6

Piątkowy wieczór. Wieczór randek. I możecie mi wierzyć lub nie, ale jest to również wieczór randek dla Dextera. To dziwne, ale kogoś sobie znalazłem. Że niby co? Dzielny, acz duchowo dobity Dex-ter z dziewczyną? Seks między chodzącymi mumiami? Czyżby moja potrzeba naśladowania życia zaszła tak daleko, że uwzględnia również udawanie orgazmu?

Spuśćcie parę. Rzecz nie ma nic wspólnego z seksem. Po latach zażenowania i wstydu, towarzyszącego wszelkim próbom zachowania najmniejszych choćby pozorów normalności, znalazłem w końcu dziewczynę idealną.

Rita jest prawie tak samo pokręcona jak ja. Zbyt młodo wyszła za mąż i przez dziesięć lat walczyła o utrzymanie swojego małżeństwa.

Jej czarujący mąż — i ojciec dwojga dzieci — miał kilka małych problemów. Najpierw był alkohol, potem heroina, a jeszcze potem — pewnie mi nie uwierzycie — jeszcze potem crack. I bił ją, brutal jeden. Łamał meble, krzyczał, wrzeszczał, rzucał, czym popadnie i groził. Potem ją zgwałcił. Zaraził ją paroma strasznymi choróbskami, które przywlókł z jakiejś mety. Wszystko to trwało i regularnie się powtarzało, lecz ona dzielnie walczyła i wspierała go, gdy był na odwyku, i to aż dwa razy. Ale kiedy pewnej nocy zabrał się do dzieci, w końcu tupnęła nogą.

Oczywiście twarz już się jej zagoiła. A połamane ręce i żebra to dla naszych lekarzy codzienność. Tak, Rita jest dziewczyną bardzo atrakcyjną, tak jak potwór sobie tego życzył.

Wzięli rozwód, bestia trafiła za kratki, a ona? Niezbadane są tajemnice ludzkiego umysłu. Bo nie wiedzieć czemu, moja kochana Rita znowu zaczęła umawiać się na randki. Była absolutnie pewna, że tak trzeba, ale ponieważ uwielbiany mąż często ją katował, kompletnie straciła zainteresowanie seksem. Chodziło jej tylko o męskie towarzystwo, takie od czasu do czasu.

Szukała odpowiedniego kandydata, czułego, łagodnego i cierpliwego. Szukała bardzo długo, oczywiście. Chciała znaleźć wyimaginowanego mężczyznę, któremu bardziej zależałoby na rozmowie i chodzeniu do kina niż na seksie, ponieważ na seks nie była jeszcze gotowa.

Czyżbym powiedział: „wyimaginowanego”? Tak, jak najbardziej. Bo prawdziwi mężczyźni tacy nie są. Większość kobiet przekonuje się o tym, urodziwszy dwoje dzieci i wziąwszy pierwszy rozwód. Biedna Rita wyszła za mąż za wcześnie — nie wspominając już o tym, że trafiła na wrednego typa — żeby wyciągnąć wnioski z tej jakże cennej nauczki. Produktem ubocznym dochodzenia do siebie po koszmarnym małżeństwie było to, że zamiast zdać sobie sprawę, iż wszyscy mężczyźni to bestie, nosiła w sercu obraz idealnego, romantycznego dżentelmena, który będzie czekał w nieskończoność, aż ona, Rita, otworzy się przed nim jak mały kwiatek.

No, cóż. Tacy mężczyźni żyli być może w epoce wiktoriańskiej w Anglii, gdzie na każdym rogu był burdel i gdzie mogli sobie ulżyć między kwiecistymi zapewnieniami o miłości czystej i aseksualnej.

W wiktoriańskiej Anglii, ale nie w Miami i na pewno nie w XXI wieku.

Ale ja umiałem takiego mężczyznę udawać, i to doskonale. Mało tego, chciałem udawać. Związek oparty na seksie zupełnie mnie nie interesował. Potrzebowałem przykrywki, a Rita doskonale się do tego nadawała.

Jak już wspomniałem, była bardzo atrakcyjna. Drobna, zgrabna, szczupła i wysportowana, miała krótkie jasne włosy i niebieskie oczy. Jako fanatyczna zwolenniczka ćwiczeń fizycznych każdą wolną chwilę spędzała na bieganiu, pedałowaniu i tak dalej. Prawdę powiedziawszy, intensywne ćwiczenia fizyczne należały do naszych ulubionych zajęć. Objechaliśmy całe Eyerglades, zjeździliśmy 5K, a nawet dźwigaliśmy razem ciężary na siłowni.

Ale najlepsze w tym wszystkim były jej dzieci. Astor miała osiem lat, a Gody pięć i obydwoje byli o wiele za cisi. To skądinąd zrozumiałe. Dzieci rodziców, którzy nieustannie próbują zabić się wzajemnie kawałkami mebli, są trochę wyobcowane i zamknięte w sobie. Taki maluch jest wychowany w atmosferze przerażenia. Ale można je z tego wyciągnąć — spójrzcie tylko na mnie. Jako małe dziecko musiałem znosić potworności nad potwornościami, no i proszę: jestem bardzo przydatnym obywatelem i podporą miejscowej społeczności.

Być może właśnie dlatego tak bardzo lubiłem Astor i Cody’ego. Bo chociaż to dziwne i bez sensu, naprawdę ich lubiłem. Wiem, kim jestem i chyba nieźle siebie rozumiem. Ale jedną z najbardziej zagadkowych cech mojego charakteru jest stosunek do dzieci.

Po prostuje lubię.

Są dla mnie czymś ważnym. Mają dla mnie znaczenie.

Zupełnie tego nie pojmuję, naprawdę. Nie przejąłbym się — ani trochę — gdyby wszyscy ludzie we wszechświecie nagle wyparowali; no, może z wyjątkiem mnie i Debory. Pozostali są dla mnie mniej ważni niż meble ogrodowe. Elokwentny psychiatra powiedziałby pewnie, że nie potrafię identyfikować się uczuciowo z innymi. Mnie ta świadomość bynajmniej nie ciąży.

Ale dzieci — dzieci to co innego.

Tak więc „chodzę” z Ritą już od półtora roku i przez ten czas powoli i celowo przeciągnąłem na swoją stronę Astor i Cody’ego. Byłem w porządku. Wiedzieli, że nie zrobię im krzywdy. Pamiętałem o ich urodzinach, wywiadówkach i o wszystkich świętach. Mogłem przyjść do nich do domu i czuli się przy mnie bezpiecznie. Ufali mi.

Ironiczne to, lecz prawdziwe.

Oto ja, jedyny człowiek, którego darzyli pełnym zaufaniem. Rita myślała, że jest to rezultat moich długich, powolnych zalotów. Udowodnię jej, że dzieciaki mnie lubią, i kto wie? Tymczasem tak naprawdę Astor i Gody znaczyli dla mnie więcej niż ona. Może było już za późno, ale nie chciałem, żeby wyrośli na kogoś takiego jak ja.

Tego wieczoru otworzyła mi Astor. Była w długim za kolana podkoszulku z napisem FUTRZAK na piersiach. Rude włosy miała upięte w dwa kucyki, a jej mała twarzyczka nie wyrażała absolutnie niczego.

— Cześć, Dexter — powiedziała cichutko i spokojnie; dwa słowa to dla niej długa rozmowa.

— Witaj, młoda, piękna damo — odparłem głosem lorda Mountbattena. — Czy wolno mi zauważyć, że uroczo dzisiaj wyglądasz?

— Wolno. — Przytrzymała drzwi. — Już przyszedł — rzuciła przez ramię w stronę tonącej w ciemności sofy.

Wszedłem do środka. Za progiem, tuż za nią, stał Cody. Pewnie po to, żeby w razie czego jej bronić.

— Jak się masz, Cody? — Dałem mu paczkę wafelków. Nie odrywając ode mnie oczu i nie patrząc na podarunek, wziął je i opuścił rękę. Wiedziałem, że ich nie otworzy, dopóki nie wyjdę, i że podzieli się z siostrą.

— Dexter? — zawołała Rita z sąsiedniego pokoju.

— Tak, to ja — odparłem. — Nie możesz nauczyć ich dobrego wychowania?

— Nie — szepnął cicho Cody.

To był taki żart. Co z niego wyrośnie? Będzie śpiewał? Stepował na ulicy? Przemawiał na kongresie Partii Demokratycznej?

Zaszeleściło. Weszła Rita, zapinając klipsy. Jak na nią, wyglądała dość prowokująco. Była w błękitnej, lekkiej jak piórko sukience z jedwabiu, która sięgała jej ledwie do połowy uda, no i naturalnie w swoich najlepszych adidasach. Nigdy nie spotkałem ani nawet nie słyszałem o kobiecie, która chodziłaby na randki w wygodnych butach. Czarujące stworzonko.

— Cześć, przystojniaku — powiedziała. — Pogadam tylko z Alice i już nas nie ma. — Poszła do kuchni i udzieliła niezbędnych wskazówek nastoletniej córce sąsiadów, która opiekowała się dziećmi podczas jej nieobecności. O której do łóżka. Praca domowa. Co mogą, a czego nie mogą oglądać w telewizji. Numer komórki. Numer pogotowia, policji i straży pożarnej. Co robić w razie przypadkowego zatrucia lub dekapitacji.

Cody i Astor ciągle się na mnie gapili.

— Idziecie do kina? — spytała Astor. Kiwnąłem głową.

— Pod warunkiem że będą grali film, na którym się nie porzygamy.

— Bee. — Astor leciutko się skrzywiła i poczułem, że zapłonęła we mnie iskierka satysfakcji.

— Czy w kinie się rzyga? — spytał Cody.

— Przestań — powiedziała Astor.

— Tak? — drążył Cody.

— Nie — odparłem. — Ale zwykle mam ochotę.

— Chodźmy. — Rita wpłynęła do pokoju i pochyliła się, żeby cmoknąć dzieci w policzek. — Słuchajcie Alice. O dziewiątej do łóżka.

— Wrócisz? — spytał Cody.

— Cody! — wykrzyknęła Rita. — Oczywiście, że wrócę.

— Ale ja pytałem Dextera.

— Będziesz już spał — powiedziałem. — Ale pomacham ci na dobranoc, zgoda?

— Nie będę spał — mruknął ponuro Cody.

— W takim razie zajrzę do ciebie i zagramy w karty.

— Naprawdę?

— Absolutnie. W pokera, o najwyższą stawkę. Ten, kto wygra, bierze wszystkie konie.

— Dexter! — rzuciła z uśmiechem Rita. — Będziesz już spał, synku. A teraz dobranoc. Bądźcie grzeczni. — Wzięła mnie pod rękę i poprowadziła do drzwi. — Chryste — wymamrotała. — Oni jedzą ci z ręki.


Film był niespecjalny. Nie chciało mi się rzygać, ale zanim wstąpiliśmy na strzemiennego do małej knajpki w South Beach, zdążyłem o nim zapomnieć. South Beach było pomysłem Rity. Mimo że mieszkała w Miami niemal przez całe życie, wciąż uważała, że dzielnica ta jest oazą luksusu. Może dla tych na łyżworolkach. A może myślała, że każde miejsce pełne nieokrzesanych typów musi być wspaniałe.

Tak czy inaczej, dwadzieścia minut czekaliśmy na stolik i kolejne dwadzieścia na kelnera. Ale mnie to nie przeszkadzało. Lubię obserwować odpicowanych idiotów, którzy ukradkiem na siebie zerkają. To świetna zabawa.

Potem poszliśmy na spacer Ocean Boulevard, prowadząc bezsensowną rozmowę; jest to sztuka, w której przoduję. To był naprawdę uroczy wieczór. Tylko ten nadgryziony księżyc. Kiedy zabawiałem księdza Donovana, był pełniejszy i jaśniejszy.

Potem, po naszej typowej randce, musiałem odwieźć Rite do domu — mieszkała w południowej części Miami — i gdy przejeżdżaliśmy przez skrzyżowanie w jednej z mniej ciekawych okolic Coconut Grove, moją uwagę przykuło czerwone światło migające w bocznej uliczce. Żółta taśma ostrzegawcza, kilka pospiesznie zaparkowanych radiowozów — jak nic miejsce przestępstwa.

To znowu on, pomyślałem i zanim zrozumiałem, o co mi właściwie chodzi, zawróciłem i skręciłem w tamtą stronę.

— Gdzie my jedziemy? — spytała rozsądnie Rita.

— Chciałbym coś sprawdzić i spytać, czy mnie nie potrzebują.

— Nie masz pagera?

Posłałem jej mój najlepszy piątkowy uśmiech.

— Rzecz w tym, że oni nie zawsze wiedzą, że mnie potrzebują. Niewykluczone, że przystanąłbym tam tak czy inaczej, choćby po to, żeby pochwalić się Ritą. Ostatecznie cały sens przebrania polega na tym, że się je nosi. Ale tak naprawdę ten cichy, nieustępliwy głos, który trajkotał mi w głowie, kazałby mi stanąć tam bez względu na wszystko. To znowu on. Musiałem zobaczyć, co knuł. Zostawiłem Rite w samochodzie i szybko podszedłem bliżej.

Tak jest, znowu coś spsocił, łobuziak jeden. Na ziemi leżała identyczna sterta worków z częściami ciała. Angel-Bez-Skojarzeń pochylał się nad nią niemal w takiej samej pozycji, w jakiej zostawiłem go na parkingu za motelem Cacique.

— Hijo de puta — mruknął na mój widok.

— Chyba nie ja.

— Wszyscy narzekają, że muszą pracować w piątek wieczorem, a ty przyjeżdżasz tu z flamą. W dodatku nie masz tu nic do roboty.

— Ten sam facet, ten sam styl?

— Tak. — Angel rozchylił worek długopisem. — Suchutkie jak pieprz. Ani kropli krwi.

Zakręciło mi się w głowie. Nachyliłem się, żeby popatrzeć. Rzeczywiście, poćwiartowane członki były zdumiewająco czyste i dokładnie osuszone. Miały niebieskawy odcień i zdawało się, że zastygły w doskonale wychwyconym momencie. Cudowne.

— Tym razem jest mała różnica — ciągnął Angel. — Cztery cięcia. — Wskazał je długopisem. — To było bardzo gwałtowne, jakby go poniosło. To tutaj zrobił już spokojniej. Potem ciął tu i tu, pośrodku. Hę?

— Pięknie — powiedziałem.

— Spójrz na to. — Odsunął na bok pozbawioną krwi część leżącą na wierzchu. Spod spodu wyjrzała kolejna, biała i błyszcząca. Precyzyjnie zdjęta warstwa ciała, odsłonięta kość…

— Po co to zrobił? — spytał cicho Angel. Wypuściłem powietrze.

— Eksperymentuje — odparłem. — Szuka właściwej drogi. Gapiłem się na ten czyściutki, dokładnie osuszony fragment ciała, dopóki nie zdałem sobie sprawy, że Angel-Bez-Skojarzeń patrzy na mnie i milczy.

— Jak dziecko, które bawi się jedzeniem. — Tak to opisałem Ricie, wróciwszy do samochodu.

— Boże — westchnęła. — To straszne.

— Odpowiedniejszym słowem byłoby chyba: „ohydne”.

— Jak możesz z tego żartować? Pokrzepiłem ją uśmiechem.

— Jeśli pracuje się tam, gdzie ja, można do tego przywyknąć. Żartujemy, żeby ukryć ból.

— Mam nadzieję, że już wkrótce złapią tego maniaka. Pomyślałem o tych starannie poukładanych członkach, o różnorodnych cięciach, o cudownym braku krwi.

— Oj, chyba nie.

— Dlaczego?

— Na pewno nie wkrótce. Jest niezwykle przebiegły, a policjantkę, która prowadzi śledztwo w tej sprawie, bardziej niż rozwiązanie zagadki interesuje politykowanie i wewnętrzne rozgrywki.

Spojrzała na mnie, żeby sprawdzić, czy nie żartuję. A potem zamilkła i milczała tak, dopóki nie skręciliśmy na U. S. l i nie dojechaliśmy do południowego Miami.

— Nie mogłabym przywyknąć do… Sama nie wiem. Do ciemnej strony życia? Do życia prawdziwego? Nie potrafiłabym patrzeć na to tak jak ty.

Zaskoczyła mnie. Korzystając z tego, że milczy, myślałem o pięknie poukładanych częściach ciała, które zostały w bocznej uliczce. Niczym orzeł wypatrujący kawałka mięsa, które mógłby rozszarpać, moje wygłodniałe myśli krążyły łakomie wokół czyściutkich, starannie poćwiartowanych członków. Jej uwaga była tak nieoczekiwana, że przez chwilę nie byłem w stanie nawet się zająknąć.

— To znaczy? — powiedziałem wreszcie. Zmarszczyła czoło.

— Nie wiem, nie jestem pewna. Po prostu… Myślimy, że wszystko jest w pewien sposób poukładane. Że jest tak, jak powinno być. I nagle okazuje się, że nie, że kryje się pod tym coś innego, coś… Nie wiem. Coś mroczniejszego? Może bardziej ludzkiego. Tak, bardziej ludzkiego. Policjant chce schwytać mordercę, bo czy nie po to są policjanci? Nigdy nie przyszłoby mi do głowy, żeby morderstwo mogło posłużyć do jakichś rozgrywek, że jest w tym coś politycznego.

— Właściwie wszystko — odparłem. Skręciłem i zwolniłem przed jej zadbanym, nierzucającym się w oczy domem.

— Ale ty… — Zdawało się, że nie zauważyła, gdzie jesteśmy, że mnie nie słuchała. — Tu chodzi i o ciebie. Większość z nas nie przemyślałaby tego tak dogłębnie.

— Nie jestem aż tak głęboki, Rito. — Zaparkowałem.

— Bo wszystko ma chyba dwa oblicza, to udawane i to prawdziwe. Ty już o tym wiesz i traktujesz to jak jakąś grę.

Nie miałem pojęcia, co próbowała mi powiedzieć. Szczerze mówiąc, już dawno przestałem jej słuchać i ponownie odpłynąłem myślą ku temu nowemu morderstwu, ku starannie sprawionym i oporządzonym zwłokom, ku zaimprowizowanym naprędce cięciom, ku temu nieskazitelnie czystemu, całkowicie pozbawionemu krwi ciału…

— Dexter. — Rita położyła mi rękę na ramieniu. I wtedy ją pocałowałem.

Nie wiem, które z nas było bardziej zaskoczone. Na pewno tego nie zaplanowałem, na pewno o tym nie myślałem. I na pewno nie skłonił mnie do tego zapach jej perfum. Mimo to zmiażdżyłem jej usta w długim pocałunku.

Odepchnęła mnie.

— Nie — powiedziała. — Ja… nie, Dexter, nie.

— Dobrze, w porządku — odrzekłem wciąż zaszokowany.

— Chyba nie chcę… Nie jestem jeszcze gotowa. Niech cię szlag. — Rozpięła pas, otworzyła drzwiczki i wbiegła do domu.

Kurczę, pomyślałem. Co ja, do licha, zrobiłem?

Wiedziałem, że powinienem się nad tym zastanowić, że powinienem być nawet rozczarowany i zawiedziony, że po półtora roku intensywnej pracy zepsułem tak dobrą przykrywkę.

Ale mogłem myśleć tylko o tym starannie poćwiartowanym ciele.

„Ani kropli krwi”.

Ani jednej, nawet najmniejszej.

Загрузка...