27

Co pamiętasz z dzieciństwa — spytał Harry. — No, wiesz. Sprzed adopcji. — Nic. Nic oprócz…

Czarnymi zakamarkami umysłu targały jakieś obrazy — sny? marzenia? — wyraźne obrazy, klarowne wizje. Nie, to niemożliwe. Kontener nie mógł tu tak długo stać, na pewno nigdy tu nie byłem. Ale ta klaustrofobiczna ciasnota, to chłodne powietrze z dudniącego kompresora, to przyćmione światło — wszystko to razem tworzyło znajomą symfonię: witaj w domu, Dexter. Oczywiście nie mógł to być ten sam kontener, jednak obrazy przemawiały z tak dużą wyrazistością, były tak znajome, tak namacalne, że niemal prawdziwe. Tylko że…

Zamrugałem. Tuż pod powiekami mignął jakiś obraz. Zamknąłem oczy.

I ujrzałem inne wnętrze. W tym nie było pudeł i skrzyń. Ale były tam inne rzeczy. Tam, obok… mamy? Widziałem samą twarz, bo mama chowała się za… za tymi pudłami, bo zza nich wyglądała. Tak, widziałem tylko twarz, nieruchomą twarz i zupełnie nieruchome oczy. I początkowo chciałem się roześmiać, pochwalić ją, że tak dobrze się ukryła. Zrobiła to naprawdę świetnie, tak dobrze, że oprócz twarzy nie widać było nic więcej. Pewnie znalazła w podłodze jakąś dziurę i to z niej wyglądała. Ale dlaczego nie odpowiadała? Przecież ją zobaczyłem. Dlaczego nawet do mnie nie mrugnęła? Nie odpowiedziała nawet wtedy, gdy do niej zawołałem, ani nie odpowiedziała, ani się nie poruszyła. Nie zrobiła nic, tylko ciągle na mnie patrzyła. Bez mamy czułem się samotny.

Ale nie, nie całkiem. Odwróciłem głowę i pamięć odwróciła się razem z nią. Nie byłem sam. Ktoś mi towarzyszył. Bardzo mnie to skonsternowało, ponieważ tym kimś byłem ja i jednocześnie nie ja, tylko ktoś, kto wyglądał jak ja albo jak… my.

Co robiliśmy w tym wielkim pudle? I dlaczego mama się nie poruszała? Powinna nam pomóc. Przecież siedzieliśmy w głębokiej kałuży… kałuży… Mama powinna wstać, wyciągnąć nas z tej…

— Krwi? — szepnąłem.

— Przypomniałeś sobie — powiedział ktoś z tyłu. — Tak się cieszę.

Otworzyłem oczy. Potwornie bolała mnie głowa. Niemal widziałem, jak tamto pomieszczenie nakłada się na to. I w tamtym malutki Dexter siedział dokładnie tutaj. Mógłbym postawić w tym miejscu nogę. A obok mnie siedziałem ja numer dwa, ale oczywiście numer dwa nie był mną. Był kimś innym, kimś, kogo znałem równie dobrze jak siebie samego, kimś, kto miał na imię…

— Biney? — powiedziałem niepewnie. Imię zabrzmiało znajomo, choć trochę dziwnie.

Radośnie kiwnął głową.

— Tak mnie nazywałeś. Nie umiałeś powiedzieć: „Brian”. Mówiłeś: „Biney”. — Poklepał mnie po ręku. — Nie szkodzi. Miło jest mieć przezwisko… — Uśmiechnął się i nie przestając patrzeć mi prosto w oczy, dodał: — Mały braciszku.

Usiadłem. On usiadł tuż obok.

— Co… — Tylko tyle zdołałem wykrztusić.

— Braciszku — powtórzył. — Jesteśmy irlandzkimi bliźniakami, urodziłeś się niecały rok po mnie. Nasza mama była trochę nieostrożna. — Wykrzywił twarz w szkaradnie radosnym uśmiechu. — Nie tylko w tym przypadku.

Spróbowałem przełknąć ślinę. Nie zdołałem. Brian, mój brat, mówił dalej.

— Niektórych rzeczy mogę się tylko domyślać. Ale tak się złożyło, że miałem trochę wolnego czasu i kiedy zaproponowano mi, żebym nauczył się pożytecznego zawodu, chętnie skorzystałem. Opanowałem sztukę zdobywania informacji za pomocą komputera. Znalazłem stare policyjne akta. Otóż nasza najdroższa mamusia zadawała się z bardzo niegrzecznymi ludźmi. Z branży importowej, tak samo jak ja. Oczywiście oni importowali towar znacznie… delikatniejszy — Sięgnął do najbliższego pudła i wyjął garść czapeczek ze skaczącą panterą nad daszkiem. — Mój pochodzi z Tajwanu. Ich pochodził z Kolumbii. Myślę, że mamusia i jej przyjaciele próbowali zorganizować coś na własną rękę, opchnąć towar, który tak naprawdę nie należał do nich. Jej przedsiębiorczość i niezależność nie przypadły do gustu zamorskim kontrahentom, którzy postanowili odwieść ją od tego pomysłu.

Ostrożnie schował czapeczki do pudła. Czułem, że na mnie patrzy, ale nie mogłem nawet odwrócić głowy. Po chwili spojrzał w bok.

— Znaleziono nas tutaj — powiedział. — Dokładnie tutaj. — Dotknął ręką miejsca, gdzie dawno temu, w innym kontenerze naturalnie, siedziało inne, małe nie-ja. — Dwa dni później. Po kostki w zakrzepłej krwi. — Miał straszny, skrzekliwy głos, a potworne słowo „krwi” wypowiedział dokładnie tak, jak wypowiedziałbym je ja, z pogardą i bezdenną nienawiścią. — Z akt wynika, że było tu również kilku innych. Najprawdopodobniej trzech czy czterech. Jednym z nich mógł być nasz ojciec. Cóż, ciało pocięte piłą łańcuchową trudno zidentyfikować. Ale są niemal pewni, że wśród ofiar była tylko jedna kobieta. Nasza dobra, kochana mamusia. Miałeś wtedy trzy lata ja miałem cztery. — Ale… — Nie zdołałem powiedzieć nic więcej.

— Taka jest prawda — ciągnął Brian. — Bardzo trudno było cię znaleźć. Dokumenty adopcyjne są w tym stanie ściśle tajne. A jednak znalazłem cię, braciszku, prawda? — Znowu poklepał mnie po ręku. Dziwny zwyczaj, nigdy dotąd u nikogo go nie widziałem. Oczywiście nigdy dotąd nie widziałem też mojego rodzonego brata. Może i ja powinienem zacząć klepać go po ręku, przećwiczyć ten gest z nim albo z Deborą. I wtedy z lekkim niepokojem zdałem sobie sprawę, że na śmierć zapomniałem o Deborze.

Spojrzałem na nią. Wciąż leżała tam, gdzie przedtem, niecałe dwa metry dalej, mocno przymocowana taśmą do stołu.

— Nic jej nie jest — powiedział Brian. — Nie chciałem zaczynać bez ciebie.

Może to dziwne, że moje pierwsze wewnętrznie spójne pytanie dotyczyło akurat tego, mimo to je zadałem.

— Skąd wiedziałeś, że zechcę? — Zabrzmiało to tak, jakbym naprawdę chciał, tymczasem wcale nie chciałem zgłębiać cielesnych tajemnic De-bory. Oczywiście, że nie. Z drugiej jednak strony, mój starszy brat chciał się ze mną bawić, a to rzadka okazja. O wiele, o wiele bardziej niż więzy rodzinne liczyło się to, że był taki sam jak ja. — Nie mogłeś tego wiedzieć. — Nie miałem pojęcia, że umiem mówić tak niepewnym głosem.

— I nie wiedziałem — odparł. — Ale pomyślałem, że to bardzo prawdopodobne. Obydwaj przeżyliśmy to samo. — Uśmiechnął się jeszcze szerzej i podniósł palec. — Wydarzenie traumatyczne. Znasz to określenie? Czytałeś o takich potworach jak my?

— Tak — odrzekłem. — Ale Harry, mój przybrany ojciec, nic mi o tym nie mówił.

Brian zatoczył ręką łuk.

— To zdarzyło się tutaj, mały braciszku. Piła łańcuchowa, fruwające części ciała, krew… — To ostatnie słowo znowu wypowiedział ze straszną emfazą. — Dwa i pół dnia. Cud, że w ogóle przeżyliśmy, prawda? Przez ten czas można by uwierzyć w Boga. — Zabłysły mu oczy i z jakiegoś powodu Debora szarpnęła się nagle na stole, wydając zduszony odgłos. Brian nie zwrócił na nią uwagi. — Miałeś trzy lata i uznano, że z tego wyjdziesz. Ja przekroczyłem limit wiekowy. Ale obydwaj przeżyliśmy uraz po klasycznym wydarzeniu traumatycznym. Potwierdza to cała literatura. Uraz ten sprawił, że jestem tym, kim jestem, i pomyślałem, że w twoim przypadku było podobnie.

— I było — odparłem. — Dokładnie tak samo.

— Jak to miło. Więzy rodzinne.

Spojrzałem na niego. Mój brat. Obce słowo. Gdybym wypowiedział je na głos, na pewno bym się zająknął. Za nic nie mogłem w to uwierzyć, jednak jeszcze większym absurdem byłoby nie wierzyć. Był do mnie podobny fizycznie. Lubiliśmy te same rzeczy. Miał nawet fatalne poczucie humoru, dokładnie tak samo jak ja.

— Sam nie wiem. — Pokręciłem głową. — Po prostu…

— Tak. Trudno przywyknąć do myśli, że jest nas dwóch, prawda? To musi chwilę potrwać.

— Może nawet dłużej — odparłem. — Nie wiem, czy…

— Ojej, czyżbyśmy byli aż tacy delikatni? Po tym, co się stało? Dwa i pół dnia, braciszku. Dwóch małych chłopców, którzy przez dwa i pół dnia siedzieli we krwi.

Omal nie zwymiotowałem. Zatrzepotało mi serce, zawirowało mi w pulsującej bólem głowie.

— Nie — wykrztusiłem, a on położył mi rękę na ramieniu. — Nieważne — powiedział. — Ważne jest to, co będzie teraz.

— Co będzie… teraz — powtórzyłem.

— Tak, to, co będzie. Teraz. — Wydał krótki, cichy, dziwny odgłos jakby pociągnął nosem i jednocześnie zagulgotał. Pewnie chciał się roześmiać, ale może nie nauczył się naśladować śmiechu tak dobrze jak ja. — Chyba powinienem powiedzieć coś w rodzaju… Ta chwila jest ukoronowaniem całego mojego życia! — Znowu pociągnął nosem. — Naturalnie żaden z nas nie osiągnąłby tego, gdyby cokolwiek odczuwał. Ale my nie odczuwamy nic, prawda? Żyjemy, grając. Recytujemy wyuczone kwestie i udajemy, że należymy do świata ludzi, nigdy ludźmi nie będąc.

I zawsze, przez cały czas, szukamy czegoś, co pozwoliłoby nam czuć, odczuwać! Przez cały czas czekamy na chwilę taką jak ta! Na prawdziwe, nie udawane uczucie! Aż dech w piersi zapiera, prawda?

Rzeczywiście zapierało. Kręciło mi się w głowie i nie miałem odwagi zamknąć oczu, bojąc się tego, co tam na mnie czekało. Co gorsza, mój brat siedział tuż obok, obserwował mnie, żądał, żebym był sobą, potworem takim samym jak on. A żeby być sobą, żeby być jego bratem, tym, kim naprawdę byłem, musiałem… Musiałem co? Moje oczy, same z siebie, spojrzały na Deborę.

— Tak — powiedział i w jego głosie zabrzmiała zimna, radosna furia Mrocznego Pasażera. — Wiedziałem, że na to wpadniesz. Tym razem zrobimy to we dwóch.

Pokręciłem głową, ale chyba bez większego przekonania.

— Nie mogę.

— Musisz — odparł i obydwaj mieliśmy rację. Leciutki jak piórko dotyk na ramieniu, niemal taki sam jak ponaglający dotyk ręki Harry’ego, jak jego silna zachęta: dźwignęła mnie z podłogi i pchnęła naprzód. Jeden krok, drugi — Debora patrzyła mi prosto w oczy, ale w obecności brata nie mogłem jej przecież powiedzieć, że nie zamierzam…

— Razem — powiedział. — Precz z tym, co było. Powitajmy to, co nowe. Wyżej, dalej, głębiej!

Zrobiłem jeszcze pół kroku. Debora krzyczała na mnie oczami, ale…

Stał przy mnie, stał ze mną i coś błyszczało mu w ręku. Nie, dwa cosie.

— Jeden za wszystkich, wszyscy za jednego. Czytałeś Trzech muszkieterów? — Podrzucił nóż do góry. Ostrze obróciło się w powietrzu, rękojeść wylądowała na otwartej dłoni. Wyciągnął rękę. Tańczące na klindze słabe światło lamp przybrało na sile, stało się tak jaskrawe, że zaczęło palić mnie żywym ogniem i tylko ogień płonący w jego oczach był silniejszy. — Proszę, braciszku. Ten jest dla ciebie. Pora zaczynać. — Zęby błyszczały mu jak stalowe ostrza.

Debora szarpnęła się, jeszcze mocniej napinając taśmę. Z jej oczu biła gorączkowa niecierpliwość, ale i narastająca złość. Przestań, Dexter. Naprawdę chcesz jej to zrobić? Przetnij taśmę i wracajmy do domu. Dobrze? Dexter? Jesteś tam? To ty, prawda?

No, właśnie. Czy na pewno ja?

— Dexter — powiedział Brian. — Oczywiście nie chcę cię do niczego zmuszać. Ale odkąd dowiedziałem się, że mam brata o takich samych upodobaniach, nie mogę myśleć o niczym innym. Czujesz to samo co ja, widzę to po twojej twarzy.

— Tak — odparłem, nie odrywając oczu od zatrwożonej twarzy siostry — ale dlaczego to musi być akurat ona.

— A dlaczego nie? Kim ona dla ciebie jest?

Rzeczywiście, kim. Nie była moją prawdziwą siostrą, nie łączyły mnie z nią więzy krwi. Tak, naturalnie, bardzo ją lubiłem, ale…

Ale co? Dlaczego się wahałem? Nie, to niemożliwe. Stwierdziłem, że rzecz jest nie do pomyślenia, gdy tylko zacząłem o tym myśleć. Nie dlatego, że chodziło o Deborę, chociaż to też miało znaczenie. Nie. Moją biedną, obolałą głowę nawiedziła myśl tak dziwna, że nie mogłem jej odpędzić. Co by powiedział na to Harry?

I stałem tam niepewnie, ponieważ bez względu na to, jak bardzo chciałem zacząć, dobrze wiedziałem, co by powiedział. Mało tego, on już to powiedział. Tak brzmiała jedna z jego niewzruszonych zasad. „Zabijaj i ćwiartuj tylko złych, Dexter. Nie zabijaj siostry”. Ale Harry nie przewidział czegoś takiego, bo niby jak mógł przewidzieć? Kiedy pisał kodeks, do głowy mu nie przyszło, że stanę przed takim wyborem: wziąć stronę Debory — która nie była moją prawdziwą siostrą — czy też stronę mojego autentycznego, stuprocentowego brata i zabawić się z nim w coś, co tak bardzo mnie kusiło. Dając mi błogosławieństwo na dalszą drogę, Harry nie mógł tego przewidzieć. Poza tym nie wiedział, że mam brata, który…

Chwileczkę. Proszę nie odkładać słuchawki. Przecież Harry wiedział, przecież tu wtedy był. Prawda? Był tu i zatrzymał to dla siebie. Wszystkie te puste lata, kiedy myślałem, że jestem tylko ja, że oprócz mnie nie ma drugiego takiego — wiedział, że to nieprawda i nic mi nie powiedział. Najważniejsza tajemnica mojego życia — to, że nie jestem sam — a on nie pisnął o tym ani słowa. Co mu byłem winien po tej niewiarygodnej zdradzie?

I — a propos sytuacji obecnej i bardziej naglącej — co byłem winien tej wijącej się guli zwierzęcego mięsa, temu stworowi przebranemu za moją siostrę? Jak mogłem porównywać to do więzi z Brianem, moim rodzonym bratem, żywą repliką mojego bezcennego DNA?

Kropla potu z czoła spłynęła Deborze do oka. Deb zamrugała, robiąc brzydkie miny, bo chciała mnie widzieć, ale nie mogła. Wyglądała żałośnie, unieruchomiona i szarpiąca się jak głupie zwierzę, jak głupie, ludzkie zwierzę. Zupełnie nie przypominała ani mnie, ani mojego brata. Ani sprytnego, czyściutkiego, porządnego, nieznoszącego krwi wielbiciela długich, błyszczących noży, ani jego rodzonego braciszka. — No, więc? — Był zniecierpliwiony i lekko rozczarowany, jakby już mnie osądził.

Zamknąłem oczy. Natychmiast zapadły się ściany, natychmiast pociemniało i przez chwilę byłem jak sparaliżowany. Zobaczyłem mamę. Patrzyła na mnie nieruchomymi oczami. Rozwarłem powieki. Tuż za mną stał mój brat, stał tak blisko, że czułem na szyi jego oddech. A ze stołu patrzyła na mnie siostra. Miała wytrzeszczone, nieruchome oczy, tak samo jak mama. Jej spojrzenie przyciągało jak magnes, zupełnie jak spojrzenie mamy. Zamknąłem oczy — mama. Otworzyłem — Debora.

Wziąłem nóż.

Usłyszałem cichy trzask i do chłodnego kontenera wpadł podmuch ciepłego powietrza. Odwróciłem się.

W drzwiach stała LaGuerta z małym pistoletem w ręku.

— Wiedziałam, że spróbujesz — powiedziała. — Powinnam zastrzelić was obydwu. Może nawet wszystkich troje. — Zerknęła na Deborę i znowu przeniosła wzrok na mnie. — Ha! — dodała, spoglądając na nóż. — Powinien to zobaczyć sierżant Doakes. Miał co do ciebie rację. — Przesunęła lufę pistoletu i przez chwilę celowała we mnie.

Trwało to może pół sekundy, ale wystarczyło. Brian zaatakował szybko, wprost niewiarygodnie szybko. Mimo to LaGuerta zdążyła wystrzelić i zatoczył się lekko, wbijając jej nóż w brzuch. Stali tak przez chwilę, nagle upadli i znieruchomieli.

Na podłodze zaczęła rozlewać się kałuża krwi, krwi Briana zmieszanej z krwią LaGuerty. Nie była duża i nie rozlała się zbyt daleko, mimo to cofnąłem się bliski paniki. Zrobiłem dwa kroki do tyłu i wpadłem na coś, co wydawało zduszone odgłosy podobne do tych, jakie wydawałem ja.

Debora. Zerwałem jej taśmę z ust.

— Jezu Chryste, co za ból — syknęła. — Szybko, uwolnij mnie i przestań wreszcie świrować.

Podniosłem wzrok. Taśma pozostawiła krwawą obwódkę na jej ustach, czerwoną krew, która przeniosła mnie do przeszłości, do kontenera z mamą. A ona leżała tam dokładnie tak jak mama. Tak jak wtedy, kiedy podmuch chłodnego powietrza podniósł mi włoski na karku, kiedy wokół nas trajkotały mroczne cienie. Dokładnie tak jak wtedy, gdy leżała przywiązana taśmą, wytrzeszczając oczy i czekając jak jakaś…

— Dexter, do cholery! — powiedziała. — Szybciej. Obudź się.

Ale tym razem miałem nóż, a ona wciąż była bezbronna i mogłem jeszcze wszystko zmienić. Mogłem…

— Dexter? — spytała mama.

To znaczy, Debora. Oczywiście, że Debora. Nie mama, która nas tu zostawiła, która zostawiła nas w miejscu, gdzie wszystko się zaczęło i gdzie mogło się skończyć, bo świecił cudowny księżyc, a pod księżycem na wielkim, czarnym koniu galopowała już żądza, potrzeba, palące muszę-to-zrobić, bo tysiące znajomych głosów szeptało: zrób to. Zrób to teraz. Zrób to i wszystko się zmieni. I będzie tak, jak powinno. Tak jak kiedyś…

— Z mamą? — dokończył ktoś za mnie.

— Przestań, Dexter — powiedziała mama. To znaczy, Debora. Ale nóż już wędrował do góry. — Dexter, do cholery! Przestań się wreszcie wygłupiać! To ja, Debora!

Potrząsnąłem głową i tak, to była Debora, oczywiście, że Debora, mimo to nie mogłem powstrzymać noża.

— Wiem, Deb. Bardzo mi przykro.

Nóż pełzł coraz wyżej i wyżej. Mogłem go tylko obserwować, bo za nic bym go już nie powstrzymał. Wciąż czułem delikatny jak pajęczyna dotyk Harry’ego, który kazał mi uważać i zachowywać się jak należy, lecz dotyk ten był lekki i słaby, a żądza wielka i silna, silniejsza niż kiedykolwiek dotąd, ponieważ to było wszystko, ponieważ to był początek i koniec. I dźwignęła mnie do góry, i wypchnęła z samego siebie, i wrzuciła do tunelu łączącego uwalanego krwią chłopca z ostatnią szansą naprawienia całego zła. Tak, to wszystko odmieni. Odpłacę mamie, pokażę jej, co zrobiła, bo powinna była nas uratować, a nie uratowała. Więc tym razem musiało być inaczej, nawet Deb to rozumiała.

— Odłóż nóż, Dexter. — Głos miała jakby spokojniejszy, ale pozostałe głosy przybrały na sile tak bardzo, że prawie jej nie słyszałem. Próbowałem odłożyć nóż, naprawdę próbowałem, lecz zdołałem go jedynie lekko opuścić.

— Przepraszam, Deb, ale nie mogę — odparłem, przekrzykując wycie wzbierającej od dwudziestu pięciu lat burzy. I teraz, niczym dwa czarne, skłębione obłoki na ciemnym księżycowym niebie, mój brat i ja…

— Dexter! — zawołała niedobra mama, która chciała zostawić nas samych w tej zimnej krwi, na co mój głos i głos mojego brata syknął:

— Suka!

Nóż znowu powędrował wyżej. Nóż wziął zamach i…

Jakiś hałas za plecami. LaGuerta? Nie wiedziałem i nic mnie to nie obchodziło. Musiałem to skończyć, musiałem to zrobić, musiałem sprawić, żeby się stało.

— Dexter — powiedziała Debbie. — Jestem twoją siostrą. Nie zrobisz tego. Co by powiedział tato? — To zabolało, przyznaję, że zabolało, ale… — Odłóż nóż, Dexter.

Znowu jakiś odgłos, gulgotanie. Zacisnąłem palce na rękojeści noża.

— Uważaj! — krzyknęła Debora i się odwróciłem.

LaGuerta klęczała na jednym kolanie, sapiąc i próbując dźwignąć pistolet, który stał się nagle bardzo ciężki. Powoli, powolutku podnosiła lufę. Najpierw celowała w moją stopę, potem w kolano…

Ale czy miało to jakieś znaczenie? Nie, bo to musiało się zdarzyć, musiało się wypełnić bez względu na wszystko, dlatego chociaż widziałem, jak LaGuerta zaciska palec na spuście, nóż w moim ręku nie zwolnił ani odrobinę.

— Dexter, ona cię zastrzeli! — krzyknęła rozpaczliwie Debora. Lufa pistoletu celowała w mój pępek i nie ulegało wątpliwości, że zmarszczona z wysiłku i straszliwego skupienia LaGuerta chce mnie zabić. Odwróciłem się bokiem do niej, ale nóż wciąż opadał…

— Dex!

— Jesteś dobrym chłopcem, Dex — szepnął mi do ucha Harry i to wystarczyło, żeby ręka znieruchomiała i podniosła się do góry.

— Nie mogę, nie dam rady — odszepnąłem, wrastając w rękojeść drżącego noża.

— Możesz wybierać to, co chcesz zabić. To albo… tych — ciągnął, przeszywając mnie bezkresnym błękitem oczu, obserwując mnie oczami Debory, patrząc tak, że nóż powędrował centymetr do góry. — Jest wielu takich, którzy na to zasługują — dodał cicho w coraz głośniejszym i wścieklejszym tumulcie.

Czubek noża błysnął i zastygł bez ruchu. Mroczny Pasażer nie mógł go pchnąć, Harry odepchnąć. No i plomba. Pat.

Za plecami usłyszałem chrapliwe sapnięcie, ciężki stukot i jęk przesycony tak wielką pustką, że przepełzł mi po ramionach jak jedwabna apaszka na pajęczych nogach. Odwróciłem się.

LaGuerta leżała z pistoletem w wyciągniętym ręku. Przybita do podłogi nożem Briana, z oczami pełnymi bólu zagryzała dolną wargę. Brian kucał przy niej, patrząc, jak na jej twarz wkrada się strach. Ciężko oddychał i uśmiechał się posępnie.

— Posprzątamy, braciszku? — spytał.

— Nie… mogę — odparłem.

Brat zerwał się na równe nogi i stanął przede mną, lekko się chwiejąc.

— Nie możesz? — powtórzył. — Chyba nie znam tych słów. — Wyjął mi nóż z ręki, a ja nie mogłem ani go powstrzymać, ani mu pomóc.

Patrzył na Deborę, lecz jego głos chłostał mnie i ciął widmowe palce Harry’ego na moim ramieniu.

— Musisz, braciszku. Bez dwóch zdań. Nie ma innego wyjścia. — Głośno wciągnął powietrze, zgiął się wpół, powoli się wyprostował, powoli uniósł nóż. — Czy muszę ci przypominać, że najważniejsza jest rodzina?

— Nie — odrzekłem, wciąż słysząc, jak stłoczone wokół mnie rodziny, ta żyjąca i ta już nieżyjąca, krzyczą na mnie, żebym to zrobił i żebym tego nie robił. Wraz z ostatnim szeptem niebieskookiego Harry’ego sprzed lat zaczęła trząść mi się głowa i wówczas powtórzyłem: — Nie. — Tym razem mówiłem serio. — Nie mogę. Nie Deborę.

Brat spojrzał na mnie i powiedział:

— Szkoda. Bardzo mnie rozczarowałeś. Nóż opadł.

Загрузка...