21

Ale wiesz, że mamy małe szanse? — spytałem. — Że pewnie nic tam nie znajdziemy. Wiesz?

— Wiem — odparła.

— Poza tym to nie nasz okręg. Jesteśmy w Broward. Ci z Broward nas nie lubią, więc…

— Chryste — warknęła. — Kłapiesz jak nastolatka.

Może i kłapałem, ale nie powinna tak mówić, to bardzo niegrzecznie. Tymczasem ona była jak ciasno zwinięty kłębek stalowych nerwów. Kiedy zjechaliśmy z autostrady i skręciliśmy na parking przed stadionem, jeszcze mocniej zacisnęła zęby. Niemal słyszałem, jak trzeszczą jej szczęki.

— Brudna Harrieta — mruknąłem pod nosem, ale chyba podsłuchiwała.

— Wal się — syknęła.

Oderwałem wzrok od jej granitowego profilu i spojrzałem na stadion. Gdy promienie porannego słońca padały pod odpowiednim kątem, wyglądał tak, jakby otaczała go flotylla latających spodków. Oczywiście były to tylko baterie reflektorów, które rozrosły się wokół korony niczym wielkie, stalowe muchomory. Ktoś musiał wmówić architektowi, że są bardzo wyraziste, „młode i pełne wigoru”.

W dobrym świetle pewnie takie były. Miałem wielką nadzieję, że już wkrótce zaświecą.

Objechaliśmy stadion, szukając śladów życia. Podczas drugiego okrążenia przed jednym z wejść zaparkowała dobita toyota; drzwiczki od strony pasażera miała przymocowane wychodzącym z okna sznurkiem. Debora wysiadła, zanim zdążyliśmy się zatrzymać.

— Przepraszam pana — powiedziała do kierowcy, pięćdziesięcioletniego mężczyzny w złachanych, zielonych spodniach i niebieskiej nylonowej kurtce. Spojrzał na jej mundur i od razu się zdenerwował.

— Co? — odparł. — Ja nic nie zrobiłem.

— Czy pan tu pracuje?

— Jasne. Inaczej co bym tu robił o ósmej rano?

— Pana nazwisko?

Poszperał w kieszeni w poszukiwaniu portfela.

— Steban Rodriguez. Mam dokumenty. Debora machnęła ręką.

— To niekonieczne. Co pan tu robi o tej porze? Rodriguez wzruszył ramionami i schował portfel.

— Normalnie przychodzę wcześniej, ale nasza drużyna jest na wyjeździe. Vancouver, Ottawa i Los Angeles. Dlatego dzisiaj jestem trochę później.

— A na stadionie? Ktoś tam teraz jest?

— A skąd, wszyscy jeszcze śpią.

— A w nocy? Macie tu ochronę? Rodriguez zatoczył ręką łuk.

— Jednego ochroniarza. Objeżdża parking i jedzie dalej. Zwykle to ja jestem tu pierwszy.

— Jako pierwszy wchodzi pan na stadion?

— Tak. Ale czemu?

Wysiadłem z samochodu i oparłem się o dach.

— To pan jeździ tą maszyną do czyszczenia lodu? — spytałem. Poirytowana Debora spiorunowała mnie wzrokiem. Rodriguez zmrużył oczy, przyglądając się mojej hawajskiej koszuli i gabardynowym spodniom.

— Pan też z policji? — spytał podejrzliwie. — Z jakiej?

— Takiej trochę zwariowanej. Pracuję w laboratorium.

— Aa, jasne — odrzekł i kiwnął głową, jakby wszystko zrozumiał.

— Steban, to pan jeździ tą maszyną do czyszczenia lodu?

— Tak, ja. Podczas meczu mi nie pozwalają, bo sadzają na niej jakąś fiszę w garniturze, takiego, co to chce się pokazać. Jeździ po lodowisku, macha ludziom ręką i tak dalej. Ale rano jeżdżę ja. To znaczy, kiedy nasi grają u siebie. Wtedy jeżdżę, wczesnym rankiem. Ale teraz są na wyjeździe, to przyszedłem trochę później.

— Chcielibyśmy się tam rozejrzeć — powiedziała Debora, wyraźnie zniecierpliwiona tym, że odezwałem się poza kolejką.

Rodriguez spojrzał na nią z chytrym uśmieszkiem.

— Jasne. Macie nakaz?

Debora spiekła raka. Czerwona twarz ślicznie kontrastowała z kolorem munduru, ale cóż, rumieniec nie wzmocni policyjnego autorytetu. A znając ją, wiedziałem, że zaraz poczuje, że się zaczerwieniła i dostanie szału. Ponieważ nie mieliśmy nakazu ~ co więcej, nie mieliśmy tam do roboty nic, co można by chociaż nagiąć i podciągnąć pod obowiązujące prawo — uznałem, że wybuch gniewu nie będzie najlepszym manewrem taktycznym.

— Steban — powiedziałem, żeby siostra nie palnęła czegoś, czego potem by żałowała.

— No?

— Od dawna pan tu pracuje? Wzruszył ramionami.

— Odkąd otworzyli stadion. Przedtem przez dwa lata robiłem na starym.

— A więc był pan tu w zeszłym tygodniu, kiedy znaleziono tego trupa?

Rodriguez uciekł wzrokiem w bok i jego śniada twarz pozieleniała. Głośno przełknął ślinę.

— Już nigdy w życiu nie chcę czegoś takiego oglądać. Nigdy.

— Wcale się panu nie dziwię — odparłem ze szczerym współczuciem. — Właśnie dlatego tu jesteśmy.

Zmarszczył czoło.

— Jak to?

Zerknąłem na Deborę, żeby sprawdzić, czy nie sięga przypadkiem po broń. Miała zaciśnięte usta i groźnie postukiwała nogą w ziemię, ale milczała.

Podszedłem bliżej.

— Steban — powiedziałem moim najbardziej męskim i najbardziej konfidencjonalnym głosem. — Istnieje duże prawdopodobieństwo, że kiedy otworzy pan te drzwi, będzie tam na pana czekało to samo, co w zeszłym tygodniu.

— O żesz ty! — nie wytrzymał Rodriguez. — Nie chcę mieć z tym nic wspólnego.

— To zrozumiałe.

— Me cago en diez całe to gówno.

— Właśnie — ciągnąłem. — Może więc najpierw wpuści pan tam nas? Tak na wszelki wypadek.

Spojrzał na mnie, a potem na nachmurzoną Deborę; miała śliczną minę, którą dobrze podkreślał kolor munduru.

— Mogę mieć kłopoty — mruknął. — Mogę wylecieć z pracy… Uśmiechnąłem się do niego z dobrze udawanym współczuciem.

— Albo może pan tam wejść i na własne oczy zobaczyć stertę odciętych rąk i nóg. Tym razem będzie ich więcej.

— O żesz ty… Ale mnie wyrzucą, wylecę z roboty. Co mam robić?

— Pomyśleć, że spełnia pan obowiązek obywatelski.

— Człowieku, co ty pieprzysz? Co mi po obowiązku, jak wyląduję na bruku?

Może nie wyciągał do mnie ręki, ale zachowywał się jak ktoś z pretensjami i było oczywiste, że liczy na mały prezent, który pocieszyłby go na ewentualnym bezrobociu. Bardzo rozsądny sposób myślenia, zwłaszcza w Miami. Sęk w tym, że miałem przy sobie tylko pięć dolarów, a musiałem jeszcze kupić słodki rogalik i kawę. Dlatego kiwnąłem głową jak mężczyzna, który rozumie drugiego mężczyznę.

— Ma pan rację — powiedziałem. — Cóż, mieliśmy nadzieję, że nie będzie pan musiał oglądać tych rąk i nóg… Wspominałem już, że tym razem będzie ich więcej? Ale oczywiście nie chcemy, żeby stracił pan pracę. Przepraszamy, że zawracaliśmy panu głowę. Miłego dnia! — Uśmiechnąłem się do Debory. — Jedziemy — rzuciłem. — Trzeba tam wrócić i poszukać palców.

Debora była wciąż naburmuszona, ale miała przynajmniej na tyle oleju w głowie, żeby nie zepsuć przedstawienia. Otworzyła drzwiczki, wesoło pomachała Rodriguezowi i wsiadła.

— Zaczekajcie! — zawołał. Spojrzałem na niego z uprzejmym zainteresowaniem. — Przysięgam na Boga, że już nigdy więcej nie chcę tam niczego znaleźć. — Patrzył na mnie przez chwilę, pewnie z nadzieją, że jednak zmięknę i dam mu garść krugerandów, ale, jak już wspomniałem, czekała mnie jeszcze wizyta w cukierni, dlatego nie zmiękłem. Steban oblizał wargi, odwrócił się szybko i włożył klucz do zamka wielkich, podwójnych drzwi. — Idźcie — powiedział. — Ja zaczekam tutaj.

— Na pewno? — spytałem.

— Człowieku, czego ty jeszcze ode mnie chcesz? Idźcie! Uśmiechnąłem się do Debory.

— Na pewno — powiedziałem.

Deb pokręciła głową jak rozdrażniona młodsza siostra i jednocześnie jak skwaszona policjantka. Dziwna kombinacja. Obeszła samochód i ruszyła przodem.

Na lodowisku było zimno i ciemno, co zupełnie mnie nie zdziwiło. O tej porze nie mogło być inaczej. Steban na pewno wiedział, gdzie jest włącznik, ale nie raczył nam tego powiedzieć. Debora odpięła od paska wielką latarkę i powiodła światłem po lodzie. Wstrzymałem oddech, gdy z mroku wychynęła najpierw jedna bramka, a potem druga. Światło zatoczyło krąg. Parę razy zwolniło, parę razy się zatrzymało, wreszcie znieruchomiało.

— Nic — powiedziała Debora. — Wielkie gówno.

— Widzę, że jesteś rozczarowana.

Deb prychnęła i ruszyła do wyjścia. Tymczasem ja stałem na środku tafli, czując bijące z lodu zimno i snując radosne myśli. Ale tak naprawdę myśli te nie były moje.

Nie moje, ponieważ kiedy siostra się odwróciła, zza ramienia doszedł mnie cichutki głosik. Zimny, oschły rechot, znajome muśnięcie piórkiem tuż na progu słyszalności. Dlatego gdy Deb zniknęła, znieruchomiałem, zamknąłem oczy i wsłuchałem się w słowa mojego starego druha. Mówił jak zwykle niewiele, szeptał najcichszym szeptem, wydawał bezdźwięczne odgłosy, mimo to z uwagą go słuchałem. Wtem zachichotał i zaczął mruczeć mi do ucha koszmarne rzeczy, podczas gdy drugim uchem słyszałem, jak Debora wpuszcza do środka Stebana i każe mu zapalić światło. Zrobił to chwilę później, a wówczas cichutki głosik przeszedł w szalone crescendo dobrego humoru i dobrodusznego horroru.

O co ci chodzi? — spytałem grzecznie, ale odpowiedział jeszcze większym wybuchem wesołości. Nie miałem pojęcia, co to znaczy. Lecz nie zdziwiłem się, słysząc potworny krzyk.

Rodriguez nie umiał krzyczeć. Był w tym straszny. Wył, chrząkał, stękał, wydawał zduszone odgłosy jak podczas gwałtownych wymiotów. Nie potrafił wlać w to ani odrobiny muzyki.

Otworzyłem oczy. W tych okolicznościach nie mogłem się skupić, zresztą nie miałem już czego słuchać. Szept ucichł, gdy Steban zaczął wrzeszczeć. Poza tym jego wrzask wszystko wyjaśnił. Prawda? Dlatego otworzyłem oczy i zobaczyłem, jak Rodriguez wypada z paka-mery na końcu stadionu i wbiega na taflę. Potknął się, poślizgnął, ślizgiem wpadł na bandę, a potem, mamrocząc chrapliwie po hiszpańsku i sapiąc z przerażenia, wbiegł między ławki i pognał do wyjścia. Na lodzie, w miejscu, gdzie upadł, pozostała rozmazana smużka krwi.

Debora wpadła do środka z pistoletem w ręku, ale on ją minął, zatoczył się i uciekł na dwór.

— Co się stało? — krzyknęła siostra z bronią gotową do strzału.

Przekrzywiłem głowę i słysząc zamierające echo oschłego chichotu oraz resztki przerażających odgłosów wydawanych przez Rodrigueza, wszystko zrozumiałem.

— Steban chyba coś znalazł — odparłem.

Загрузка...