda nie wytrzyma, że przeniknę przez twarde drewno niczym ulotna mgiełka.
Widziałem to nawet stamtąd. Nie spieszył się, zrobił to czysto i porządnie, chociaż tam, na autostradzie, omal go nie dopadłem. A może jakimś cudem wiedział, że nie życzę mu źle?
A skoro już poruszyłem ten temat, czy na pewno dobrze mu życzyłem? A może chciałem go wyśledzić i znaleźć jego legowisko tylko po to, żeby ułatwić Deborze karierę? Oczywiście, że tak, ale czy zdołam w tym wytrwać, skoro już teraz sprawy zaczęły przybierać tak ciekawy obrót? Oto byliśmy na lodowisku, gdzie spędziłem wiele przyjemnych godzin, medytując i oddając się kontemplacji. Czyż to nie kolejny dowód, że ten artysta — przepraszam, chciałem powiedzieć „morderca”, oczywiście — kroczy ścieżką równoległą do mojej? Wystarczyło popatrzeć na jego cudowne dzieło.
No i ta głowa. Głowa była kluczem. Nie ulegało wątpliwości, że jest częścią zbyt ważną, żeby ją tak zwyczajnie wyrzucił. Wyrzucił ją, żeby mnie przestraszyć, przerazić, zatrwożyć? Czy też wiedział, że odczuwam to samo co on? Czy to możliwe, by i on wyczuwał, że łączy nas coś wspólnego i chciał po prostu trochę podokazywać? Podroczyć się ze mną? Musiał mieć ważny powód, by sprezentować mi tak piękne trofeum. Doświadczałem potężnego, oszałamiającego uczucia — czy to możliwe, żeby on nie doświadczał absolutnie żadnego?
Stanęła obok mnie.
— Tak bardzo się spieszyłeś — powiedziała z lekką skargą w głosie. — Boisz się, że ci ucieknie? — Ruchem głowy wskazała zwłoki.
Wiedziałem, że w zakamarkach umysłu mam na to zręczną odpowiedź, coś, co by ją rozbawiło, jeszcze bardziej oczarowało, złagodziło urazę, jaką odczuwała po tym, gdy wyrwałem się z jej szponów. Ale stojąc przy bandzie i patrząc na leżące w lodowej bramce ciało — można by rzec, że w obecności czegoś wielkiego i wspaniałego — nie mogłem zdobyć się na żaden żart. Miałem ochotę wrzasnąć, żeby się zamknęła i omal nie wrzasnąłem; niewiele brakowało.
— Musiałem to zobaczyć — odparłem w zadumie i zdołałem otrząsnąć się na tyle, by dodać: — To bramka gospodarzy.
Żartobliwie klepnęła mnie w ramię.
— Jesteś potworny — rzuciła. Na szczęście podszedł sierżant Doakes i nie zdążyła zalotnie zachichotać, czego na pewno bym nie zniósł.
Doakes, który jak zwykle szukał sposobu, żeby rozchylić mi żebra i żywcem wypatroszyć, posłał mi na dzień dobry tak ciepłe i przeszywające spojrzenie, że czym prędzej się wycofałem i zostawiłem ich samych. Długo gapił się za mną z miną, która mówiła, że muszę mieć coś na sumieniu i że chętnie pogrzebałby w moich wnętrznościach, żeby sprawdzić co. Na pewno czułby się dużo lepiej w kraju, gdzie policji wolno złamać komuś kość piszczelową albo udową, przynajmniej od czasu do czasu. Obszedłem go szerokim łukiem, idąc powoli wzdłuż bandy do najbliższego wyjścia na taflę. Właśnie je znalazłem, gdy wtem ktoś zaszedł mnie od tyłu i dość mocno przyłożył mi w bok.
Wyprostowałem się, żeby stawić czoło napastnikowi z nieuniknionym siniakiem na żebrach i wymuszonym uśmiechem na twarzy.
— Witaj, siostrzyczko — powiedziałem. — Jak to miło zobaczyć przyjazną twarz.
— Ty sukinsynu!
— Skoro tak twierdzisz. Ale dlaczego podnosisz ten temat akurat teraz?
— Bo wpadłeś na trop, ty nędzna gnido, i do mnie nie zadzwoniłeś!
— Na trop? — Niewiele brakowało i zacząłbym się jąkać. — Skąd ten pomysł?
— Przestań pieprzyć — prychnęła. — Nie jeździłeś po mieście o czwartej nad ranem, szukając dziwek. Wiedziałeś, gdzie on jest.
Dopiero wtedy mnie olśniło. Moje problemy — sen, to, że najwyraźniej nie był to tylko sen, koszmarne spotkanie z LaGuertą — pochłonęły mnie do tego stopnia, że nie przyszło mi do głowy, iż źle ją potraktowałem. Fakt, nic jej nie powiedziałem. Musiała się wkurzyć, to oczywiste.
— To nie był żaden trop, siostrzyczko — odparłem, próbując ją trochę ułagodzić. — Niczego nie wiedziałem. Miałem tylko… przeczucie. Mglistą myśl, nic więcej. Naprawdę.
Znowu dźgnęła mnie w bok.
— Tylko że to nic okazało się czymś — warknęła. — Znalazłeś go.
— Szczerze mówiąc, nie jestem tego pewien. To raczej on znalazł mnie.
— Nie bądź taki sprytny — odparła, a ja rozłożyłem ręce, żeby pokazać jej, że to chyba niemożliwe. — Obiecałeś, do cholery!
Nie przypominałem sobie, żebym obiecywał dzwonić do niej w środku nocy i opowiadać jej moje sny, ale uznałem, że taka odpowiedź byłaby wybitnie niepolityczna.
— Przepraszam, Deb — odrzekłem. — Naprawdę nie sądziłem, że coś z tego wyjdzie. To było tylko… przeczucie. — Bynajmniej nie zamierzałem zagłębiać się w problem i wyjaśniać jego aspektów parapsychologicznych, nawet Deborze. A może zwłaszcza Deborze. Tym bardziej że w tym samym momencie uderzyło mnie zupełnie coś innego. — Ale może ty będziesz mogła pomóc mnie. Co mam powiedzieć, jeśli mnie spytają, dlaczego jeździłem po mieście o czwartej nad ranem?
— LaGuerta cię przesłuchała?
— Wyczerpująco — odparłem i omal się nie wzdrygnąłem. Deb skrzywiła się z odrazą.
— I nie spytała. — To było stwierdzenie.
— Na pewno ma na głowie ważniejsze sprawy. — Nie dodałem, że jedną z nich jestem najwyraźniej ja. — Ale wcześniej czy później ktoś mnie o to spyta. — LaGuerta wciąż stała z Doakesem, dowodząc akcją. Spojrzałem w ich stronę. — Prawdopodobnie on — dodałem z prawdziwym przerażeniem.
Debora kiwnęła głową.
— To porządny gliniarz. Może trochę pozer.
— Może i pozer, ale z jakiegoś powodu mnie nie lubi. Spyta mnie o wszystko choćby tylko po to, żeby popatrzeć, jak się przed nim wiję.
— Więc powiedz mu prawdę — odparła z kamienną twarzą Deb. — Ale najpierw powiedz ją mnie. — I znowu dała mi kuksańca w to samo miejsce co przedtem.
— Proszę cię. Przecież wiesz, że od razu mam siniaki.
— Nie, nie wiem. Ale mam ochotę się przekonać.
— To się już nie powtórzy — obiecałem. — To było tylko zwykłe natchnienie, takie wiesz, o trzeciej nad ranem. Co byś powiedziała, gdybym zadzwonił, a potem okazałoby się, że to kompletne pudło?
— Ale się nie okazało. — Dźgnęła mnie w bok po raz czwarty. — Bo trafiłeś.
— Ale byłem przekonany, że chybię. Czułbym się głupio, wciągając w to ciebie.
— A wyobraź sobie, jak czułabym sieja, gdyby ten facet cię zabił. Tym mnie zaskoczyła. Nie, za nic nie potrafiłem sobie tego wyobrazić.
Żałowałaby mnie? Byłaby zawiedziona? Zła? Boję się, że empatia jest dla mnie pojęciem zupełnie obcym. Dlatego po prostu powtórzyłem:
— Przepraszam. — I ponieważ jestem niepoprawnym optymistą, który w każdym problemie dostrzega dobre strony, szybko dodałem: — Ale przynajmniej ta chłodnia naprawdę tam była.
Debora zamrugała.
— Chłodnia?
— Och, Deb. Nic ci nie powiedzieli? Grzmotnęła mnie w bok po raz piąty.
— Cholera jasna — syknęła. — Mów, co z tą chłodnią!
— Była tam — odparłem cokolwiek zażenowany emocjonalną nagością jej reakcji, no i oczywiście tym, że ładna, atrakcyjna kobieta daje mi tęgo w kość. — Jechał chłodnią. Kiedy wyrzucił tę głowę.
Chwyciła mnie za rękę i wytrzeszczyła oczy.
— Pieprzysz.
— Nie, nie pieprzę.
— Chryste! — Zapatrzyła się w dal i w górę, bez wątpienia widząc unoszący się nad moją głową awans. Pewnie by coś dodała, ale w tym samym momencie przez rozbrzmiewający echem rozgwar przebił się głos Angela-Bez-Skojarzeń.
— Szefowo? — zawołał, patrząc na LaGuertę. Był to okrzyk bardzo dziwny, podświadomy, jak na wpół zduszony krzyk człowieka, który nigdy nie mówi głośno w obecności innych, jednak było w nim coś takiego, że wszyscy natychmiast zamilkli. Znalazłem coś ważnego, ale o Boże! — szok i triumf, dwa w jednym, tak to mniej więcej zabrzmiało. Wszyscy spojrzeli w jego stronę, a on ruchem głowy wskazał klęczącego łysielca, który powoli i ostrożnie wyjmował coś z leżącego na wierzchu worka.
Wreszcie to wyjął, niezdarnie przełożył z ręki do ręki, niechcący upuścił i przedmiot smyrgnął po lodzie. Łysielec nachylił się, żeby go podnieść, poślizgnął się, upadł, smyrgnął za tym czymś z worka i po-smyrgali tak razem aż do bandy. Trzęsącymi się rękami Angel chwycił wreszcie błyszczący przedmiot i podniósł go do góry. Zapadła całkowita cisza, cisza pełna nabożnego lęku, zapierająca dech w piersi, piękna jak gromkie brawa publiczności nagradzającej nowe dzieło geniusza.
Było to lusterko samochodowe. Boczne. Od ciężarówki.