22

Polityka policyjna, której znajomość tak bardzo chciałem zaszczepić Deborze. jest rzeczą śliską i porośniętą licznymi mackami. A kiedy spotykają się przedstawiciele dwóch policyjnych organizacji, które się nie lubią, wspólna operacja przebiega bardzo powoli, ospale i według wszelkich możliwych przepisów, przy czym niemal zawsze towarzyszą jej wykręty, zawoalowane obelgi i groźby. Wspaniale się to ogląda, rzecz w tym, że śledztwo trwa wtedy odrobinę dłużej niż to konieczne. Dlatego też od przerażającego odkrycia Stebana minęło kilka godzin, zanim ostatecznie rozstrzygnięto spory o zakres kompetencji i zanim nasza ekipa przystąpiła wreszcie do badania małej niespodzianki, którą nasz nowy przyjaciel Rodriguez znalazł za drzwiami pakamery.

Przez cały ten czas Debora stała z boku, z trudem panując nad zniecierpliwieniem i prawie wcale go nie ukrywając. Przyszedł kapitan Matthews, przyszła detektyw LaGuerta. Uścisnęli ręce swoim odpowiednikom z hrabstwa Broward, kapitanowi Moonowi i detektywowi McClellanowi. Potem doszło do grzecznego, a raczej prawie grzecznego politycznego sparingu, który sprowadzał się mniej więcej do tego: Matthews był niemal pewny, że odkrycie sześciu rąk tudzież sześciu nóg na terenie hrabstwa Broward stanowi integralną część śledztwa, które policja z hrabstwa Miami-Dade prowadzi w sprawie odkrycia trzech znalezionych na ich terenie głów. Używając określeń o wiele zbyt przyjacielskich i prostodusznych, kapitan stwierdził, że jest wielce nieprawdopodobne, żeby w Miami-Dade znaleziono wkrótce trzy głowy bez ciał, a następnie trzy całkowicie różne ciała bez głów.

Kierując się podobną logiką, Moon i McClellan zauważyli, że podczas gdy ludzkie głowy znajduje się w Miami niemal codziennie, w hrabstwie Broward jest to zjawisko stosunkowo rzadkie, dlatego też traktują je poważniej, zresztą najpierw trzeba przeprowadzić szereg badań wstępnych, żeby sprawdzić, czy sprawy te w ogóle się z sobą łączą, a badania powinni przeprowadzić oni, ponieważ teren ten należy do ich jurysdykcji. Naturalnie z radością przekażą nam wyniki.

Takie postawienie sprawy było oczywiście nie do przyjęcia dla ich adwersarzy. Kapitan Matthews odparł, że śledczy z Broward nie wiedzą, czego szukać, dlatego mogliby coś przeoczyć albo zniszczyć ważny dowód rzeczowy. Naturalnie nie przez niekompetencję czy głupotę; kapitan był niemal pewny, że policjanci z Broward są w większości rzetelnymi fachowcami.

Jak można się było spodziewać, kapitan Moon nie przyjął tych słów w duchu radosnej kooperacji i nie ukrywając emocji, zauważył, że kapitan Matthews zdaje się sugerować, iż w jego wydziale pracuje banda podrzędnych kretynów. Matthews był już na tyle wkurzony, by grzecznie odrzec, że och nie, bynajmniej nie podrzędnych. Jestem przekonany, że polemika zakończyłaby się bójką, gdyby nie pojawił się sędzia, czyli dżentelmen z FDLE.

FDLE, florydzki urząd śledczy, jest czymś w rodzaju stanowego FBI. Jego funkcjonariusze mają prawo działać na terenie całej Florydy i w przeciwieństwie do federalnych, są szanowani przez większość policjantów. Dżentelmen, o którym mowa, był mężczyzną średniego wzrostu i lichej postury. Miał krótko przyciętą brodę, ogoloną głowę i robił wrażenie zupełnego przeciętniaka, ale kiedy stanął między dwoma o wiele wyższymi i bardziej krzepkimi kapitanami, ci natychmiast zamknęli się i cofnęli. Dżentelmen szybko wszystko wyjaśnił i ustalił i już po chwili mogliśmy przystąpić do pracy na uporządkowanym i właściwie zorganizowanym miejscu zbrodni.

Według jego zarządzenia śledztwo mieliśmy prowadzić my, policja z Miami-Dade, chyba że badania tkanek wykażą, iż znalezione na lodowisku ręce i nogi nie pasują do naszych głów. Bezpośrednim skutkiem praktycznym jego decyzji było to, że przed tłumem reporterów, kłębiącym się przed stadionem, jako pierwszy miał stanąć kapitan Matthews.

Przyjechał Angel-Bez-Skojarzeń i od razu zabrał się do pracy. Nie bardzo wiedziałem, co o tym myśleć i nie chodziło mi wcale o jurysdykcyjne kłótnie. Nie, o wiele bardziej niepokoiło mnie samo wydarzenie, niepokoiło i dawało do myślenia. Ale nie zabójstwo jako takie i nie układ odciętych kończyn, chociaż ten był nader pikantny. Bo oczywiście przed przyjazdem policji udało mi się zajrzeć do izdebki horroru naszego Stebana — doprawdy, czy można mi się dziwić? Pragnąłem jedynie zakosztować widoku i zrozumieć, dlaczego mój drogi, tajemniczy współpracownik wybrał akurat to miejsce. Chciałem tylko zerknąć, naprawdę.

Dlatego kiedy tylko Steban wybiegł ze stadionu, kwicząc, krztusząc się i chrząkając jak dławiące się grejpfrutem prosię, potruchtałem do pakamery, żeby zobaczyć, co go tak przestraszyło.

Tym razem członki nie były owinięte. Tym razem leżały na podłodze w czterech grupach. I kiedy się im przyjrzałem, zrozumiałem coś cudownego.

Jedna noga leżała prosto po lewej stronie pakamery. Blada, sinawa i dokładnie odsączona, na kostce miała złoty łańcuszek z wisiorkiem w kształcie serduszka. Była naprawdę urocza, słodziutka, nieoszpecona wstrętnymi plamami krwi. Bardzo elegancka robota. Dwie ciemne ręce, równie starannie odcięte i zgięte w łokciu, ułożono równolegle do nogi, łokciem na zewnątrz. A obok rąk, tuż obok siebie leżały pozostałe kończyny, wszystkie zgięte w stawach i jakby zaokrąglone u dołu.

Chwilę trwało, zanim to do mnie dotarło. Szybko zamrugałem i gdy obraz się wyostrzył, musiałem mocno zmarszczyć brwi, żeby nie zachichotać, bo Deb znowu powiedziałaby, że zachowuję się jak nastolatka.

A chciało mi się śmiać dlatego, że mój mistrz zrobił z rąk i nóg litery, z których ułożył krótki napis: Buu.

Pod Buu spoczywały trzy korpusy, ułożone w śliczny, halloweenowy uśmiech.

Co za łobuziak.

Ale podziwiając humor bijący z tej małej wystawy, zastanawiałem się, dlaczego zorganizował ją akurat tutaj, w pakamerze, zamiast na lodzie, gdzie mogłaby zdobyć uznanie szerszej publiczności. Zgoda, pakamera była dość przestronna, jednak w sumie ciasna i wystarczyło w niej miejsca tylko na samą ekspozycję. Więc dlaczego?

Gdy się nad tym zastanawiałem, z trzaskiem otworzyły się główne drzwi: przybyli pierwsi ratownicy. I kiedy się otworzyły, przez taflę lodowiska przemknął podmuch zimnego powietrza, który omył mi plecy…

Odpowiedział mu ciepły prąd płynący w tym samym kierunku. Leciutki jak muśnięcie czubkiem palca dotarł do mrocznego dna podświadomości i poczułem, że gdzieś tam, w bezksiężycowej nocy mojego jaszczurczego mózgu, coś się zmieniło, że Mroczny Pasażer ochoczo wyraża zgodę na coś, czego nawet nie słyszałem ani nie rozumiałem, choć wiedziałem, że musi mieć to coś wspólnego z palącą niecierpliwością zimnego powietrza, z napierającymi zewsząd ścianami, z narastającym przeświadczeniem, że…

Tak jest dobrze. Tak, na pewno. Że tak jest dobrze, że właśnie tak powinno być, że mój tajemniczy autostopowicz jest zadowolony, podekscytowany i spełniony w sposób, jakiego nie jestem w stanie ogarnąć rozumem. Jednocześnie przebijało przez to wszystko niejasne wrażenie, że skądś to znam. Nie miało to żadnego sensu, ale tak było. Lecz zanim zdążyłem zgłębić znaczenie tego dziwnego objawienia, młody, przysadzisty mężczyzna w policyjnym mundurze kazał mi wyjść z pakamery z rękami na widoku. Musiał przyjechać jako pierwszy i celował we mnie z rewolweru w bardzo przekonujący sposób. Ponieważ twarz przecinała mu tylko jedna długa, ciemna brew i ponieważ nie miał czoła, uznałem, że lepiej spełnić jego życzenie. Wyglądał na tępego, prymitywnego draba, który może przypadkiem zastrzelić niewinnego człowieka — albo nawet mnie.

Niestety, mój odwrót odsłonił małą dioramę w pakamerze i prymitywny drab zaczął rozpaczliwie szukać miejsca, gdzie mógłby zwrócić śniadanie. Wreszcie dopadł dużego kosza na śmieci sześć metrów dalej i zaczął wydawać okropne rzężąco-gulgoczące odgłosy. Stałem nieruchomo i czekałem, aż skończy. Rozrzucać wokoło na wpół strawione jedzenie — cóż za okropny zwyczaj. Jaki niehigieniczny. I pomyśleć, że robił to strażnik bezpieczeństwa publicznego.

Dołączyli do nas kolejni mundurowi i już wkrótce mój małpi przyjaciel dzielił kosz z kilkoma kolegami. Wydawali bardzo niemiłe dźwięki, nie wspominając już o tym, że musiałem wdychać te wszystkie nieprzyjemne zapachy. Mimo to grzecznie czekałem, ponieważ jedną z najbardziej fascynujących rzeczy, jakie można powiedzieć o rewolwerze, jest to, że da się z niego wystrzelić, nawet wymiotując. Jeden z mundurowych wyprostował się wreszcie, wytarł rękawem usta i zaczął mnie przesłuchiwać. Niedługo potem odepchnięto mnie na bok, zakazano mi odchodzić i czegokolwiek dotykać.

Kilka minut później przyjechali kapitan Matthews z detektyw LaGuertą i kiedy przejęli dowództwo, trochę się odprężyłem. Ale teraz, kiedy mogłem już wszędzie pójść i wszystkiego dotknąć, po prostu siedziałem tam i myślałem. A myśli miałem zaskakująco niepokojące.

Dlaczego wystawa w pakamerze wydała mi się tak dobrze znajoma, tak rozkosznie swojska?

Nie wiedziałem, byłem zupełnie zagubiony. Oczywiście mógłbym powrócić do moich porannych, jakże idiotycznych koncepcji i wmówić sobie, że to moje dzieło, ale tego nie zrobiłem. Moje dzieło — co to za głupota? Buu, rzeczywiście. Nie warto było nawet z tego szydzić. Czysty absurd.

Jeśli tak, skąd wrażenie, że tę wystawę znam?

Westchnąłem i doświadczyłem kolejnego nowego uczucia: uczucia dezorientacji. Po prostu nie miałem pojęcia, co się dzieje i wiedziałem tylko, że to coś dotyczy w jakiś sposób mnie. Nie było to objawienie przełomowe ani pomocne, ponieważ dokładnie pasowało do moich poprzednich wniosków, jakże logicznych i analitycznych. Jeśli wykluczyć absurdalny pomysł, że zrobiłem to nieświadomie — a ja ten pomysł wykluczyłem — każde kolejne wytłumaczenie stawało się coraz mniej prawdopodobne. Tak więc, podsumowanie wyglądało następująco: Dexter jest w tę sprawę zamieszany, ale nie wie nawet, co to znaczy. Poczułem, jak kilka trybików w moim dumnym niegdyś mózgu wyskakuje z łożysk i spada z trzaskiem na podłogę. Brzdęk, brzdęk. Ziuuu! Dexter wykolejony.

Od kompletnego załamania uratowało mnie pojawienie się Debory.

— Chodź — rzuciła. — Idziemy na górę.

— Można spytać po co?

— Żeby pogadać z urzędasami. Może coś wiedzą.

— Muszą coś wiedzieć, skoro mają własne biuro. Patrzyła na mnie przez chwilę, odwróciła się i powtórzyła:

— Chodź.

Nie wiem, może zmusił mnie do tego jej rozkazujący ton głosu, tak czy inaczej, wstałem i poszedłem. Przeszliśmy na drugą stronę lodowiska i wyszliśmy na korytarz. Przed windą stał policjant z Broward, a przez przeszklone drzwi zobaczyłem kilku innych, którzy pilnowali taśmy ostrzegawczej przed wejściem. Debora pomaszerowała prosto do tego przed windą.

— Morgan — powiedziała, a on od razu kiwnął głową i wcisnął guzik. Potem spojrzał na mnie, ale zrobił to bez najmniejszego zainteresowania, co wiele mówiło.

— Ja też jestem Morgan — wyjaśniłem, lecz on odwrócił głowę i wbił wzrok w przeszklone drzwi.

Rozległ się stłumiony gong i przyjechała winda. Debora weszła do kabiny i grzmotnęła ręką w guzik tak głośno, że policjant spojrzał na nią tuż przed tym, gdy zamknęły się drzwi.

— Dlaczego jesteś taka ponura, siostrzyczko? — spytałem. — Czy nie tego zawsze chciałaś?

— Każą mi to robić tylko po to, żebym miała coś do roboty i wszyscy o tym wiedzą — burknęła.

— Ale jest to robota detektywistyczna — zauważyłem.

— Ta suka znowu namieszała — syknęła Deb. — Jak tylko się tu wybiegam, mam wracać do dziwek.

— Ojej. Znowu w tym seksubranku?

— Znowu.

Zanim zdążyłem znaleźć magiczne słowa pocieszenia, przyjechaliśmy na miejsce i otworzyły się drzwi. Deb wysiadła, ja wysiadłem za nią. Szybko trafiliśmy do holu, gdzie pracownicy mieli czekać, aż przedstawiciele majestatu prawa będą mieli czas z nimi porozmawiać. Przed drzwiami stał kolejny policjant z Broward, pewnie po to, żeby żaden z nich nie uciekł i nie spróbował przedrzeć się przez granicę do Kanady. Debora skinęła mu głową i weszła do środka. Bez entuzjazmu poczłapałem za nią, wciąż rozmyślając o moim problemie. Ale siostra szybko wyrwała mnie z zadumy, wypychając drzwiami młodego, opryskliwego człowieka o tłustej twarzy i koszmarnie długich, tłustych włosach. Powlokłem się za nimi.

Oczywiście wiedziałem, o co chodzi: Debora oddzieliła go od pozostałych, żeby go przesłuchać. Bardzo dobra zagrywka, ale szczerze mówiąc, nie rozpaliła mi serca. Po prostu czułem — nie mając pojęcia dlaczego — że żaden z pracowników nie wniesie do sprawy niczego znaczącego; sądząc po tym długowłosym, uogólnienie to można by zastosować również do jego życia. Siostrę obarczono nudnym, rutynowym zadaniem na niby, ponieważ kapitan uznał, że zrobiła coś dobrze. Wciąż uchodziła za szkodnika, więc dostała trochę detektywistycznej roboty, żeby miała jakieś zajęcie i nie wchodziła nikomu w paradę. A ja wlokłem się za nią, bo mnie o to prosiła. Może chciała sprawdzić, czy moje zdolności postrzegania pozazmysłowego pomogą jej ustalić, co ci potulni kanceliści jedli na śniadanie. Spojrzałem na twarz towarzyszącego nam młodzieńca i od razu wiedziałem, że skonsumował zimną pizzę i chipsy, popijając to litrem pepsi. Musiał jeść tak od dawna, bo miał zniszczoną cerę i biła z niego bezmyślna wrogość.

Pan naburmuszony zaprowadził nas do sali konferencyjnej na zapleczu. Stał tam długi dębowy stół, dziesięć czarnych krzeseł z wysokim oparciem oraz biurko z komputerem i sprzętem audio-wideo. Debora i jej pryszczaty przyjaciel usiedli i zaczęli wymieniać złowrogie miny, tymczasem ja podszedłem do biurka. Pod oknem, tuż obok biurka, stała mała półka. Wyjrzałem na dwór. Na dole, niemal dokładnie pode mną, zobaczyłem ciągle rosnący tłum reporterów i policyjne radiowozy przed drzwiami, którymi weszliśmy na lodowisko ze Stebanem.

Spojrzałem na półkę i pomyślałem, że zrobię sobie trochę miejsca i oprę się o nią, dyskretnie dystansując się od przesłuchującej i przesłuchiwanego. Na półce leżała sterta żółtych teczek, a na nich jakiś mały, szary przedmiot. Był kwadratowy i chyba plastikowy. Czarny przewód łączył go z komputerem. Chciałem go podnieść i przesunąć, ale…

— Hej! — zawołał pryszczaty. — Niech pan nie dotyka mojej kamery. Spojrzałem na Deborę. Debora spojrzała na mnie i przysięgam, nozdrza zafalowały jej jak u wyścigowego konia przed bramką startową.

— Czego? — spytała.

— Ustawiłem ją na drzwi — ciągnął pryszczaty. — A teraz będę musiał ją przefokusować. Kurczę, człowieku, musi pan grzebać w moich rzeczach?

Ponownie przeniosłem wzrok na siostrę.

— On powiedział: „kamera”.

— Kamera — powtórzyła Debora.

— Tak.

Pani detektyw spojrzała na naburmuszonego księcia z bajki.

— Jest włączona?

Książę gapił się na nią, próbując zachować pałającą gniewem twarz.

— Ale co?

— Kamera. Czy ta kamera działa? Książę prychnął i wytarł palcem nos.

— Myśli pani, że zawracałbym sobie nią głowę, gdyby nie działała? Kosztowała mnie dwie stówy. Musi działać.

Wyjrzałem przez okno, żeby sprawdzić, gdzie skierowany jest obiektyw, tymczasem on gderał dalej.

— Mam własną stronę internetową. Kathouse. com. Kiedy nasi wyjeżdżają albo wracają, wszystko leci na żywo.

Debora podeszła do mnie i też wyjrzała przez okno.

— Była skierowana na drzwi — powiedziałem.

— No, a gdzie? — burknął nasz rozmówca. — Inaczej nic nie byłoby widać.

Debora przeszyła go wzrokiem i pięć sekund później zaczerwienił się i spuścił głowę.

— Czy w nocy też była włączona?

— Jasne — mruknął, wciąż patrząc na blat stołu. — To znaczy, chyba tak.

Siostra odwróciła się do mnie i uniosła brwi. Jej wiedza komputerowa ograniczała się do wypełniania standardowych meldunków o zdarzeniach drogowych. Wiedziała, że moja jest trochę głębsza.

Spojrzałem na informatyka.

— Jak ją pan ustawia? — rzuciłem, adresując pytanie do czubka jego głowy. — Na automatyczną archiwizację?

Tym razem podniósł wzrok. Użyłem określenia: „automatyczna archiwizacja”, więc musiałem być w porządku.

— Tak — odparł. — Odświeża obraz co piętnaście sekund i zapisuje na dysku. Rano zwykle to kasuję.

Debora chwyciła mnie za rękę tak mocno, że omal nie pękła mi skóra.

— Dzisiaj też pan skasował? — spytała. Informatyk uciekł wzrokiem w bok.

— Nie. Wpadliście tu z takim wrzaskiem, że nie zdążyłem nawet sprawdzić poczty.

— Bingo — powiedziałem.

— Niech pan tu podejdzie — rozkazała Debora.

— Słucham? — nie zrozumiał nasz smutny harcerzyk.

— Niech pan tu podejdzie — powtórzyła siostra, a wtedy powoli wstał, otworzył usta i niepewnie potarł kłykcie.

— Ale po co?

— Czy zechce pan tu podejść? — warknęła Deb jak na starą weterankę przystało. Informatyk wreszcie ożył i podszedł bliżej. — Może pan pokazać nam zdjęcia z dzisiejszej nocy?

Informatyk zerknął na komputer, potem na nią.

— Po co? — spytał. Ach, te niezbadane tajemnice ludzkiej inteligencji.

— Bo niewykluczone — odrzekła Debora bardzo powoli i wyraźnie — że jest wśród nich zdjęcie zabójcy.

Informatyk szybko zamrugał i się zaczerwienił. — No, nie.

— No, tak — odparłem.

Z rozdziawionymi ustami młodzian spojrzał na mnie, potem znowu na Deborę.

— Ale odlot — sapnął. — Bez kitu? To znaczy… naprawdę? O żesz ty… — Zaczerwienił się jeszcze bardziej.

— Możemy przejrzeć te zdjęcia? — powtórzyła Deb.

Pryszczaty stał nieruchomo jeszcze przez sekundę, a potem rzucił się na krzesło przy biurku i poruszył myszką. Momentalnie ożył ekran, a wtedy on zaczął wściekle stukać w klawiaturę i jeździć myszką po podkładce.

— Od której? — rzucił.

— O której wszyscy wyszli? — spytała siostra. Wzruszył ramionami.

— Wczoraj nie graliśmy. Chyba gdzieś o… ósmej?

— Niech pan zacznie od północy — powiedziałem. Kiwnął głową.

— Dobra. — Przez chwilę walił w klawisze i cicho mamrotał. — No, szybciej, ty… To tylko sześćset megaherców. Nie chcą nam dać lepszego sprzętu. Ciągle mówią, że wystarczy, a to bydlę jest takie powolne, że… — Nagle urwał. — Mam.

Na ekranie monitora ukazał się ciemny obraz, pusty parking przed stadionem.

— Północ — powiedział informatyk.

Piętnaście sekund później obraz zmienił się na identyczny.

— Będziemy to oglądali przez pięć godzin? — spytała Debora.

— Niech pan przewinie — poleciłem. — Szukamy świateł, reflektorów samochodowych, czegoś, co się rusza.

— Jjyyasne. — Pryszczaty książę gwałtownie poruszał myszką, znowu zastukał w klawiaturę i obrazy zaczęły przesuwać się z prędkością jednego na sekundę. Początkowo były takie same: ten sam ciemny parking, to samo jaskrawe światło na skraju kadru. Ale mniej więcej pięćdziesiąt klatek później na ekranie coś się pojawiło.

— Furgonetka! — sapnęła Deb.

Nasz ulubiony informatyk pokręcił głową.

— Ochroniarz — mruknął i rzeczywiście, po chwili zobaczyliśmy samochód ochrony.

Obrazy przesuwały się dalej, wciąż takie same i niezmienne. Co trzydzieści, czterdzieści klatek przez ekran przejeżdżał samochód ochrony, a potem nie działo się nic. Po kilku minutach przestał przejeżdżać nawet samochód.

— Mam cię — rzucił nasz nowy, pyszałkowaty przyjaciel. Debora zmarszczyła brwi.

— Kamera wysiadła?

Pryszczaty spojrzał na nią, zaczerwienił się jak piwonia i uciekł wzrokiem w bok.

— Nie, to ten ochroniarz — odparł. — Facet się obija. Noc w noc gdzieś o trzeciej parkuje naprzeciwko i daje w kimono. — Ruchem głowy wskazał przesuwające się czarne obrazy. — Widzi pani? Hej tam, panie ochroniarz! Niech się pan tylko nie przemęczy. — Z jego nosa wydobył się dziwny, mokry odgłos; założyłem, że to śmiech. — A to sukinkot. — Znowu zabulgotało mu w nosie i na ekranie znowu ukazał się pusty parking.

I nagle…

— Zatrzymaj! — krzyknąłem.

Na ekranie pojawiła się furgonetka. Stała tuż przy wejściu. Kolejny obraz i obok furgonetki wyrósł jakiś mężczyzna.

— Nie można bliżej? — spytała Debora.

— Niech pan podkręci zoom — rzuciłem, zanim zdążył zmarszczyć czoło.

Przesunął kursor, podświetlił fragment obrazu z mężczyzną i kliknął myszką. Fragment się powiększył.

— Za mała rozdzielczość — powiedział. — Te piksele…

— Zamknij się — warknęła Debora. Wpatrywała się w ekran tak intensywnie, jakby chciała roztopić go wzrokiem. Wiedziałem dlaczego.

Było ciemno i mężczyzna stał za daleko, żeby mieć całkowitą pewność, mimo to na podstawie kilku ledwo widocznych szczegółów stwierdziłem, że jest w nim coś znajomego. Jego sylwetka, sposób, w jaki stał na znieruchomiałym obrazie, rozkładając ciężar ciała na obydwie nogi. Wrażenie było bardzo niejasne i nieuchwytne, ale wszystko to razem do czegoś się sprowadzało. I kiedy z głębokich zakamarków mojego umysłu buchnął głośny, syczący rechot, poczułem się tak, jakby spadł mi na głowę fortepian koncertowy. Bo mężczyzna z ekranu wyglądał jak…

— Dexter? — wychrypiała Debora dziwnie zduszonym głosem.

Rzeczywiście.

Wyglądał dokładnie jak Dexter.

Загрузка...