ROZDZIAŁ VI

Eskil wcześnie położył się do łóżka. Chciał zasnąć przed zapadnięciem zmroku ze świadomością, że ludzie we wsi jeszcze nie śpią, może nawet są na polu i pracują gdzieś w pobliżu.

Kiedy jakiś czas temu szedł do przystani, spotkał po drodze kilku młodych chłopców. Przyjaźnie skinął im głową, oni odpowiedzieli mu podobnym gestem, ale ostrożnie, jakby ukradkiem, z wyczuwalną rezerwą. Spodziewał się, że później będą krążyć wokół Jolinsborg, być może wykrzykiwać złośliwości lub nawet obrzucać kamieniami okna. Eskil był wszak kimś z zewnątrz, obcym, który naruszył spokój wioski.

Nic takiego jednak nie zaszło. I oni najwyraźniej unikali Jolinsborg jak wszyscy inni mieszkańcy osady. Albo też bali się Terjego, z którym kontakty nie należały do przyjemnych.

Eskil pragnął wręcz, by przyszli. Nie miały im za złe nawet najgorszego zachowania, byle tylko byli niedaleko! Tak bardzo potrzebował obecności ludzkich istot.

Najbardziej jednak tęsknił za kotem.

Brakowało mu tej odrobiny ciepła bijącego od żywego stworzenia, przytulonego do jego kolan.

Miał wrażenie, że wszystko w nim wielkim głosem woła o towarzystwo, o czyjąś bliskość.

Czy nigdy już nie uśnie? Bez końca dręczył się tym pytaniem i doprowadził się do stanu takiego wzburzenia, w którym sen odchodzi bezpowrotnie.

Co za przeklęcie wielki dom! Jak przestrzeń kosmiczna wypełniona pustką.

W jaki sposób inni lokatorzy zdołali tu wytrzymać? Myślał nie o tych, którym przydarzyło się nieszczęście, lecz o zwykłych ludziach, wynajmujących ten dom i wyjeżdżających w spokoju.

Ale oni nigdy nie przybywali tu sami tak jak on. Nigdy w pojedynkę.

Wówczas mrok nie wydaje się tak gęsty.

Ani cisza taka przeraźliwa.

Uśmiechając się sztucznie, przypomniał sobie, że jest tu przecież z własnej, nieprzymuszonej woli. Nikt go nie prosił, by przybył do Eldafjord, ani tym bardziej nie wywierał nań nacisku. Sam chciał przyjechać, i to na dodatek w tajemnicy. Trafił do więzienia, a później, kiedy powinien był wrócić do domu, postanowił mimo wszystko dotrzeć do celu, urzeczywistnić marzenie z dzieciństwa. Doprawdy, chyba już całkiem pomieszało mu się w głowie. Na pewno wszyscy pomyśleliby, że dobrze mu tak, sam tak sobie pościelił, ale nikt przecież nie wiedział o jego poczynaniach.

Matka i ojciec…

Nie odezwali się ani słowem. Nie przybyli mu z pomocą. A mimo to z ich powodu dręczyły go paskudne wyrzuty sumienia.

Ale prawdę mówiąc, to choć dobrze wiedział, że sam nawarzył sobie piwa, trochę użalał się nad własnym losem. Od czasu do czasu nie zaszkodzi nikomu ulitować się nad samym sobą; wprost przeciwnie – może nawet ulżyć, byle tylko nie przeciągać tego w nieskończoność i zbytnio się nie roztkliwiać.

Myśli coraz bardziej mu się plątały, nie było między nimi związku. Nie mógł usnąć. Z całej siły zaciskał powieki, nie chciał patrzeć, jak zapada zmrok, i przyjąć do wiadomości, że prawdopodobnie w Eldafjord zapanował już wieczorny spokój, wszyscy udali się na spoczynek. Z oddali dochodziło szemranie wezbranych wiosną potoków i szum wodospadów z desperacją rzucających się w przepaść.

Eskil czuł, że jest chory. Miał zatkany nos i obłożone gardło, raz było mu gorąco, to znów drżał z zimna. W głowie mu dudniło, pościel była mokra od potu. Wiedział, że jest za ciepło ubrany, ale instynkt podpowiadał mu, że nie powinien się rozbierać. A jeśli znów będzie zmuszony pognać w dół i schronić się w łodzi? Spędzić noc na wodzie, by nie dopadła go żadna ohydna zjawa?

Wiedział jednak, że kolejna noc spędzona na zimnie całkiem go złamie, zdawał sobie sprawę, że jest naprawdę chory.

Myśli pędzące mu przez głowę powoli zmieniały się w sny. Niezauważenie, jak to zwykle bywa, zasnął.

W następnej jednak chwili drgnął tak gwałtownie, że zabolało go całe ciało. Uczeni taki odruch określają jako atawizm, spuściznę po dawnych, bardzo dawnych przodkach, z czasów gdy ludzie mieszkali na drzewach i nagle budzili się w strachu, że zaraz spadną na ziemię. Eskil także miał takie wrażenie, jakby musiał się czegoś przytrzymać, by nie zlecieć w dół.

Do diaska, pomyślał. Miałem szansę, by spokojnie przespać całą noc. Że też musiało się tak zdarzyć. Jak zdołam znowu zasnąć?

Nagle zesztywniał, przestał oddychać. Poczuł, jak mocno bije mu serce, krew tętni w żyłach.

Co to mogło być?

Mały Jolin?

Nie, niemożliwe, by krzyki chłopca niosły się aż tutaj, cóż za niemądry pomysł. Poza tym to były jęki dorosłych ludzi, to co,…

Dobry Boże, co on takiego słyszał?

Ktoś najwyraźniej był w potrzebie. Nie, nie ktoś. Wiele osób. Dźwięki, choć niewyraźne, wskazywały, że udręczonych ludzi jest wielu.

Skąd dobiegały głosy? Kiedy zamykał drzwi, nie zauważył nic szczególnego. Poprzedniej nocy także nic takiego nie miało miejsca.

Potrzebowali pomocy, rozpaczliwe jęki wprost rozdzierały serce.

Eskil wstał, powodowany wrodzonym odruchem Ludzi Lodu, odruchem niesienia pomocy innym, odziedziczonym po Tengelu Dobrym, pierwszym, który zdołał odwrócić przekleństwo. Eskil założył wierzchnie ubranie i zapalił świecę. Wziął ją do ręki i wyszedł na korytarz.

Wszelkie te czynności wykonywał mechanicznie, bez zastanowienia. Ktoś znalazł się w potrzebie, a to oznaczało, że oczekiwał jego pomocy. Po prostu tak było.

W korytarzu jednak przystanął. Migotliwy płomień świecy wydobywał z mroku stare belki ścian, wiekowe szafy i drzwi. Z kątów wyłaniały się przedziwne cienie…

Wołanie słychać było teraz wyraźniej. Brzmiało niczym przepojona skargą, żałosna pieśń chóralna, wznosiło się i opadało, powracało jękiem, westchnieniem, błaganiem…

Ale dlaczego, dlaczego?

Po omacku przeszedł do kuchni, tam, widząc dzbanek z mlekiem, chleb i ser, poczuł się bezpieczniej.

Spiżarka?

Nie, przeraźliwy krzyk nie docierał tutaj aż tak wyraźnie. Najwidoczniej dobiegał z drugiego krańca domu.

Żadną miarą nie dało się powiedzieć, że Eskil w tej chwili postępował nadzwyczaj odważnie. Chłopak po prostu pragnął odegrać rolę wybawiciela.

Kiedy jednak dobrnął wreszcie do przeciwległego końca domu, żałosne wołanie dobiegło od strony kuchni.

Wówczas zorientował się, że to, co robi, to niedorzeczność, i strach ścisnął go za gardło. Przepadły marzenia o odegraniu roli samarytanina. Wiedział teraz, że krzyki i jęki, które słyszał, nie są rzeczywiste. To tylko próba omamienia jego zmysłów, próba przywiedzenia go do zguby.

Zachłysnął się powietrzem i rzucił w kierunku drzwi wejściowych; jedną ręką, bo w drugiej trzymał świecę, zaczął mocować się z zamkiem. Chór jęków za jego plecami przeszedł w cichy pomruk, Eskil sparzył się świecą, zdmuchnął ją i odrzucił od siebie. Nareszcie drzwi ustąpiły.

Już, już miało wyrwać mu się z piersi westchnienie ulgi, gdy na zewnątrz posłyszał, że okrzyki strachu przerodziły się w ogłuszające crescendo, wwiercające mu się w uszy. Piwnica wykopana w ziemi? zastanawiał się, biegnąc ścieżką w dół jakby gonił go sam diabeł. Nie, tam przecież nic nie było.

A mimo to intuicja podpowiadała mu, że w ciągu dnia otarł się o prawdę. Dlatego właśnie odezwały się głosy duchów.

Kiedy dotarł do zagajnika, jęki stopniowo cichły, aż wreszcie całkiem umilkły.

Eskilowi wydało się, że w ostatnich, zamierających tonach pobrzmiewała nuta zawodu.

Czy dlatego, że zdołał się wymknąć? A może była jakaś inna przyczyna? Skłaniał się raczej do drugiego rozwiązania.

Biegł jak mógł najszybciej, jednym ruchem otworzył furtkę w płocie Terjego i rzucił się ku domowi. Kolejna noc spędzona pod gołym niebem, na wodzie, mogła oznaczać śmierć, i tak czuł, że gorączka się wzmaga, trawi ciało.

Wrócić do Jolinsborg? Nigdy więcej!

W każdym razie nie sam. I nie po zapadnięciu zmroku.

Pokój Solveig? Wiedział, jak tam trafić, kiedy był wewnątrz, od tej strony odszukać go nie umiał. A za nic w świecie nie chciał budzić Terjego Jolinsonna w środku nocy.

Ale Solveig mógł obudzić!

Dlaczego dobrych ludzi ciągle się wykorzystuje?

Któż bardziej potrzebował snu od Solveig, spędzającej niezliczone bezsenne noce przy chorym synku? Najwłaściwsze byłoby nie przerywać jej odpoczynku i zamiast tego zapukać w okno Terjego.

Eskil jednak nie zdecydował się na to. Albo był tchórzem, albo po prostu nie chciał awantury, a może pragnął zrozumienia.

Ostatni powód był chyba najistotniejszy.

Zdołał obliczyć, które okno jest oknem pokoju Solveig, i zapukał delikatnie, lecz zdecydowanie. Wyjrzała natychmiast, jakby leżąc czuwała. W mroku wiosennej nocy wydało mu się, że widzi, jak kobieta skinieniem głowy daje mu znak i znika. Eskil zbliżył się do drzwi wejściowych.

Otwarły się powoli, wszedł do kuchni. Solveig zapaliła lampę i popatrzyła na niego. Na nocny strój narzuconą miała pelerynę.

– Jak ty wyglądasz, chłopcze? – szepnęła.

– Nie mogę tam dłużej mieszkać – wyrzucił z siebie. – Tam… tam straszy!

Otworzyła usta, chcąc coś powiedzieć, gdy w tej samej chwili wszedł Terje, ubrany w nocną koszulę i szarawe kalesony, sięgające mu zaledwie do pół łydki.

Eskil wyjaśnił pospiesznie:

– Przepraszam, ale mimo wszystko muszę przenocować tutaj. Strasznie jestem przeziębiony.

– Jesteś jakiś zdyszany, chłopcze. I blady jak trup.

– Mam bardzo wysoką gorączkę – odparł, co wcale nie było kłamstwem.

– Hm. Tak też wyglądasz. Inaczej sądziłbym, że zaraz zaczniesz opowiadać jakieś niestworzone historie o duchach jak ten człowiek, który kiedyś przybiegł tu w środku nocy. Całkiem pomieszało mu się w głowie.

Solveig zmarszczyła brwi.

– O kim mówisz?

– Nie pamiętasz? O tym, który później umarł. Majaczył coś o jakimś chórze, który prześladował go krzykiem i błaganiem o ratunek.

– Ja nie mam zamiaru umierać – szybko zapewnił go Eskil.

Popatrzyli na niego. Miał ochotę zapaść się pod ziemię.

– A więc i ty coś słyszałeś?

Westchnął.

– No tak, to prawda. Dokładnie to, o czym właśnie mówiłeś. Chór jęków. A raczej skargę całej gromady ludzi, którzy okrutnie cierpieli. Ale wczoraj w nocy jeszcze ich nie było.

– Mówisz to tak, jakbyś w rzeczywistości słyszał co innego – rzucił Terje zaczepnie. – W tym domu nie ma nic złego. Nie masz prawa tak twierdzić. Nie masz prawa głupim gadaniem pozbawić mnie źródła dochodu…

– Poczekaj, Terje, pozwól chłopcu opowiadać!

– Pierwszej nocy wszystko było takie niewyraźne. Usłyszałem stukanie. A później szuranie po ścianach; brzmiało to tak, jakby ślepiec próbował dostać się do środka. A potem przyśnił mi się straszliwy koszmar, potworny troll czy jak to nazwać. Stał i gapił się na mnie. Ale wszystkie dźwięki, jakie doszły moich uszu, mogły pochodzić od kota, był wszak na piętrze. No, a sen pozostaje snem.

– Mads wspominał kiedyś o strasznej, brudnej paskudzie, która nawiedzała go we śnie… – powiedziała Solveig zamyślona.

– Ee, tam! – parsknął Terje.

– Proszę, powiedzcie mi, jak długo ludzie mieszkali w Jolinsborg? – zapytał Eskil. – Nieprzerwanie od dwustu lat, czy…?

– Nie, nie było tak – odparł Terje, siadając przy kuchennym stole. Solveig i Eskil poszli w jego ślady. – Nie, dom najczęściej stał pusty. Nasi rodzice w ogóle nie chcieli w nim mieszkać, ale nigdy nie pytałem, dlaczego. Było nas trzech synów, Jolin jako najstarszy bardzo wcześnie się tam przeniósł. No i… – Terje urwał i zamyślił się. – No i zwariował.

Głos mu się załamał.

– Po nim ja i Mads się tam wprowadziliśmy – powiedziała Solveig. – Ale my wytrzymaliśmy w Jolinsborg ledwie przez kilka tygodni.

– Czy ty, mieszkając tam, także czegoś doświadczyłaś? – zapytał Eskil.

Przygryzła wargę.

– Śmiertelnie się bałam – odparła cicho. – Sam dom mnie przerażał, ta ogromna cisza. Ale niczego nie słyszałam, niczego, co dałoby się jakoś określić. Tylko niewyraźne dźwięki, które właściwie mogły być wszystkim.

Terje dokończył:

– A po tym, jak Madsa znaleziono martwego, ja przejąłem Jolinsborg. Ale nigdy się tam nie osiedliłem, wkrótce zresztą rozpocząłem przebudowę, czy maże raczej powinienem powiedzieć: dobudowę. Piętro. I nigdy niczego nie zauważyłem.

– Ale też i nigdy tam nie nocowałeś – wtrąciła Solveig.

Eskil mówił zamyślony:

– To oczywiście niemądre snuć teorie na wstępie, ale mam wrażenie, jakbym… Jakbym wpuścił kogoś do środka.

Terje popatrzył na niego z niedowierzaniem.

– I kiedy to się niby miało stać?

– Wydaje mi się, że właśnie dzisiaj. Ale, tak powiedziałem, to tylko wrażenie, uczucie. A o uczuciach rzadko da się powiedzieć coś na pewno.

– Tak, tak – sucho skwitował Terje. – A teraz najlepiej chyba będzie, jak położysz się do łóżka, żeby choroba przypadkiem nie rzuciła się na płuca. Możesz spać w małej izdebce, tak jak ostatnio.

Od tamtej chwili Eskilowi noc i dzień zlały się w jedno. W pamięci zachowały mu się niewyraźne obrazy Solveig, zmieniającej mu pościel, przesiąkniętą potem z powodu wysokiej gorączki. Docierały też do niego jakieś straszliwe jęki, ale wkrótce zorientował się, że to Jolin tak jęczy, a nie chór duchów. Solveig od czasu do czasu przysiadała na brzegu łóżka i poiła go ciepłym mlekiem z miodem i lukrecją.

Powoli zaczynało mu się przejaśniać w głowie.

Stali przy nim oboje, Solveig blada, z twarzą naznaczoną zmęczeniem, Terje spoglądał na niego surowo.

– Czy jesteś nareszcie dostatecznie przytomny, by dało się z ciebie wyciągnąć rozsądną odpowiedź? – zapytał Terje.

– Owszem – odparł Eskil, ale zachrypiał tak, że ledwie można było zrozumieć, co mówi. Na stoliku przy łóżku stało kilka niedużych wazoników z kwiatkami. Ciekawe, dlaczego?

– Okłamałeś mnie. Obiecałeś, że opowiesz mi wszystko, gdy tylko natrafisz na jakikolwiek ślad skarbu, ale okazało się, że jesteś dokładnie taki sam jak inni. Wszyscy chcieli zachować tajemnicę dla siebie, chociaż Jolinsbarg jest moją własnością!

– I małego Jolina – cicho wtrąciła Solveig.

– Tak, tak, także twoją i Jolina. Ale on i tak niedługo umrze.

Solveig najwyraźniej słyszała podobne słowa z ust Terjego już wiele razy i jedyną widoczną reakcją było tylko lekkie drżenie powiek.

– Ale ja naprawdę nie doszedłem do żadnego rozwiązania – Eskil poczuł się nagle kompletnie zagubiony. – To szczera prawda. Właśnie dlatego tak okropnie się tym przejąłem. Że wszystkim udało się dojść do jakiegoś wniosku, tylko mnie się nie powiodła.

– Chcesz, bym ci uwierzył? A przecież leżałeś tu, bez końca majacząc w gorączce o Jolinsborg. „Ależ tak, oczywiście, tak właśnie musi być!” powtarzałeś. I to wiele razy!

– Naprawdę? To znaczy, że muszę być jeszcze głupszy, niż sądziłem, bo najwyraźniej otarłem się o rozwiązanie, w ogóle tego nie rozumiejąc. Czy nie mówiłem już nic więcej?

– Bardzo to było poplątane. Fantazjowałeś o jabłkach i Jolinie Jolinsonnie! O osłonie przed wiatrem i ulewami! Kto mógł coś podobnego zrozumieć?

– Najwyraźniej coś mi się plącze po głowie, ale sam nie umiem tego poskładać w całość.

Solveig oświadczyła zdecydowanie:

– Teraz w każdym razie musisz coś zjeść, a potem odpocząć, aż poczujesz się dość silny, by stanąć na nogi. Byłeś bardzo chory.

– Dziękuję za troskliwą opiekę! Chyba odpoczywam już długo, ale prawdę mówiąc nadal czuję się zmęczony. Jeśli coś wpadnie mi do głowy, powiem ci o tym natychmiast, Terje. A tak w ogóle chciałem zapytać, jak długo już tak leżę?

– Wiele dni – cierpko odparł Terje i wyszedł.

Po chwili Solveig przyniosła Eskilowi jedzenie.

– Przykro mi, że sprawiam tyle kłopotu – powiedział chłopak zażenowany.

– Nie szkodzi. Bardzo się o ciebie niepokoiliśmy.

„My”? Szczerze wątpił, by Terjego interesowało jego zdrowie czy samopoczucie.

– Jak się miewa Jolin?

Twarz Solveig rozjaśniła się jak zawsze, kiedy ktoś z sympatią wymieniał imię synka.

– Tak jak zwykle. Tej nocy, kiedy już bardzo płakał, udało mi się przemycić trochę tego środka, który dostałam od ciebie. Tak dobrze mu robi spokojny sen.

– Solveig, musisz stąd odejść razem z małym Jolinem. Nie mam zbyt dużo pieniędzy, ale mogłabyś pojechać ze mną…

Przerwała mu ruchem dłoni, prosząc, by nie mówił dalej.

– Nie wiem, jak zdołałabym uwolnić się od Terjego. On mnie potrzebuje, na gospodarstwie, w domu. Nigdy nie pozwoli mi wyjechać. Ale, ach! Jakże gorąco tego pragnę! Zabrać stąd mojego chłopczyka, tu jest dla niego niebezpiecznie, zbyt niebezpiecznie. We wsi go nie znoszą, twierdzą, że jest wybrańcem Szatana, opętanym! I Terje go nienawidzi. – była bliska łez, ale zdołała nad sobą zapanować. – A jak ci się udało z Inger-Lise?

– Dlaczego, o co pytasz?

– No, wiesz…

Eskil zaśmiał się z goryczą,

– Rozzłościłem się na jej ojca, bo strasznie zadzierał nosa, i trochę się przechwalałem trzema dworami, które należą do naszej rodziny. Tacy się od razu zrobili słodziutcy jak miód, ale mam ich już powyżej uszu, całej trójki.

Solveig uśmiechnęła się ciepło.

– Dobrze się stało, bo jesteś zbyt dobrym chłopcem dla tych ludzi o pustych głowach. Nie mam nic przeciwko Inget-Lise, ona jest taka śliczna, ale…

Eskil nie miał zamiaru się przyznać, jak wielką ma ochotę na jakiś krótki, życiodajny romans. Przecież tak długo był sam… Musiałby jednak opowiedzieć o swym pobycie w więzieniu.

Zorientowała się, że młodzieniec się zawstydził, i spytała szybko:

– Jak się teraz czujesz? Zmęczony?

– Nawet nie. Czuję się dość dobrze, jakbym wielkimi krokami zmierzał ku wyzdrowieniu. Solveig…

Rozejrzał się dokoła.

– Terje wyszedł na pole.

Eskil uspokojony pokiwał głową.

– Nie wiedziałem, czy powinienem wspomnieć o tym Terjemu, czy nie, ale odnalazłem te papiery.

Ze zdumienia szeroko otworzyła oczy.

– Mówisz o papierach Madsa? O tych, z których miał zamiar spisać historię Jolinsborg?

– O tych samych.

Opowiedział jej dokładnie, jak i gdzie je znalazł, powtórzył też to wszystko, co zdołał zapamiętać z zapisków.

Solveig długo coś rozważała.

– Nie wspominaj Terjemu o niczym. Lepiej będzie, jeśli o twoim znalezisku dowie się ode mnie. Fakt, że on nie umie czytać, to dość delikatny temat. Trzeba mu dać czas, by mógł wymyślić jakąś odpowiedź dla ciebie. Czy pewien jesteś, że powiedziałeś mi wszystko, co napisano na arkuszach?

– Tyle zapamiętałem. Być może były tam jeszcze jakieś mniej istotne informacje, nie wiem.

Pokiwała głową.

– Powtórzę mu wszystko, co powiedziałeś. Będzie mógł udawać, że zna ich treść.

Eskil wyciągnął dłoń i dotknął jej ręki. Poczuł lekkie, krótkotrwałe drżenie, nic poza tym. Niezwykłym uczuciem napełnił go widok jego mocnej, ciemnej dłoni przy jej drobniejszej, jaśniejszej. Na tej kobiecej ręce wypisane było całe życie. Szczupła, wręcz chuda dłoń, z mocno zarysowanymi żyłami, zapewne nie widziała środków do pielęgnacji. A mimo wszystko widok ten tak wzruszył Eskila, że uznał, iż nigdy w życiu nie widział nic piękniejszego.

– Ty chyba lubisz Terjego? – spytał zdziwiony.

Przez twarz przebiegł jej grymas goryczy, do którego Eskil już zdążył się przywiązać.

– Bardzo mu współczuję – odparła cicho. – On jest przecież tylko w połowie mężczyzną. Jest pełen zahamowań, nienawidzi wszystkich dookoła. Ale czy go lubię…? Jak bym mogła? jak, na Boga, bym mogła?

– Rozumiem. Wiesz, być może uznasz, że jestem kompletnym szaleńcem, ale czasami kiedy patrzę na Terjego, przychodzą mi do głowy naprawdę przedziwne myśli.

– Jakie?

– Są takie niezwykłe, że aż trudno mi je wyjawić. On się jak gdyby rozpływa, staje się nagle dwuwymiarowy.

Tego słowa nie zrozumiała.

– Wygląda jak na obrazie, jakby został namalowany. I Jolinsborg także, i całe tło, pole, skały, urwisko za nim. Ale przede wszystkim sam Terje.

– Naprawdę? Nigdy tego nie zauważyłam. I tu w domu także?

– Nie, teraz, kiedy zapytałaś, doszedłem do wniosku, że dzieje się tak tylko na dworze, na zewnątrz. W pobliżu Jolinsborg.

Solveig zamyśliła się nad jego słowami, ale zaraz wstała.

– Musisz odpocząć.

Eskil miał ochotę jeszcze rozmawiać, ale Solveig już nie było. Zaraz zresztą zrozumiał powód: usłyszał, że Terje wchodzi do domu. Z pewnością dostrzegła go przez okno i nie chciała, by znów zastał ją w pokoju chorego.

O dziwo, Eskil zasnął bardzo szybko. Tym razem jednak był to spokojny, głęboki sen.

Wyzdrowiał.

Rano Solveig przyniosła mu śniadanie.

– Paskudna choroba zaległa ci w piersiach – powiedziała. – Był czas, że nie wiedzieliśmy, czy z tego wyjdziesz.

Eskil uniósł się na łokciu i uśmiechnął się do niej szeroko.

– Złego diabli nie biorą! Ach, jak pysznie wygląda. Naprawdę mnie rozpieszczasz!

– Zasługujesz na to. Ale żeby tak się rozchorować od siedzenia na przystani…!

– Myślałem o tym – odrzekł, zabierając się do jedzenia. Tu w Eldafjord był wprost chronicznie głodny. – Musiałem się zarazić wcześniej, zanim tu przyjechałem, byłem całkiem nieodporny, bo widzisz, przez rok siedziałem w więzieniu.

Postanowił mówić o tym otwarcie. Solveig na dźwięk jego słów odruchowo się cofnęła, ale kiedy Eskil opowiedział jej, jak to wzięto go za szpiega i wreszcie niewinnego wypuszczono, napięcie na jej twarzy wyraźnie ustąpiło.

Naprawdę wielką ulgę sprawiło mu wyjawienie tej tajemnicy.

– Czy może rozmawiałaś z Terjem na temat tych papierów? – zapytał.

– Tak. Zmusił mnie nawet, bym poszła razem z nim do Jolinsborg i dokładnie wszystko przeczytała.

– Czy nie mógł po prostu przynieść ich tutaj?

– Nie. Dopiero wtedy, kiedy już nie będzie więcej jabłek.

Ponieważ Eskil wpatrywał się w nią osłupiały, wyjaśniła:

– Terje jest… jak nazywa się ktoś, kto jest do bólu wprost dokładny, drobiazgowy, wszystko musi być zrobione odtąd dotąd, i ani odrobinę inaczej?

– Pedant. To prawie chorobliwy stan.

– O, tak, to prawda. Czasami mam wrażenie, że Terje pod tym względem jest naprawdę chory. Tak bardzo się boi, że coś wprowadzi nieład w jego systemie. Ułożył jabłka do suszenia i należy je stamtąd zabierać pojedynczo, po kolei, od lewej do prawej. Rzecz jasna, jak już będą gotowe. Był strasznie oburzony widząc na półkach bałagan, który zrobiliście ty i prawdopodobnie wielu innych przed tobą.

Eskil nie był w stanie śmiać się z takiego perfekcjonizmu.

– To wewnętrzny przymus – rzekł poważnie. – Terjemu musi być bardzo trudno z sobą samym.

– Tak właśnie jest. Raz powiedział, i wtedy zrobiło mi się go szkoda: „Kto nade mną zapłacze, kiedy umrę, Solveig?”

– Rozumiem. Dostrzega swoje wady, ale nie potrafi się od nich uwolnić.

– Tak. Ale wtedy byłam na niego taka zła, zrozpaczona, bo zawołał głośno, i mały na pewno słyszał, że Jolin jest kulą u nogi. Odparłam popędliwie: „Jak sobie pościelesz, tak się wyśpisz”. Popatrzył tylko na mnie i wyszedł. Nie powinnam była tego mówić.

– To właściwa odpowiedź – pocieszał ją Eskil. – Nie można siać nasion ostów, a spodziewać się, że wyrosną róże. Ale kiedy mówimy o kwiatach… te wiosenne bukieciki, które ustawiłaś wszędzie w moim pokoju, są po prostu śliczne.

Solveig uśmiechnęła się i wtedy dostrzegł przebłyski poczucia humoru, które kryła w sobie, radość życia, która ją opuściła.

– To wcale nie ja. Nie śmiałam mówić ci o tym wczoraj, bo bałam się, że gorączka znów się podniesie, ale prawie codziennie, kiedy leżałeś chory, miałeś gości.

– Naprawdę?

Teraz śmiała się już pełną piersią, ale w tym śmiechu nie było ani krztyny złośliwości, jedynie prawdziwe rozbawienie.

– Dziewczęta, Inger-Lise i Mari, przychodziły pytać o twoje zdrowie i za każdym razem przynosiły kwiaty. A muszę przyznać, że to bardzo niezwykłe, iż ktoś zagląda tutaj, da tej jaskini grzechu, jak powiadają w wiosce. Musiałeś więc wywrzeć na dziewczętach duże wrażenie.

Ku swej rozpaczy Eskil oblał się rumieńcem i musiał odwrócić twarz.

– Długo siedziałeś w więzieniu – powiedziała Solveig łagodnie. – Myślisz, że tego nie rozumiem?

Najgorsze w tym wszystkim było to, że miała rację. No cóż, z pewnością umiała go zrozumieć, była wszak wdową przez czas dłuższy niż jego pobyt w zamknięciu.

– Ile masz lat? – wypalił nagle.

– Trzydzieści dwa. A ty?

– Dwadzieścia jeden.

Zapadło milczenie. Eskil wpatrywał się w niebo, szare jak okiem sięgnąć. Nadszedł koniec słonecznej pogody.

– No, muszę wreszcie wstać i się ubrać – powiedział zdecydowanie. Słyszał sam, że w jego głosie znać agresję. – Dość już tego leżenia i wałkonienia się przez cały dzień.

– To brzmi dobrze. – Wstając uśmiechnęła się z przymusem.

– Czy Jolin śpi?

– Nie.

– Mam ochotę z nim porozmawiać.

Z tacą zastawioną resztkami śniadania w dłoniach odwróciła się w drzwiach.

– Wdzięczna bym ci była, gdybyś naprawdę zechciał do niego zajrzeć. Często się o ciebie dopytywał.

– O mnie?

– Jesteś jedynym przyjacielem, jakiego kiedykolwiek miał.

Wyszła.

Jakie to dziwne, myślał Eskul ubierając się. Te parę słów, które zamienił z małym Jolinem, tak obojętnych, że sam o nich zapomniał. Że też mogły mieć takie znaczenie dla innego człowieka!

A właściwie dla dwojga ludzi.

Dla Solveig także.

Myśl ta wprawiła Eskila niemal w stan uniesienia, choć się też i wystraszył. Jaka odpowiedzialność spoczywała na człowieku za słowa, nawet za te rzucone mimochodem. Heike starał się wpoić swemu niepoprawnemu synowi, że należy starannie przemyśleć, zanim powie się coś innym ludziom. Eskil nie chciał się z tym zgodzić. Czy nie lepiej zachowywać się spontanicznie? Mówić dokładnie to, co się czuje, być po prostu szczerym.

Teraz zrozumiał, że ojciec miał rację. Słowa mogą być niebezpieczniejsze od miecza, trzeba na nie bardzo uważać.

Do takiego stwierdzenia prędzej czy później dochodzą wszyscy ludzie. Eskil wstydził się, że musiał czekać aż dwadzieścia jeden lat, by to pojąć.

Eskil i Jolin zagłębieni byli w długiej dyskusji na temat łodzi, kiedy weszła Solveig.

– Masz gości, Eskilu.

Wstał.

– Niedługo wrócę, Jolinie – oznajmił nie dowierzającemu, skulonemu w łóżku dziecku. Jolin miał dość dobry dzień, głowa bolała tak jak zawsze ciągłym jednostajnym bólem, nie odczuwał natomiast silnych, kłujących uderzeń. Podniósł przymglony wzrok na przyjaciela i ledwie dostrzegalnie skinął głową. Eskil zrozumiał, że chłopczyk, zajęty rozmową, prawie nie zwracał uwagi na ból, choć po sposobie mówienia można się było zorientować, że coś mu dolega. Powolne dobieranie słów, lęk przed każdym bardziej gwałtownym ruchem czy nawet poruszeniem warg.

Jak milionom ludzi przed nim, i Eskilowi także nasunęło się pytanie: gdzie jest opatrzność, która powinna czuwać nad niewinnymi? Dlaczego muszą cierpieć? Czym było te kilka godzin ukrzyżowania Chrystusa wobec nieszczęścia, na które on teraz patrzył? Ilu niewinnych ludzi cierpiało znacznie bardziej, przez wiele, wiele lat? W samotności, upokorzeniu, bez zrozumienia?

A jednak mimo wszystko większość owych nieszczęśliwych nie przestawała pokładać zaufania w miłosiernym Bogu, który nie pozwala, by choć jeden wróbel spadł na ziemię bez Jego woli!

Eskil myślał teraz w sposób charakterystyczny dla Ludzi Lodu i był tego świadom. On sam nie miał nic przeciwko religii, o ile tylko oddzielić ją od Kościoła i powszechnej histerii, stanąć mocniej na ziemi, dojść do samego jądra. Właściwie pojęta religia to jedynie ewangelia miłości, nic więcej.

Kiedy jednak stykał się z taką niesprawiedliwością losu, z niezasłużonym cierpieniem dziecka, zaczynał naprawdę wątpić.

Uścisnął bledziutką, chudą rączkę a wyszedł na spotkanie dziewczętom.

Загрузка...