Teoretycznie rzecz biorąc, trzydniówka ma dać wszystkim czas na pchnięcie sprawy do przodu, bo po trzech dniach trop jest jeszcze świeży. Dlatego też w poniedziałek rano w sali konferencyjnej na pierwszym piętrze zebrała się na odprawie grupa najbystrzejszych policjantów pod dowództwem nieposkromionej detektyw LaGuerty. Zebrałem się z nimi i ja. Ten i ów na mnie spojrzał, ten i ów — zwłaszcza ci, którzy mnie znali — powitał mnie serdeczną uwagą, prostą i dowcipną, jedną z tych w rodzaju: „Hej, wampirku, pokaż zęby!” Ach, ci chłopcy. Sól ziemi. A już wkrótce dołączyć miała do nich moja siostra Debora. Czułem się dumny i pokornie zaszczycony, że mogę przebywać z nimi w tej samej sali.
Niestety, nie wszyscy podzielali moje uczucia.
— Co ty tu, kurwa, robisz? — warknął sierżant Doakes, wielki, wiecznie urażony i wrogo nastawiony Murzyn. Było w nim coś zimnego, okrutnego i zajadłego, co na pewno przydałoby się komuś, kto uprawia moje hobby. Szkoda, że nie mogliśmy się zaprzyjaźnić. A nie mogliśmy, ponieważ z jakiegoś powodu Doakes nie znosił techników laboratoryjnych; kolejnym powodem było to, że szczególnie nie znosił Dextera. No i był rekordzistą w wyciskaniu leżąc. Zasługiwał więc na polityczny uśmiech.
— Wpadłem, żeby posłuchać, sierżancie.
— Nie masz tu, kurwa, nic do roboty. Spieprzaj.
— Dexter może zostać — powiedziała LaGuerta. Doakes łypnął na nią spode łba.
— Ale po kiego?
— Nie chciałbym nikogo unieszczęśliwiać — wtrąciłem, bez przekonania zawracając do drzwi.
— Wszystko w porządku, Dexter. — LaGuerta naprawdę się do mnie uśmiechnęła. A potem popatrzyła na Doakesa i powtórzyła: — Dexter może zostać, sierżancie.
— Kurwa, ciarki mnie przechodzą, jak na niego patrzę — wymamrotał Doakes. Zacząłem doceniać jego ukryte zalety. To oczywiste, że na mój widok przechodziły go ciarki. Pytanie tylko, dlaczego w sali pełnej gliniarzy przechodziły akurat jego?
— Zaczynajmy — rzuciła LaGuerta, łagodnie strzelając z bata, żeby wszyscy wiedzieli, kto tu rządzi. Doakes spiorunował mnie wzrokiem i rozwalił się na krześle.
Pierwsza część odprawy była rutynowa: raporty, gierki, podchody, wszystkie te drobiazgi, które sprawiają, że jesteśmy ludźmi. A przynajmniej ci, którzy naprawdę nimi są. LaGuerta wyłuszczyła podwładnym, co mogą, a czego nie mogą przekazywać prasie. Mogli na przykład przekazać do gazet jej nowe, błyszczące zdjęcie, które zrobiła specjalnie na tę okazję. Wyglądała na nim poważnie, mimo to olśniewająco, zasadniczo, acz wytwornie. Niemal widać było, jak awansuje na porucznika. Gdyby tylko Debora umiała robić sobie taką reklamę.
Minęła prawie godzina, zanim przeszliśmy do morderstw i zanim LaGuerta poprosiła w końcu o raport na temat postępów w poszukiwaniu tajemniczego świadka. Nikt nie miał nic do raportowania. Udałem zaskoczonego; bardzo się starałem.
LaGuerta zmarszczyła brwi i władczym głosem rzuciła:
— No? Musimy kogoś znaleźć, prawda? — Ale ponieważ nikt nikogo nie znalazł, zapadła cisza. Policjanci oglądali swoje paznokcie, gapili się na podłogę albo na dźwiękoszczelne płytki na suficie.
Debora odchrząknęła.
— Mani… — zaczęła i ponownie odchrząknęła. — Wpadłam na pewien pomysł. Zupełnie inny. To znaczy, żebyśmy spróbowali podejść do tego z innej strony. — Zabrzmiało to jak cytat, bo w sumie było cytatem. Mimo moich nauczycielskich wysiłków nie umiała powiedzieć tego naturalnie, ale przynajmniej trzymała się wybranych przeze mnie słów i przestrzegała poprawności politycznej.
LaGuerta uniosła sztucznie doskonałą brew.
— Pomysł? Naprawdę? — Zrobiła minę, żeby pokazać, jak bardzo jest zaskoczona i ucieszona. — Ależ proszę, naturalnie, proszę się nim z nami podzielić, policjantko Eins… policjantko Morgan.
Doakes zgryźliwie zachichotał. Rozkoszniaczek. Debora zaczerwieniła się, ale dzielnie parła naprzód.
— Chodzi o… o krystalizację komórkową. W przypadku ostatniej ofiary. Chciałabym sprawdzić, czy w ostatnim tygodniu nie skradziono w Miami żadnego samochodu chłodni.
Cisza. Kompletna, głucha cisza. Milczenie głupich krów. Nic do tych tępaków nie dotarło, a moja siostrzyczka nie potrafiła otworzyć im oczu. Zamiast coś dodać, czekała, aż cisza stanie się jeszcze głębsza, co LaGuerta natychmiast wykorzystała, wodząc zaskoczonym wzrokiem po sali, żeby sprawdzić, czy ktoś coś z tego rozumie. Potem uprzejmie spojrzała na Deborę.
— Samochodu… chłodni? — powtórzyła.
Debora zupełnie straciła głowę. Biedactwo. Nie dla niej publiczne wystąpienia.
— Tak — odrzekła.
LaGuerta odczekała chwilę; widać było, że świetnie się bawi.
— Uhm — powiedziała.
Deborze pociemniała twarz; zły to znak. Odchrząknąłem, a kiedy nie zareagowała, głośno zakaszlałem, dając jej do zrozumienia, że musi zachować spokój. Popatrzyła na mnie. LaGuerta też.
— Przepraszam — powiedziałem. — Chłodno tu, chyba się przeziębiłem. Czy można mieć lepszego brata?
— Chłodnia — wypaliła Debora, chwytając się koła ratunkowego, które jej rzuciłem. — Tego rodzaju uszkodzenia tkanki mogły powstać w chłodni. Samochód chłodnia jeździ, przemieszcza się z miejsca na miejsce, dlatego tak trudno jest namierzyć mordercę. Jemu z kolei łatwiej jest pozbywać się zwłok. Dlatego jeśli skradziono jakąś chłodnię… To może być dobry trop.
No, jakoś to wykrztusiła. W sali zakwitło kilka krzaczków zmarszczonych brwi. Niemal słyszałem zgrzyt obracających się w głowach trybików.
Ale LaGuerta tylko kiwnęła głową.
— To bardzo ciekawa… myśl, policjantko Morgan. — Szczególny nacisk położyła na słowo: „policjantko”, przypominając nam, że mamy demokrację i że w demokracji każdy może zabrać głos, ale doprawdy… — Mimo to wciąż stawiam na tego świadka. On gdzieś tam jest. — Uśmiechnęła się politycznie nieśmiałym uśmiechem. — On albo ona — dodała, popisując się przenikliwością i bystrością. — Ktoś musiał coś widzieć. Tak wynika z dowodów rzeczowych. Dlatego skupmy się raczej na tym, a chwytanie się brzytwy zostawmy tym z Broward. — Zrobiła pauzę, czekając, aż przebrzmi stłumiony chichot. — Bardzo doceniam pani dotychczasowe wysiłki i byłabym wdzięczna za dalszą pomoc w przepytywaniu prostytutek. Dobrze panią znają.
Boże, była naprawdę świetna. Za jednym zamachem odwróciła ich uwagę od pomysłu Debory, pokazała siostrzyczce, gdzie jej miejsce i podbiła podwładnych żartobliwą uwagą na temat naszej rywalizacji z policją hrabstwa Broward. A wszystko to załatwiła ledwie kilkoma prostymi zdaniami. Miałem ochotę zaklaskać.
Z tym, oczywiście, że trzymałem stronę Debory, a Deborę właśnie znokautowano. Otworzyła usta, po chwili je zamknęła i przybierając minę obojętnej policjantki, zacisnęła zęby tak mocno, że zadrżały jej mięśnie szczęki. Piękne przedstawienie, ale szczerze mówiąc, nie umywało się do spektaklu, jakim uraczyła nas LaGuerta.
Pozostała część odprawy przebiegła bez żadnych niespodzianek. Nikt nie miał nic do powiedzenia ponad to, co zostało już powiedziane. Dlatego niedługo po mistrzowskim sztychu pani detektyw wszystko się skończyło i wyszliśmy na korytarz.
— Niech ją diabli — wymamrotała pod nosem Debora. — Niech ją diabli! Niech ją diabli!
— Absolutnie. — Musiałem się z nią zgodzić. Łypnęła na mnie spode łba.
— Wielkie dzięki, braciszku. Pomogłeś mi jak cholera. Uniosłem brew.
— Przecież uzgodniliśmy, że nie będę się wtrącał. Żeby cała zasługa przypadła tobie.
— Ładna mi zasługa — prychnęła. — Wyszłam na idiotkę.
— Z całym szacunkiem, kochana siostrzyczko, ale spotkałyście się w połowie drogi.
Debora spojrzała na mnie, odwróciła wzrok i z odrazą podniosła ręce.
— A co miałam powiedzieć? Nie należę nawet do zespołu. Jestem tu tylko dlatego, że kapitan kazał im mnie przyjąć.
— Nie każąc im ciebie słuchać — dodałem.
— No i mnie nie słuchają — odparła z rozgoryczeniem. — I nie będą słuchać. Zamiast trafić do wydziału zabójstw, skończę na ulicy, wypisując mandaty za złe parkowanie.
— Zawsze jest jakieś wyjście.
Spojrzała na mnie z dogorywającą iskierką nadziei w oczach.
— Jakie?
Posłałem jej mój najbardziej pocieszający i najbardziej wyzywający uśmiech z cyklu: tak naprawdę to nie jestem rekinem.
— Znajdź tę chłodnię, siostrzyczko.
Moja kochana Debora odezwała się dopiero trzy dni później, a trzy dni bez rozmowy ze mną to bardzo długo jak na nią. Wpadła do laboratorium w czwartek, zaraz po lunchu, z bardzo skwaszoną miną.
— Znalazłam — powiedziała. Nie wiedziałem, o co jej chodzi.
— Co znalazłaś, Deb? Fontannę wiecznej goryczy?
— Ten samochód. Tę chłodnię.
— To wspaniała nowina. W takim razie dlaczego wyglądasz tak, jakbyś miała ochotę przylać komuś w twarz?
— Bo mam. — Rzuciła na biurko cztery czy pięć spiętych zszywka-mi kartek. — Spójrz. Zerknąłem na pierwszą stronę.
— Aha. Ile tego jest?
— Dwadzieścia trzy. Dwadzieścia trzy skradzione chłodnie, i to tylko w ostatnim miesiącu. Ci z drogówki mówią, że większość kończy w kanałach. Że palą je, a potem spychają do kanału, żeby dostać odszkodowanie. Nikt ich za bardzo nie szuka. Tych też nie szukali i nie zamierzają.
— Witamy w Miami.
Debora westchnęła, zabrała listę i opadła na krzesło, jakby zgubiła wszystkie kości.
— Nie ma mowy, żebym wszystkie sprawdziła. Nie sama. Potrwałoby to kilka miesięcy. Cholera. I co my teraz zrobimy?
Pokręciłem głową.
— Przykro mi, Deb, ale teraz musimy zaczekać.
— I tyle? Wystarczy zaczekać?
— Wystarczy.
I wystarczyło. Czekaliśmy dwa tygodnie, tylko dwa. Czekaliśmy i wreszcie…