ROZDZIAŁ XI

Przez chwilę wszyscy stali nieruchomo, usiłując zrozumieć owo niepojęte, którego byli świadkami.

Pierwszy pozbierał się pastor.

– Musimy ratować tego nieszczęśnika! – zawołał i już ruszał ku miejscu, w którym zniknął Terje.

– Nie, nie, zatrzymajcie, się! – wykrzyknął Heike przerażony. – Pchacie się wprost w ramiona śmierci!

– Ale nie możemy przecież tak po prostu…

Heike zwrócił się do wieśniaków z Eldafjord:

– Czy nikt dotąd nic nie słyszał o tym miejscu?

Odpowiedział mu Elis:

– Nic poza tym, że ostrzega się wszystkie dzieci, by nie wchodziły na tę równinę. Wpaja się im od małego, że tu jest niebezpiecznie, ale według mnie ludzie już dawno zapomnieli, dlaczego. Po prostu obawiają się, że można wpaść w jakąś dziurę, ba podłoże takie tu zdradliwe.

– No bo prawdą jest – odezwał się jeden z chłopców – że ludzie ginęli w tym miejscu od niepamiętnych czasów. Sam o tym słyszałem. Powiadano, że spadali w dół.

Inni miejscowi mu przytaknęli.

Pastor zaczął się wyraźnie niecierpliwić, Heike więc, chcąc nie chcąc, musiał wyjaśnić:

– Panie pastorze, ten stwór, który wyłonił się spośród kamieni, był tym samym, którego ujrzałem na schodach. Wy go wówczas nie widzieliście.

– Te ogłuszające kroki? – szepnął pastor.

Heike tylko skinął głową w odpowiedzi.

– To był ten sam stwór – rzekł wzburzony Eskil – którego ja widziałem, wtedy gdy nocowałem w Jolinsborg. We śnie, który jakby nie był snem.

– Nie myślicie chyba poważnie, że… – zaczął jeden z młodych wieśniaków.

Elis wydawał się bardziej przejęty niż inni. Znać było, że rybak pragnąłby znaleźć się jak najdalej od tego miejsca, ale dzielnie nie odchodził.

– Czy… czy to był… Pan Jolin? – zapytał drżącym głosem.

– Nie! – wykrzyknęła Vinga, która nareszcie otrząsnęła się z szoku. – Widziałam malowany portret pana Jolina w księdze, którą miał ojciec Inger-Lise. Pan Jolin był ogólnie znanym, wysoko postawionym człowiekiem siedemnastowiecznej Norwegii, stać go było na zamówienie portretu. Tamten stwór to na pewno nie on. Pan Jolin był raczej drobny i bardzo elegancki, zadbany. O tym którego ujrzeliśmy, z pewnością nie da się tego powiedzieć!

Heike myślał intensywnie. Wszyscy stali wpatrzeni w niego na samym skraju skalnego tarasu, z trudem utrzymując równowagę.

– Bardzo chciałbym wiedzieć coś więcej o tym Jolinie Jolinsannie, który podobno przebywa w zamknięciu…

Na twarzach wieśniaków odmalowała się ulga.

– O, tak! – odetchnęli.

– Szalony Jolin? – powiedział Elis. – No…

Solveig stała przy Eskilu, trzęsła się, miała posiniałe wargi. Dzień jednak nie był szczególnie chłodny, nie dlatego więc drżała. Od czasu do czasu spadała pojedyncza kropla deszczu.

– Nie wiem – rzekła niepewnie. – Oczywiście to może być mój szwagier Jolin, ale stwór niewiele go przypominał. Jeśli to rzeczywiście on, to strasznie musiał się stoczyć.

– Może uciekł z domu wariatów – podsunął Eskil. – I potem żył w dziczy, w osamotnieniu.

– Może i tak – odparła zamyślona. – Ale Terje i jego bracia byli do siebie bardzo podobni. Przystojni, wysocy i dobrze zbudowani, ale na pewno nie muskularni. Ten stwór nie ukazał się nam w całości, ale czy nie wydawał się znacznie starszy?

Niepewnie szukała potwierdzenia u innych.

– Ale bracia byli ciemni? – upewniał się Heike.

– Wszyscy w Eldafjord mamy dość ciemną karnację. To przecież nieduża, odcięta od świata wioska.

– No tak, to oczywiste – przyznał Heike.

Umilkli. Nie mieli odwagi wypuszczać się na taras, ale nie chcieli też zostawiać Terjego Jolinsanna swemu losowi. Stali więc tak, w każdej chwili gotowi do ucieczki, gdyby coś jeszcze się wydarzyło.

Deszcz zaczął siąpić jakby gęściej. Na włosach i ramionach osiadał welon z kropli.

– Koniecznie musimy coś przedsięwziąć! – zdenerwował się pastor.

Heike pozbierał wreszcie myśli. Już dość długo zastanawiał się nad dalszymi posunięciami.

– I zaraz podejmiemy działanie – odpowiedział pastorowi. – Ale Terjego należy uważać za straconego.

Zadrżeli, nikt jednak nie uronił ani jednej łzy nad losem Jolinsonna.

– Solveig – powiedział Heike. – Wróć teraz do domu, do małego Jolina. Ale pamiętaj, nie wolno ci iść samej i staraj się okrążyć Jolinsborg jak najszerszym łukiem! Chcę, by został ze mną tylko pastor i Vinga. Wszyscy inni niech stąd odejdą.

Eskil ostro zaprotestował.

Heike ujął go pod brodę.

– Chcę, by przynajmniej jeden Lind z Ludzi Lodu pozostał przy życiu. Nie możemy ryzykować, że zginiesz.

– Ale ja mogę zamienić się z mamą, przecież jestem o wiele silniejszy.

– Vinga brała już udział w podobnych wydarzeniach. Ty nigdy nie widziałeś, co potrafię.

– Ależ, ojcze, jeszcze ci o tym nie wspominałem, ale czasami wydaje mi się, że w moim pokoleniu to właśnie ja jestem dotkniętym.

– Nonsens. To Tula jest dotknięta.

Eskilowi opadła szczęka.

– Tula?

– Nigdy na to nie wpadłeś? To znaczy, że ukrywała swe dziedzictwo lepiej, niż mi się wydawało.

– Ale przecież to ja słyszałem chór duchów! I ujrzałem tego stwora we śnie!

– Zgadza się, ale stało się tak dlatego, że otarłeś się o rozwiązanie zagadki skarbu pana Jolina. Znalazłeś się blisko miejsca, w którym został ukryty, i tym samym stałeś się niebezpieczny. No, ale dość o tym; teraz sobie idźcie.

Dwaj młodzi chłopcy uznali, że wystarczy im już ekscytujących przeżyć, i powoli zaczęli schodzić w dół. Przezornie starali się okrążyć Jolinsborg.

– Ja zostaję – oświadczył Eskil i gniewnie zacisnął usta. Nie pozwoli się przekonać, o, nie!

– I ja także nigdzie nie pójdę – postanowił Elis.

– Ja też nie – rzekła Solveig. Krzyknęła tylko do chłopców, prosząc, by zajrzeli do małego Jolina i posiedzieli przy nim, dopóki ona nie wróci. Odpowiedzieli, że może im w pełni zaufać.

Ktoś obcy miał czuwać przy małym Jolinie, którego nie śmiała pokazywać ludziom, bojąc się, że mogliby go zranić? A może zabronił jej tego Terje? W każdym razie postępowanie nieszczęśliwej matki wprawiło Eskila w zdumienie.

Także Vinga z zatroskaniem obserwowała drobną, wrażliwą Solveig.

Heike zrezygnowany popatrzył na otaczającą go grupkę. Westchnął głośno.

– Zgoda. Ale zostaniecie tutaj, nie podejdziecie ani o krok bliżej!

– Jasne chyba, że pójdziemy z tobą. Nie puścimy cię samego prosto w paszczę lwa – rzekł Eskil.

W głosie Vingi zabrzmiała nieskrywana surowość.

– Nie wiesz nawet, o czym mówisz. Oczywiście istnieje możliwość, że to Szalony Jolin, ale niczego nie wiemy na pewno. Heike nie może brać tylko takiego rozwiązania pod uwagę, musi wykorzystać wszelkie dostępne mu moce. Naszym oczom objawią się rzeczy, o jakich wam się nawet nie śniło. Czy nie rozumiesz, Eskilu, że będziecie tylko sprawiać kłopot? Dodatkowo przyjdzie nam jeszcze martwić się o wasze bezpieczeństwo.

– Nie będziemy przeszkadzać, obiecuję. Nie chcę tylko rzucać swoich rodziców dzikim bestiom na pożarcie.

Vinga zmiękła i pogładziła swego niemożliwego syna po policzku.

– Rozumiem. Ale ty najwyraźniej nic nie pojmujesz. Heike nie poradzi sobie z tym samodzielnie. Musi wezwać pomoc…

– Mówiliście o tym już wcześniej. Jaką pomoc?

– Opiekuńcze duchy Ludzi Lodu. Jednego lub wielu naszych wybranych lub dotkniętych przodków. Nigdy nie wiemy, kto przybędzie, ale zawsze wysyłają tych, którzy najlepiej radzą sobie w danej sytuacji.

Trójka młodych ludzi, Eskil, Solveig i Elis, nie mogła oderwać od niej oczu. Pastor także. Czyżby tej czarującej damie całkiem pomieszało się w głowie?

– Pójdziecie razem z nami do połowy drogi – oświadczyła Vinga. – Ale nie ruszycie się ani kroku dalej.

Eskil przyrzekł, że usłuchają. Uznał, że powinien ustąpić.

Heike zdjął z szyi mandragorę. Trzymał ją przed sobą; widzieli, że porusza wargami.

Pastor obserwował to z przerażeniem a wreszcie rzekł szeptem do Vingi: – To pogański rytuał, przykro mi, ale nie mogę wziąć w tym udziału.

– To wcale nie bluźnierstwo – równie cicho odrzekła Vinga. – Heike nie jest przeciwny Kościołowi, obdarzony został jedynie pewnymi nadprzyrodzonymi zdolnościami, które musimy respektować. Bez nich daleko w tej sytuacji nie zajdziemy. Chyba że jest to rzeczywiście Jolin Jolinsonn, wtedy najbardziej potrzebna będzie siła mięśni.

– Ale ten amulet… To przecież alrauna! Narzędzie Szatana!

– Ale to dobra alrauna – Vinga starała się przekonać pastora. – Ona zwalcza zło.

Pastor chciał powiedzieć coś o krzyżu, lecz intuicyjnie wyczuł, że nie miałby on w tej sytuacji odpowiedniej mocy. Co takiego powiedział ów tajemniczy Heike? „Krzyż służy do błogosławieństw, nie do zaklęć.”

No cóż, Heike pragnął, by pastor mu towarzyszył, duchowny musiał więc wypełnić swój obowiązek. Okaże się, która moc jest silniejsza.

Pastor zrozumiał nagle, że bierze pod uwagę trzy moce: jedną – reprezentowaną przez krzyż, drugą – tkwiącą w alraunie i trzecią – nieznane zło, kryjące się w usypisku kamieni. A przecież wcale tego nie chciał.

Wolnym krokiem procesja ruszyła przez skalny taras w deszczu, który lał już porządnie. Pierwszy szedł Heike, trzymając Vingę za rękę, później pastor z krucyfiksem w dłoniach, a za nim Eskil obejmujący ramiona Solveig, jakby chciał ją przed czymś osłonić, i Elis, który starał się trzymać jak najbliżej pozostałych. Szli bardzo powoli, gdyż Heike wybierał drogę po gładkim podłożu, porośniętym niską trawą. Nie chciał wspinać się po głazach, zdradliwych, śliskich, zmoczonych deszczem.

Nagle się zatrzymał, przystanęli także pozostali uczestnicy osobliwego pochodu.

W trawie szeleścił wiatr. Słyszeli także cichutki szum deszczu.

Przed nimi ktoś stał. By widzieć wyraźniej, zacisnęli powieki i znów je rozwarli.

Tajemnicze cienie…

Z wolna stawały się wyraźniejsze, ale nie na tyle, by dały się rozpoznać. Pozostały cieniami. Trzy postacie, dwie z nich przybyły z najdawniejszych, najbardziej zamierzchłych czasów.

Jeden cień był niezwykle wysoki, drugi to chyba kobieta. Trzecim był mężczyzna chyba nie z tak odległej przeszłości, gdyż jego najłatwiej dało się odróżnić. Tamci dwoje byli jedynie mgłą.

– Mar – szepnął Heike do Vingi. – Wiemy więc, czego dotyczy sprawa. Nikt nie potrafi zaklinać tak jak Mar.

Heike z największym szacunkiem skłonił się głęboko przed trojgiem przybyszy. Odruchowo uczynili to także jego towarzysze.

Heike na powrót zawiesił mandragorę na szyi, ale nie wsunął jej pad koszulę. Eskil doznał nagle wrażenia, że korzeń o ludzkiej postaci i jego ojciec stanowią jedno, jakby zostali dla siebie stworzeni.

– To dobre moce, panie pastorze – rzekł Heike. – To nasi przodkowie, którzy kiedyś zostali dotknięci przekleństwem, ciążącym na naszym rodzie, ale zdołali obrócić zło w dobro. Pokornie starałem się naśladować ich przykład, ale jak widzieliście ostatnio, nie najlepiej mi się powiodło. Okrutnie się zachowałem wobec Terjego Jolinsonna.

– Zdarzyło się to po raz pierwszy – pospieszyła z wyjaśnieniem Vinga.

– No, niezupełnie – mruknął Heike.

– A kim jest tych dwoje? – zapytała.

– To Dida i, ku memu ogromnemu zdziwieniu i wielkiej radości, ktoś, kogo nie spodziewałem się tutaj zastać, a może nawet już nigdy nie spotkać. Vingo, pozwól, że ci przedstawię: Wędrowiec w Mroku.

– Ach! – ukłoniła się zaskoczona. – Sądziłam, że przebywacie w Słowenii, panie.

Rozległ się głośniejszy szum wiatru i wysoki czarny cień odpowiedział słowami, które usłyszał i zrozumiał jedynie Heike:

– Potrzebujesz mojej pomocy, Heike z Ludzi Lodu. Doprawdy, bardzo urosłeś od czasu, gdy wałęsałeś się po lasach Słowenii całkiem zagubiony, z gołą pupą.

Heike przetłumaczył tylko to, co uznał za konieczne:

– Mówi, że potrzebna mi jego pomoc.

Vinga w skrytości ducha zastanawiała się, dlaczego teraz przybyło akurat tych troje. Dida, Mar i Wędrowiec…? Vinga była świadoma, że Dida jest przepotężną kobietą, lecz poza tym wiedziano o niej niewiele. Ludzie Lodu znali ją od dawna, choć dopiero w czasach Heikego poznano jej imię. Sol ujrzała ją w narkotycznej wizji, kiedy to ukazali się jej przodkowie. Villemo także ją widziała, lecz najlepiej poznał ją Heike. Ale kim była? Co mogła im przekazać? Zanim poznano jej imię, nazywano ją damą z zamierzchłej przeszłości. Powiadano, że jest niewypowiedzianie piękna. Vinga zawsze żałowała, że nigdy nie miała okazji jej spotkać.

Heike przez cały czas rozmawiał z nowo przybyłymi, aż wreszcie odwrócił się do swych towarzyszy:

– Mówią, że musicie się teraz zatrzymać. Pod żadnym pozorem nie walna wam postąpić ani o krok do przodu. Nawet Vindze nie pozwalają mi towarzyszyć. Natomiast pastor może iść ze mną, jest mi potrzebny, a oni obiecują go chronić.

Słowa Heikego zabrzmiały groźnie. Pozostali popatrzyli na siebie, ale nie mogli uczynić nic innego, jak zostać w miejscu, w którym stali.

Eskil zdjął kurtkę i rozpostarł ją nad głową Solveigi swoją. Przytulili się mocno, jakby szukali u siebie ochrony przed wszystkimi złymi mocami grasującymi wśród gór otaczających Eldafjord. Elis zsunął wielką kamienną płytę leżącą na innych kamieniach, które dzięki temu były suche, mogli więc usiąść i czekać. Młody rybak zaproponował Vindze schronienie pod jego rybacką kurtką, a ona podziękowała mu promiennym uśmiechem i bez mrugnięcia okiem wdychała ostry zapach ryb.

Biedny pastor był kompletnie oszołomiony i zagubiony. Powiedzieli, że jest tu potrzebny. Powinien właściwie ucieszyć się tymi słowami, ale doprawdy, skąd miał wiedzieć, jak przystoi zachować się duchownemu, słudze Kościoła, w sytuacji tak wyjątkowej?

Żona Heikego, Vinga, wyjaśniła mu, że jej mąż został wyklęty z Kościoła już w momencie urodzenia. Z kościelnego punktu widzenia wszyscy dotknięci złym dziedzictwem Ludzi Lodu byli potępieni. A przecie Heike sprawiał wrażenie sprawiedliwego, dobrego człowieka o gorącym sercu. Co prawda straszny był ów wybuch gniewu przeciwko Terjemu Jolinsennawi, ale piękna Vinga i to umiała wytłumaczyć.

Pastor, który był mądrym i zacnym człowiekiem, postanowił zrobić wszystko, co tylko możliwe i zgodne z nakazami Kościoła. Spróbuje zachować dystans i robić swoje, i na tej zasadzie współpracować z tym niezwykłym dzikusem, który mimo wszystko imponował mu siłą ducha. Taki kompromis był do przyjęcia; on zajmie się wykonywaniem swoich kościelnych obowiązków, pozostawiając towarzyszowi zajęcie się swymi.

Nie zdążył sformułować tej myśli do końca, kiedy powietrze ze świstem przeciął wielki kamień. Zbliżali się do miejsca, w którym kiedyś, w pradawnych czasach, mogła wznosić się twierdza. Za pierwszym kamieniem poszybował następny. Jeden został wymierzony w Heikego, a drugi, jak pastor się zorientował, właśnie w niego. Kamień został wyrzucony z siłą tak wielką, że pastor nigdy nie byłby w stanie się uchylić. Kiedy uznał, że właśnie nadeszła jego ostatnia chwila, ciemna, utkana z cienia ręka zatrzymała pocisk w powietrzu. Ta samo stało się z odłamkiem skalnym wymierzonym w Heikego. Kamienie opadły na ziemię nie dosięgnąwszy celu. Ze szczeliny w usypisku głazów wydobył się ryk wściekłości.

– A więc potrafi wydać z siebie jakiś dźwięk – cierpko stwierdził Heike i dodał: – Ale dziękuję za pomoc.

Pastor mruknął coś podobnego pod nosem, nie wiedząc właściwie, komu powinien dziękować. Kolumnom z mrocznej mgły? Tyle tylko widział.

– Chyba można przypuszczać, że to mimo wszystko Szalony Jolin – spróbował niepewnie. – Najwyraźniej obdarzony jest głosem, należy więc przyjąć, że to żywa istota.

– Wkrótce się tego dowiemy – odparł Heike.

Pastor zauważył, jak bardzo Heike jest napięty, skoncentrowany. Bezustannie poruszał wargami, a kiedy znalazł się bliżej, pastor zorientował się, że olbrzym szeptem odmawia zaklęcia. Ale w jakim języku? Nie mógł zrozumieć ani słowa.

Czary, pomyślał przygnębiony. Podjął już jednak decyzję i postanowił w niej wytrwać. Poza tym cały dzień zdawał się jakby zaklęty przez mroczne siły, istotne więc było, by zamanifestować moc Kościoła. A niech sobie czary i złe duchy krążą wokół mnie! Zrobię, co do mnie należy!

Podniósł w górę krucyfiks i odmówił modlitwę.

Doszli do miejsca, które przy odrobinie dobrej woli można było uznać za coś więcej niż tylko bezładne usypisko bloków skalnych. Głazy leżały tu w pewnym porządku, jak gdyby tworząc wielki czworobok.

Że też nikt wcześniej nie zbadał tego miejsca!

Zaraz jednak pastor przypomniał sobie opowieści o wielu ludziach, którzy w niewyjaśniony sposób zaginęli w tej wiosce. Były wśród nich i bawiące się dzieci, nie wspominając o śmiałkach wyprawiających się na poszukiwanie skarbu!

Nie miał pojęcia, skąd wzięła się plotka, że akurat ta część skalnego tarasu jest szczególnie niebezpieczna. Ludzie sądzili pewnie, że to z powodu tak licznych głębokich jam i szczelin. A może lęk przechował się w ludzkiej pamięci jeszcze z zamierzchłych czasów? Podanie o dyszącej żądzą zemsty istocie, o której wcześnie zapomniano, i pozostał po niej jedynie strach przed owym miejscem?

Och, cóż za głupstwa przychodzą mu do głowy, to z pewnością Szalony Jolin uciekł z domu wariatów i osiedlił się tutaj. Demony wszak nie istnieją. To tylko stary przesąd, nie wolno mu dać się omamić.

– Teraz ostrożnie! – uprzedził go Heike. – Ja pójdę pierwszy! Spróbujemy znaleźć to zejście, o którym mówił Terje.

Nagle pastor znów usłyszał zawodzące głosy. Nie były już tak niewyraźne jak przedtem, Jakby pochodziły z innego świata. Wydobywały się ze szczelin i wyrw w tym zwałowisku ruin. Tak, ruin, bo teraz, gdy się zbliżył, bezładne usypiska kamieni wydały mu się ruinami.

Słyszał wyraźnie, że głosy, które skarżą się i płaczą, wołają o pomoc, są prawdziwe, a ich cierpień nie potrafił ogarnąć ludzki umysł. Znać było, że dręczy je wielki, nieopisany strach. Pastor jęknął, świadom swej bezsilności. A tak bardzo pragnął ulżyć ich cierpieniom!

Nie zdążył jednak zrobić nic więcej, bo Heike zatrzymał się w pół ruchu. Z jednej ze szczelin coś się w nich wpatrywało. Coś, co tylko czekało, by Heike zrobił jeszcze ze dwa kroki, a dosięgnęłoby jego nogi i ściągnęło w dół.

Pastor nigdy nie widział takiej ohydy. Potworne oblicze pod strzechą włosów przypominającą szaroczarną kępę trawy. Para wyłupiastych ślepi połyskujących czerwonym niemal blaskiem, wykrzywione złością usta pełne nierównych, pościeranych zębów. Cuchnący, oblepiony brudem stwór. Wstrętna ręka czaiła się na brzegu skalnego bloku, gotowa zadać morderczy cios. Ta dłoń była ogromna, brudna i owłosiona, zakończona grubymi szponami. Bez wątpienia stwór musiał być wielki, ale pastorowi nie skojarzył się z trollem. Widział przed sobą człowieka albo coś, co kiedyś nim było.

Upłynęła może sekunda, a już Heike zdjął z szyi mandragorę i wyciągnął ją w stronę potwora, plującego ze złością.

– Boże drogi – szepnął pobladły pastor, chowając się za plecami Heikego. – To musi być ten szaleniec!

– Nie – odparł Heike, na tę małą jedynie chwilę przerywając czarodziejskie zaklęcia. – Sądzę, że wiem, kto to jest. Pierwszy Jolin.

Twierdza pierwszego Jolina. Skarb został ukryty w twierdzy pierwszego Jolina. Plugastwo, które zniknęło pod wielką kamienną lawiną w roku 1256.

Plugastwo? Ogniska w Eldafjord?

Heike jakby czytał w jego myślach.

– Ludzie składani w ofierze. Paleni, by zadowolić tę straszną kreaturę…

Mandragora trzymała w szachu niezwykłą istotę. Heike i pastor rozumieli jednak, że nie potrwa to długo.

– Skąd pan o tym wie? – szepnął pastor. Wydawało mu się, że każdy mięsień, każde ścięgno w jego ciele zmieniło się w lód.

– Teraz, kiedy jestem tak blisko, doznaję objawienia.

– Ale przecież w Norwegii w siedemnastym wieku nie składano ofiar z ludzi!

Mam wrażenie, że stoimy u progu czegoś nieznanego – odrzekł cicho Heike. – Ale nie mam teraz czasu…

Pastor zrozumiał go w lot. Uniósł w górę swój krzyż i rozpoczął odmawianie modlitwy, mającej odpędzić demony. Na widok krucyfiksu potwór znów zaczął pluć z wściekłością.

Kiedy jednak pastor uniósł święty symbol, pełne żalu głosy wezbrały na sile, rozległo się stopniowo narastające błaganie o pomoc.

Tak, pomyślał pastor. Heike ma rację. Na tym polega misja, którą mam spełnić. Z demonami mierzyć się nie mogę.

Zauważył, że straszne oblicze się przybliżyło. Ze szczeliny wyłoniły się także ogromne barki, okryte wystrzępionymi skórami zwierząt.

To musiała być dziura, do której wciągnięty został Terje Jolinsonn. Najwyraźniej w tym właśnie miejscu człowiek-pająk czyhał na swe ofiary. Nie mogło to jednak być zejście, o którym mówił Terje.

Pastor ujrzał, że przybysze z zaświatów dają Heikemu znaki. Olbrzym postąpił parę kroków do tyłu i zgodnie ze wskazówkami duchów okrążył jamę. Pastor poszedł w jego ślady. W momencie gdy już opuścić miał niebezpieczne miejsce, stwór wyskoczył z jamy niczym wąż atakujący ofiarę i rzucił się ku stopom pastora.

Szybko, tak szybko, że ledwie zdążyli dostrzec ruch, wysoki cień pochylił się i uderzył. Z gardzieli potwora wydobył się piekielny wrzask i ręka, która otarła się o stopę pastora, cofnęła się między kamienie i zniknęła w jamie. Pierwszy Jolin ukrył się w swym królestwie.

Pastor był wstrząśnięty, nie mógł zapanować nad drżeniem ciała. Najpierw latające kamienie, a teraz ręka, która… Nie! Nie! Nie mógł przyjąć do wiadomości tego, czego był świadkiem.

Wyraźnie jednak poczuł dotyk ohydnych palców zakończonych twardymi, szponiastymi pazurami.

Na poły w transie stąpał za Heikem po nierównej ziemi, przez cały czas śmiertelnie się bojąc, że potwór znów się pojawi.

Dostrzegł wyraźnie, że stwór pała straszliwą nienawiścią ku Heikemu. Nienawiścią tak wielką, jakiej nigdy u nikogo nie Widział. Przyznać też musiał, że Heike znajduje się pod ochroną niewiarygodnie wielkiej mocy. Duchy powstrzymały potwora przed zaatakowaniem Heikego. Duchy i mandragora. Ale sama moc alrauny niewiele mogła zdziałać, jedynie na pewien czas odsunąć atak. A i własna moc tego człowieka była ogromna.

Heike jednak pragnął czegoś więcej, tyle pastor rozumiał. Unicestwienia.

– Proszę spojrzeć – powiedział tajemniczy przedstawiciel rodu Ludzi Lodu. – To musi być jedyne miejsce, którym można zejść na dół. Otwór jest ledwie widoczny.

Wówczas Dida uniosła dłoń. Powiedziała coś do Heikego, a on przetłumaczył pastorowi.

– Nie możemy iść jako pierwsi. Najpierw wejdzie mój szczególny opiekun, Wędrowiec w Mroku, to ten wysoki cień, a dopiero za nim ja. Potem Dida, a następnie pan, pastorze, Mar pójdzie jako ostatni. Niech pan będzie spokojny – uśmiechnął się krzywo. – Pastor pozostaje pod szczególną ochroną.

Pastor mógł jedynie pokiwać głową, przestał już zadawać pytania. Jak często śmiał się z opowieści o ludziach, którzy ze starciu zwyczajnie się zmoczyli? Teraz rozumiał ich lepiej, niełatwo było zachować kontrolę nad ciałem, kiedy wszystkie przyjęte zasady i prawdy brały w łeb, a pozostawał jedynie czysty, niczym nie przysłonięty strach.

Nie zważał na deszcz, który siąpił bezustannie, zamieniając jego pracowicie nakrochmalony kołnierz w zmięty kawałek białego płótna. Kiedy ostrożnie chwytał się gładkich bloków skalnych, by móc spuścić się w dół wąskiego, stromego korytarza, zbudowanego ze zdradziecko niespójnych kamieni, powtarzał w myślach słowa Dantego: „Porzućcie wszelką nadzieję, wy, którzy tu wchodzicie”.

Heike schodził na dół, starając się zachować jak największą ostrożność, świadom, że w każdej chwili kamienie mogą posypać się na jego głowę. Jego wielcy przodkowie nie musieli oczywiście podporządkowywać się tym zasadom, ześlizgiwali się w dół bez najmniejszych kłopotów. Heike za plecami Wędrowca uśmiechnął się do siebie. Uśmiechał się ze szczęścia, że oto znów widzi tego, który dawał mu poczucie bezpieczeństwa. Wędrowiec w Mroku, ten, który był mu najlepszym przyjacielem w latach dzieciństwa spędzonych w Słowenii. Wysoka, ciemna postać, czuwająca nad nim, gdziekolwiek się znalazł. Wędrowiec pomagał mu odnajdywać zagubione owce, ostrzegał przed grożącym niebezpieczeństwem… Teraz, kiedy znów się spotkali, wymienili spojrzenia i porozumiewawcze uśmiechy. Obu w równym stopniu uradowało powtórne spotkanie.

Heike postrzegał trzy duchy całkiem wyraźnie, tak jak widział prawdziwych, żywych ludzi, jedynie ich kontury lekko się rozmazywały, jakby odgradzała go od nich cienka ścianka z mgły.

Heike często zastanawiał się nie tylko nad tym, kim jest Dida, ale także Wędrowiec. Jego przeszłość była chyba okryta jeszcze większą tajemnicą. Jakie historie mogliby opowiedzieć? Heike westchnął. Gdyby tylko mógł kiedyś je poznać!

Heike słyszał rozpaczliwe wołania znękanych dusz, dobywające się gdzieś z głębi. Przez cały czas też miał w uszach wściekłe sapanie rozgniewanej bestii. Stwór czekał na nich, szykował się do krwawej rozprawy. Bo to przecież jego twierdza, jego dom! Nikomu, absolutnie nikomu nie wolno tu wtargnąć bezkarnie.

Heike nie wiedział o tym, że wtedy gdy pierwszy Jolin siedział skulony na skale, obserwując małżeństwo, które zamierzało wynająć Jolinsborg od Terjego, mężczyzna i kobieta stali właśnie na skalnym tarasie. Potwór miał więc na myśli nie Jolinsbarg, lecz owo miejsce tu, na pustkowiu. Jego dom, zrównany z ziemią przez siły natury.

Wąski korytarz-szyb nagle się rozszerzył.

Znaleźli się w stosunkowo dobrze zachowanym, otwartym czworokątnym pomieszczeniu. W panującym tu półmroku dostrzec mogli ściany z murowanych kamieni, resztki dachu i ubitą z ziemi podłogę.

Kiedyś była tu ludzka siedziba.

Zbyt duża jednak część dachu i lawina kamieni, która na niego spadła, zsunęły się na podłogę, trudno więc było dopatrzyć się całości. Na środku leżało usypisko głazów sięgające resztek dachu. Heike bał się choćby palcem tknąć którykolwiek z kamieni. On i pastor mogli zostać pogrzebani żywcem. Wszystko trzymało się tylko dzięki kilku odłamkom skalnym, które zakleszczyły się o siebie, tworząc bardzo niepewne sklepienie. Zewsząd przez szpary sączyło się światło dzienne i dzięki temu panował tu osobliwy półmrok. W powietrzu unosił się trupi odór.

Heike nie zdążył bliżej przyjrzeć się ruinom twierdzy. W następnej sekundzie w jego stronę poleciał pierwszy kamień. Zatrzymał go Mar, ale zaraz posypało się ich więcej, cała seria rzucanych z furią dużych i mniejszych skalnych odłamków. Jolin nie wykazywał zbyt wielkiej pomysłowości w doborze środków ataku.

Heike nareszcie go dostrzegł. Straszliwa postać czaiła się na środku za szarą kolumną usypaną z kamieni, Heike trzymał w rękach mandragorę, pastor zaciskał dłonie na krzyżu.

Wędrowiec gestem wskazał Heikemu, że ma iść naprzód. Najwyraźniej chcieli sprowokować potwora, wywabić go z jego kryjówki.

Nagle pastor stanął jak wryty.

– Panie Heike, niech pan spojrzy!

Heike skierował wzrok we wskazanym kierunku. Ze stosu kamieni wystawała ludzka noga, noga leżącego człowieka. A kiedy wpatrzył się w mrok zalegający w kątach pomieszczenia, dostrzegł więcej ciał. Zmarli… jedni zginęli niedawno, inni musieli leżeć tu już dość długo. Z niektórych zostały jedynie szkielety…

Zaginieni…

Stwór w miejscu, w którym stał, musiał najwidoczniej mieć jakąś ochronę, gdyż trzy duchy nie mogły go dosięgnąć. Kamienne bombardowanie ustało, bestia dokonywała go za pomocą siły myśli i najwyraźniej wreszcie uznała dalsze ataki tego typu za bezskuteczne. Heike mógł więc rozejrzeć się po grocie pana Jolina. Na podłodze za stosem kamieni dostrzegł wyraźny wzór, jak gdyby bestia przykucnęła na jakimś pogańskim ołtarzu ułożonym z najprzeróżniejszych symboli. W każdym razie to chyba właśnie go chroniło i dlatego troje przybyłych z przeszłości Ludzi Lodu usiłowało go stamtąd wyciągnąć.

Dokonać miał tego Heike.

Pastorowi nakazano, by cofnął się ku korytarzowi, którym przyszli, to miejsce bowiem pozostawało poza zasięgiem władzy potwora. W tym momencie pastor był postacią drugoplanową.

Dida uczyniła gest w kierunku Heikego, a on natychmiast zrozumiał jej intencje. Chciała, by postąpił nieco w prawo ku niszy, która w naturalny sposób utworzyła się w kamiennym murze.

Heike zrobił tak, jak nakazywała mu Dida.

Pierwszemu Jolinowi wyrwało się z gardła wściekłe wycie. A więc byli na właściwym tropie!

Posypał się kolejny grad kamieni. Czyżby niczego innego nie potrafił?

Owszem, umiał zabijać, ale tylko w bezpośredniej walce, siłą myśli mógł jedynie poruszać kamienie, wszystkie jednak zostały zatrzymane przez trzy duchy z Ludzi Lodu.

Heike śmiało postąpił ku tej części twierdzy, która dla pierwszego Jolina była najważniejsza. Pochylił się nieco, chcąc poluzować duży płaski kamień, właściwie płytę, za którą najwyraźniej coś się kryło.

Tego dla stwora było już za wiele! Wyskoczył z magicznego kręgu, a wówczas natychmiast uderzyły weń osobliwe zaklęcia Mara.

Heike również potrafił zaklinać tak jak Mar, ale jego zaklęcia zawsze były spontaniczne, nie umiał posługiwać się nimi w pełni świadomie. Nie rozumiał wypowiadanych przez siebie słów, tkwiły gdzieś w zakamarkach jego mózgu jako jeden z elementów dziedzictwa Ludzi Lodu. Mar natomiast wypowiadał zaklęcia w swym własnym języku, w mowie ludzi z Taran-gai. Były dla niego naturalne, przyswoił je sobie już jako dziecko w swej dzikiej krainie, znał ich znaczenie. Rozumiał każde wypowiadane przez siebie słowa.

Mar był najpotężniejszym zaklinaczem z Ludzi Lodu, potężniejszym nawet od Ulvhedina.

Potwór, pierwszy Jolin, stanął twarzą w twarz z trojgiem wysłanników z Ludzi Lodu.

Widać było, jak bardzo się boi. Wył i wrzeszczał, przekleństwa sypały mu się z ust, starał się zagłuszyć Mara, kryjąc okaleczone ramię za plecami, parskał i pluł.

Heike nie mógł zrozumieć, skąd brał się u niego taki strach. Wydawało się, że najgroźniejszym wrogiem stwora jest Wędrowiec w Mroku. Może dlatego, że był opiekunem Heikego? Ale i widok Didy zdawał się przywodzić go do szaleństwa.

Heike przez chwilę stał zdumiony reakcją potwora, zaraz jednak uznał, że musi rozdrażnić Jolina jeszcze bardziej. Wyciągnął dłoń ku kamiennej płycie, by przesunąć ją w bok.

Zły Jolin wydał z siebie przeciągły krzyk. Zapomniał o ostrożności, już nie zwracał uwagi na trzy duchy, nie cofnął się do chroniącego go kręgu ułożonego z kamieni i symboli magicznych. Mar natychmiast dał znak swym towarzyszom, jego głos dorównywał teraz sile grzmotu. Dida i Wędrowiec w Mroku unieśli prawe dłonie, obracając je wewnętrzną stroną ku potworowi i jakby go powstrzymując.

Stwór zesztywniał, ślepia mu się zaszkliły. Zaklęcia Mara stawały się coraz szybsze i coraz głośniejsze, gdzieś z tyłu dobiegał krzyk nieszczęśliwych dusz, wyrażający teraz nieprawdopodobne zdumienie, rosnącą nadzieję na zbawienie…

Przed oczami Heikego rozgrywały się niewiarygodne sceny.

Jolin był stracony. Zaklęcia Mara powtarzały się z nieubłaganą monotonią. Heike z zapartym tchem obserwował stopniowe unicestwianie potwora, który po prostu zamieniał się w pył. Skóra okrywająca jego ciało pękała, ohydne, skołtunione włosy kępkami sypały się na ziemię. Kawałek po kawałku Jolin niknął, rozpadał się na części, aż wreszcie przyszedł jego koniec. Pozostał po nim stosik czegoś nieokreślonego.

Wreszcie i to zniknęło.

Ucichł donośny głos Mara. Przodkowie z Ludzi Lodu odwrócili się do Heikego. Na ich twarzach jaśniał uśmiech.

– Teraz możesz wydobyć skarb na światło dzienne – rzekł Wędrowiec.

Dida podeszła do Heikego i pogłaskała go po policzku.

– Resztę dzieła pozostawimy tobie, jednemu z największych z Ludzi Lodu! Przyprowadzimy teraz twoją piękną małżonkę, niesfornego syna i innych.

– Jeszcze się kiedyś zobaczymy – obiecał Wędrowiec w Mroku.

Oniemiały Heike skłonił się przed nimi. Dida gestem dała znać pastorowi, że może się zbliżyć.

Duchy rozpłynęły się w powietrzu.

Pastor odetchnął z ulgą. W półmroku, do którego ich oczy zdołały już się przyzwyczaić, jego twarz wydawała się równie biała jak zmoczony kołnierz sutanny.

– Co tu się zdarzyło? – zapytał.

– Nie czas teraz na opowiadanie. Później – mruknął Heike.

Podeszli do płyty, za którą ukryty był skarb pana Jolina.

– Panie Heike – cicho rzekł pastor i wskazał na stos za usypiskiem kamieni na środku.

Heike zbliżył się do wskazanego miejsca. Bezładnie rzucone w kącie leżały skarby pana Jolina. Kościelne srebra, monety, drogocenności… Wszystko to opasywał ramionami szkielet.

– To pewnie jeden z tych, którzy zorientowali się, że skarb pana Jolina został ukryty w twierdzy pierwszego Jolina – mruknął Heike. – Nie powiodło mu się, Ale wobec tego nie rozumiem…

Jego wzrok prześlizgiwał się po ciałach zmarłych, po najświeższych zwłokach: Terjego Jolinsonna i kobiety, której mąż chciał wynająć Jolinsborg, i szczątkach tych wszystkich, przez wieki uznawanych za zaginionych. Spojrzenie jego zatrzymało się na kamiennej płycie.

– Ale wobec tego nie pojmuję, co kryje się za tym – dokończył. – W miejscu, które Jolin naprawdę starał się osłonić. Wydaje mi się, że skarb pana Jolina w ogóle go nie obchodził.

Podeszli do kamiennej płyty, bezpieczni, ze świadomością, że w żadnym kącie nie czai się już zło.

Heike odsunął płytę.

Ze środka posypały się przedmioty. Wpatrywali się w nie zdumieni.

– Cóż to, na miłość boską, może być? – szepnął pastor.

Wzrok Heikego zatrzymał się na największy m z przedmiotów, szerokim co najmniej na rozłożenie jego ramion.

– Nie – szepnął. – Nie! To niemożliwe!

Загрузка...