ROZDZIAŁ V

Papiery były nieco zniszczone, dość długo przecież leżały pod jabłkami, ale tekst dawało się odczytać bez większych kłopotów. Tu i ówdzie przybite gwoździami do półki arkusze nakładały się na siebie. Eskil nie chciał ich jednak niszczyć tak po prostu odrywając. To, co widział, wydawało się wystarczające. Ostrożnie zajrzał pod spód i stwierdził, że ojciec Inger-Lise pisał tylko po jednej stronie. Znacznie ułatwiło to odczytywanie.

Eskil rozglądał się za obcęgami, którymi mógłby powyciągać gwoździe, ale nigdzie ich nie znalazł. Postanowił czytać tam, gdzie stał, stopniowo przesuwając jabłka.

Pewien kłopot stanowił fakt, że papiery nie zostały poukładane kolejno. Eskila bawiło jednak wyszukiwanie kartek, które należało przeczytać najpierw. Zaczął uważnie studiować równe rządki liter.

Całkiem zapomniał o głodzie.

Historia zdawała się brać swój początek od pana Jolina Jolinsonna urodzonego w roku 1569, a zmarłego w 1647. On to zbudował sobie piękny dom w miejscu osłoniętym od wiatru, by żyć w spokojnym zaciszu, bardzo bowiem dokuczał mu reumatyzm.

Tak, to by się zgadzało, pomyślał Eskil. To miejsce, pomimo że położone wysoko, znakomicie chronione jest od wichrów. To dzięki zboczu, po którym wiedzie droga wyżej, ku tarasowi skalnemu.

Dalej następowała pieśń pochwalna, w której wymieniano wszelkie zalety i wspaniałości domu, a także sprawozdanie z przedsięwzięć handlowych i transakcji pana Jolina. Eskil musiał przyznać, że pana Jolina trudno nazwać porządnym człowiekiem. Musiał być bardzo małostkowy i chciwy, daleka też mu była do uczciwości.

Z zapisków wynikało, że był właścicielem wielkiego statku. Żeglował nim wzdłuż poszarpanego wybrzeża fiordów i pod osłoną ciemności brał sobie to, co akurat przypadło mu do gustu. Szczególnie lubił odwiedzać kościoły.

Jeśli jednak ludziom wydawało się, że po jego śmierci będą mogli opróżnić Jolinsborg ze zgromadzonych tam kosztowności, to musieli się bardzo rozczarować. Jego następca, syn, oczywiście Jolin, gromadził majątek od nowa. Po złocie pana Jolina nie pozostało nawet śladu.

Wszystko zniknęło. Pan Jolin gdzieś je ukrył, przeczuwając zbliżającą się śmierć. W tym czasie syn nie mieszkał już z ojcem (pewnie dłużej nie mógł wytrzymać), lecz przeniósł się do własnej zagrody, którą według opisu musiało być gospodarstwo należące obecnie do Terjego.

Naturalnie pan Jolin, bliski śmierci, sam nie był w stanie ukryć zgromadzonych przez całe życie drogocenności. Pomagał mu w tym parobek, równie chytry jak jego pan. Można sobie wyobrazić, że przebiegły sługa z radością zacierał ręce na myśl, że jako jedyny zna miejsce ukrycia skarbów. Tak, to mogła być prawda. Ale prawdą też było, że dwa dni po śmierci pana Jolina parobka znaleziono na dziedzińcu ze skręconym karkiem.

On więc był pierwszą ofiarą przekleństwa! Nikt nigdy nie wątpił, co było przyczyną śmierci parobka.

Szukano więc dalej, sporządzono nawet całą listę tych, którzy ośmielili się naruszyć tajemnicę. Nie było ich znów tak wielu, gdyż ludzi najwyraźniej odstraszały nagłe wypadki śmierci. Przez parę pokoleń nie starano się poszukiwać tajemniczego skarbu. Od czasu do czasu pewnie znalazł się jakiś śmiałek, który odważył się próbować, i zginął gwałtowną śmiercią lub nigdy go nie odnaleziono. To stanowiło przestrogę dla innych, rezygnowano ze śmiertelnie niebezpiecznych poczynań. Aż w następnym pokoleniu…

Czterech zaginionych, policzył Eskil. Prawdopodobnie trzech zmarłych, ale to nie było do końca jasne.

W ciągu dwustu lat… Jak na tak długi czas, nie była to liczba przerażająca. Wszystko to mogły być wypadki.

Nie, popełnia błąd! Historia, którą zapisano, kończyła się… Przejrzał arkusze i odnalazł stronę tytułową. Kończyła się w roku 1790. Od tego czasu wiele się wydarzyło, o niektórych wypadkach słyszał, lecz z pewnością wielu nie znał. Na pewno niemało było takich, których dotknęło przekleństwo, bo całą opowieść kończyły następujące słowa: Bo od czasu, gdy ukrył swe dobra i złoto, przekleństwo zawisło nad twierdzą pierwszego Jolina.

Tyle mniej więcej napisano o Jolinsborg. Brakowało początku historii, bo akurat w tym miejscu arkusze zachodziły na siebie, ale niedostępny fragment mówił ogólnie o Eldafjord. A Eskil zainteresowany był tylko tym, co wiązało się z Jolinsborg.

Wszystko, co wyczytał, było samo w sobie bardzo ciekawe, ale w tych papierach ani słowem nie wspomniano o tym, gdzie może być ukryty skarb!

Jakie to deprymujące!

Znów przyjrzał się zapiskom. A więc to właśnie Mads, mąż Solveig, miał je w ręku tuż przed śmiercią…

Czy przed Eskilem wielu było takich, którzy czytali zapiski znalezione w spiżarce pod jabłkami?

Tak, chyba tak. Przeczytali i umarli? Albo zaginęli?

A Solveig? Czy ona je znała?

Nie, ona nigdy nie czuła się tu jak w domu i kiedy owdowiała, przeniosła się czym prędzej do zagrody. Bardzo prawdopodobne, że nigdy nie zdążyła przejrzeć tych papierów. Później także bardzo niechętnie odwiedzała to miejsce. Jolinsborg to królestwo Terjego, pomimo że formalnie było własnością jej i małego Jolina.

Eskil jeszcze raz przestudiował zapiski, nie robiąc się od tego ani odrobinę mądrzejszy, i z powrotem starannie poukładał jabłka na papierze.

A Terje nawet nie przypuszczał, że ma w rękach historię Jolinsborg!

Eskil zaśmiał się pod nosem.

Z wielkim gniewem jednak przyjmował do wiadomości fakt, że zwykli prości lokatorzy najwyraźniej umieli odczytać zaszyfrowaną informację o miejscu ukrycia skarbu, podczas gdy on, taki mądry, nie mógł sobie z tym poradzić. On, zdaniem matki Vingi, najbardziej utalentowany młodzieniec w całej Norwegii!

Eskil znowu zachichotał.

Opuścił spiżarnię i przypomniał sobie, że jest przecież głodny. Stwierdził, że jedno marne jabłko mu nie wystarczy, ale kubek mleka i gruba pajda chleba zaspokoiły najgorszy głód.

Ponieważ w nocy nie było mu dane spać zbyt długo, postanowił, że teraz to sobie odbije. Powieki bardzo mu już ciążyły. Przez okno zobaczył, że na podwórzu siedzi ten sam biało-szary kot i, liżąc łapy, od czasu do czasu podnosi łebek i tęsknie popatruje w stronę domu. Wstał więc i wpuścił zwierzątko do środka. Kot z zadowoleniem wślizgnął się przez drzwi, podnosząc ogon do góry. Eskil przemówił do niego łagodnie, kot wydawał się oswojony, zaraz znalazł drogę do kuchni i wypił ze spodeczka mleko, którego rano nalał mu Eskil. Później przywędrował do sypialni, gdzie Eskil już zdążył się otulić kołdrą. Ułożył się chłopakowi w kolanach i zaczął rozkosznie mruczeć.

Eskil nie mógł zaspać. Ponieważ, jak niektórzy ludzie, miał swój wewnętrzny budzik, powiedział sobie zdecydowanie: Wolno mi teraz spać tylko dwie godziny, ani chwili dłużej. Dwie godziny!

Budzik nie zawiódł go i tym razem. Wypoczęty, tryskający energią Eskil zszedł na dół i zasiadł przy stole do obiadu, przygotowanego przez Solveig.

Kąśliwe uwagi Terjego, złoszczącego się na tak wystawny posiłek w środku tygodnia, nie uszły jego uszu, ale ze względu na Solveig udał, że nie słyszy. A ona kręciła się między piecem a stołem, ożywiona, z rumieńcami na policzkach i ciemnymi lokami bezustannie opadającymi na twarz. Raz po raz je odgarniała, ale nie chciały jej słuchać.

Tu, w Eldaflord, jem tyle co koń, pomyślał Eskil zdumiony. Sądziłem, że pobyt w więzieniu przyzwyczaił mnie do bardziej spartańskiego życia, a tu nic z tych rzeczy! Nieustannie jestem głodny jak wilk!

Ale też i posiłek przyrządzony przez Solveig był naprawdę smaczny! Terje wiedział, co robi, przyjmując ją łaskawie do swego domu.

– Jak się dzisiaj miewa mały Jolin? – zapytał Eskil.

Terje wykonał gest zniecierpliwienia.

– Nawet dość dobrze – odparła Solveig zatrwożona. – Spał spokojnie przez całą noc i dobrze mu to zrobiło.

– Tak, ale nad ranem znów rozpoczął serenadę – burknął Terje. – Doprawdy, że też człowiekowi tak trudno o spokój we własnym domu!

Ani Eskil, ani Solveig nic na to nie odpowiedzieli. Wymienili jedynie wyrażające rezygnację spojrzenia.

– No, a ty jak spędziłeś noc, chłopcze? – wymamrotał przystojny Terje, nie potrafiący równie przystojnie zachować się przy stole. Przez cały czas mlaskał i siorbał i językiem wydłubywał spomiędzy zębów resztki jedzenia.

Eskil roześmiał się.

– Muszę przyznać, że spałem dość niespokojnie. Gotów byłem przysiąc, że oprócz mnie ktoś jeszcze jest w domu!

Oboje popatrzyli na niego uważnie.

– Okazało się, że to tylko kot!

– Kot? Jaki kot? – ze zdumieniem powtórzył Terje.

– Myślałem, że jest twój, Solveig. Taki biało-szary.

– Nie, my nie mamy kota. To musiał być kot Inger-Lise, będzie już dobry tydzień, jak poszedł z domu.

– Inger-Lise? – ucieszył się Eskil, widząc możliwość ponownego spotkania z ładniutką dziewczyną.

– Znasz ją? – zapytała Solveig; w jej głosie zadrgała nutka żalu.

– Czy znam? – odparł Eskil niepewnie. – Spotkałem ją parę razy, kiedy przechadzałem się po wsi. Ją i jeszcze jedną pannę, Mari. To właśnie one wskazały mi drogę do was pierwszego wieczoru, kiedy tu przybyłem.

Czy naprawdę musiał owijać wszystko w bawełnę? Czy nie mógł po prostu powiedzieć, że jego zdaniem Inger-Lise jest śliczną dziewczyną?

Terje nie był wrażliwy na niuanse.

– W jaki sposób, do wszystkich diabłów, ten przeklęty kot dostał się do Jolinsbarg?

– Wychodziliśmy wczoraj i wchodziliśmy – powiedział Eskil. – Musiał się zaplątać za którymś razem.

– Może i tak. A gdzie jest teraz?

Eskil zamyślił się. Kiedy opuszczał Jolinsborg, głowę zaprzątniętą miał czym innym, nie zwracał uwagi na kota.

– Wydaje mi się, że go wypuściłem. Ale nie pamiętam dokładnie.

Terje podniósł się zagniewany.

– Nie może zostać tam w środku! Zanieczyści wszystkie kąty, czort wie, co się tam będzie działo, zwłaszcza teraz, na wiosnę! A zapach po kocie zostaje. Że też ci młodzi nie potrafią upilnować swoich pieszczoszków i inni muszą przez to cierpieć!

– Zaraz powiem Inger-Lise, że kot jest w Jolinsborg – obiecał Eskil, z lekka wystraszony nagłym wybuchem złości gospodarza. Chcąc skierować rozmowę na inny tor, dodał szybko: – A jeśli już mówimy o Jolinsborg, to obiecuję natychmiast was poinformować, gdyby wpadł mi do głowy pomysł, gdzie może być ukryty skarb.

Terje wyraźnie się rozchmurzył.

– Ach, tamto – burknął nonszalancko, ale błysku zadowolenia w oczach nie zdołał ukryć. Zaśmiał się. – Jeśli coś znajdziesz, to znaczy, że masz tęgi łeb!

Eskil postanowił nie wspominać nic o papierach znalezionych w spiżarce. Nie warto zawstydzać Terjego, wytykając mu brak umiejętności czytania.

– Nie mam zamiaru postępować jak inni – uśmiechnął się Eskil. – Napomykać coś tylko półsłówkami, zatrzymać dla siebie tajemnicę, a potem umrzeć. Powiem wszystko od razu, nie jestem aż takim chciwcem.

– Sporo wiesz o historii skarbu – zauważył Terje podejrzliwie.

Solveig spuściła wzrok.

– Spotkałem wczoraj w wiosce kilka osób – pospieszył z wyjaśnieniem Eskil. Skrzywił się nagle i kichnął. – Przepraszam! Wstałem dziś rano bardzo wcześnie i długo siedziałem na przystani. Było tak pięknie, że nie poczułem nawet, kiedy zmarzłem. – Znów kichnął.

– Miejmy nadzieję, że się nie przeziębiłeś – powiedziała Solveig zatroskana. – Gdyby tak rzeczywiście było, musisz nas uprzedzić. Będziesz mógł się przenieść tutaj.

Ta propozycja wydała się Eskilowi nader kusząca.

– Dziękuję, powiem o tym, oczywiście. Muszę przyznać, że już czuję, jak trochę mnie kręci w nosie.

Prawdą jednak było, że atak kichania nie został wcale wywołany siedzeniem nocą w łodzi, na to było jeszcze zbyt wcześnie. Eskilowi po prostu po długim pobycie w więzieniu całkowicie brakowało odporności.

Pozostało jednak faktem, że nabawił się porządnego przeziębienia.

– Czy Jolin śpi? – Eskil zapytał Solveig. – Chciałbym się z nim zobaczyć.

Terje parsknął. Nie wydawał się także szczególnie uradowany myślą, że Eskil miałby się przenieść z Jolinsborg do nich.

– Zaraz sprawdzę – zawołała Solveig ożywiona i wybiegła z kuchni.

Wróciła i gestem wskazała Eskilowi, by szedł za nią. Terje, ściągnąwszy czapkę z haka w ścianie, demonstracyjnie wyszedł.

Eskil zatrzymał się w drzwiach do pokoju Jolina. Chłopczyk leżał jak zwykle blady i wycieńczony, z przygasłymi oczyma, co wskazywało na chroniczne bóle.

– Witaj, Jolinie – powiedział Eskil. – Nie mogę podejść do ciebie, by się przywitać, bo jestem chyba trochę przeziębiony i nie chciałbym cię zarazić. Ale kiedy wydobrzeję, znów wyjdziemy na dwór tak jak wczoraj, jeśli oczywiście masz na to ochotę.

Chłopiec skinął głową, ale już ten ruch zdawał się sprawiać mu dodatkowy ból.

– Mogę też nauczyć cię czytać – mówił dalej Eskil. – Myślę, że miło moglibyśmy razem spędzać czas.

Jolin otworzył usta, by coś powiedzieć, Solveig i Eskil podeszli bliżej.

– Czy… czy… nie masz… więcej… tego…

Dorośli popatrzyli po sobie. Z oczu Solveig płynęło błaganie, ale Eskil się wahał. Gdyby Terje dowiedział się, że jest więcej…

Wreszcie Solveig postanowiła:

– Możesz dostać odrobinę, ale naprawdę tylko odrobinę. A kiedy Terje będzie w domu, musisz od czasu do czasu pojęczeć. Rozumiesz?

– On… nie może… się dowiedzieć – szepnął chłopczyk z wysiłkiem.

– No właśnie – odparł Eskil ze ściśniętym sercem. – Jesteś bardzo mądrym chłopcem.

Podali mu małą dawkę lekarstwa, Jolin z nadzieją opadł na mokrą od potu poduszkę.

– Chciałbym… żebyś został… na zawsze – szepnął do Eskila.

Co można odpowiedzieć na takie wyznanie? Eskil uśmiechnął się tylko do chłopczyka, pragnąc dodać mu otuchy.

Solveig wyszła razem z Eskilem. Nie odezwali się do siebie ani słowem. Oboje wiedzieli, że dni Jolina są policzone. Mogło to jeszcze potrwać przez kilka miesięcy, może rok. Świadomi jednak byli, że stan chłopca nigdy się nie poprawi, z każdym dniem będzie szło ku gorszemu. Przyjdą jeszcze silniejsze bóle, mniej będzie chwil przytomności, Może utraci wzrok, może oszaleje…

Eskil przełknął ślinę. Wiedział, że gdy uścisnął Solveig za rękę, zanim wyszedł, miał łzy w oczach. Nie dbał jednak o to, by je ukryć.

Odwiedziny w zagrodzie Inger-Lise, po tym jak ostatnio wyrzucono go za drzwi, nie należały do przyjemności. Ale przecież miał sprawę do załatwienia.

Sytuacji nie ułatwiał fakt, że na porę wizyty wybrał sobie akurat czas poobiedniego odpoczynku. Inger-Lise przerażona zatrzymała go w korytarzu, szepcząc słowa ostrzeżenia.

Eskil, także szeptem, opowiedział jej o kocie.

W pierwszej chwili się uradowała i zaraz zasmuciła.

– Na Jolinsborg? Nigdy w życiu nie ośmielę się tam pójść! Za nic w świecie!

Mój Boże, jaka śliczna była ta dziewczyna! W korytarzu panował półmrok, unosił się lekki zapach obory i serów, ale dziewczyna była piękna jak anioł.

– Spróbuję sam złapać kota i przynieść go tutaj, o ile oczywiście on się na to zgodzi.

– Ach, naprawdę, zrobiłbyś to dla mnie?

– Oczywiście – obiecał szeptem. – Ale boję się go tu przynosić. Twój ojciec mógłby się rozgniewać. Czy możemy spotkać się trochę dalej od domu, przy płocie?

Z zapałem pokiwała głową i już zaczęła coś mówić, kiedy nagle otworzyły się drzwi i stanął w nich ojciec. Daleko mu było do wesołości.

Inger-Lise wyrzuciła z siebie jednym tchem:

– Eskil-znalazł-mojego-kota-ojcze.

– Kota? Nie widzę tu żadnego kota.

– Kot jest na górze, w Jolinsborg – uprzejmie wyjaśnił Eskil. – Przyszedłem tu tylko, by dowiedzieć się, czy on jest własnością waszej córki.

– To na pewno jest Mirre, ojcze!

– Ty tam nie pójdziesz, moja panno!

– Nie, Eskil mi go przyniesie.

– Posłuchaj mnie, młody włóczęgo. Kim ty właściwie jesteś, że przychodzisz tutaj i ośmielasz się zawracać w głowie naszym dziewczętom tylko dlatego, że Pan Bóg nie poskąpił ci urody?

Eskil z największym trudem znosił nadętego, aroganckiego chłopa. Ukłonił się ceremonialnie:

– Nazywam się, jak już mówiłem, Eskil Lind. (Na wszelki wypadek, chcąc uniknąć zbędnych pytań, opuścił część nazwiska „z Ludzi Lodu”.) Jestem synem właściciela dworów i lekarza w jednej osobie, Heikego Linda, pochodzę z parafii Grastensholm niedaleko Christianii.

– Właściciela dworu? – ryknął wieśniak.

– Tak, do mojego ojca należą trzy dwory. Dwa z nich, właśnie Grastensholm i Elistrand, to naprawdę wielkie dwory, natomiast trzeci, Lipową Aleję, trzeba traktować jak duże gospodarstwo. Jestem jedynym dziedzicem.

Inger-Lise wpatrywała się weń jak zahipnotyzowana. Ojciec z trudem spokojnie przyjmował najświeższe informacje.

– Powiedziałeś, że twój ojciec jest lekarzem – powiedział tonem żądającym wyjaśnień.

– Oczywiście dworami zajmują się zarządcy i dzierżawcy – odparł Eskil, starając się, by zabrzmiało to tak dumnie, jak tylko możliwe. Sytuacja niezwykle go bawiła. – Tradycją w naszym rodzie jest, że niektórzy jego członkowie parają się leczeniem, szczególnie ci, którzy mają do tego zdolności. Wielu z moich przodków było nadwornymi medykami króla. Nie, nie mój ojciec, Norwegia ostatnio przecież tak często zmienia koronowane głowy. Trudno za tym nadążyć.

Chłop nic nie mówił, tylko kiwał głową: Szczęka opadła mu ze zdumienia, aż nagle zorientował się, że stoi w samych tylko skarpetach.

W momencie takiego triumfu Eskil naturalnie musiał kichnąć, ale ojciec Inger-Lise tylko po przyjacielsku poklepał go po plecach.

– Wejdź, proszę, do środka, młody przyjacielu! Matka! Matka, wstawaj! Czy zostało jeszcze trochę wina z wiśni?

Iluzje Eskila co do bezinteresowności ludzi gwałtownie się rozwiały. Odbył jednak audiencję. Zasiadł przy stole nad kielichem wina i dzielnie odpierał kanonadę pytań na temat dworów. Przyjąć musiał także dokładne sprawozdanie z działalności własnego gospodarstwa rodziców Inger-Lise. Wreszcie wymówił się, tłumacząc, że jeśli jeszcze chwilę posiedzi, kot na pewno ucieknie. Najłatwiej będzie go złapać, kiedy wiadomo, gdzie się kręci.

Rodzice Inger-Lise żegnali go, stojąc na progu. Po przyjacielsku kiwali głowami. Ani słowem nie wspomnieli, że córka jest już zaręczona.

Naprawdę miło było znów wrócić do Jolinsborg, odetchnąć i nareszcie znowu być sobą. W końcu nawet ukradkowe obiecujące spojrzenia Inger-Lise zaczęły go coraz bardziej męczyć.

Ale kota w Jolinsborg nie było, ani w samym domu, ani w okolicy.

Eskil nawoływał, próbując go zwabić. Wspiął się nawet na skalny taras, gdzie dął wicher. Natychmiast uderzyła go pustka i ogrom gór. Pojął teraz, jak bardzo chronione przed wiatrami było Jolinsborg. Kota jednak nie znalazł i tutaj, wśród zwalonych, porośniętych mchem bloków skalnych.

Postał chwilę, przyglądając się niezwykłym formacjom, jakie tworzyły olbrzymie głazy i szczeliny między nimi. Choć w wielu miejscach mógł stąpać po stabilnym podłożu, pokrytym jedynie niską trawą i kępkami drobnych, różowofioletowych kwiatków, nie odczuwał pragnienia, by wyjść dalej na skalny taras. Co zresztą miałby tam robić?

Skierował natomiast wzrok na panoramę, jaka rozciągała się z tego miejsca. Nie mógł napatrzeć się do syta. Fiord – tego dnia zielonkawobłękitny, góry otaczające go z trzech stron, morze w oddali… A pod nim samotna wioska, teraz spowita w bardziej intensywną zieleń niż pierwszego dnia, kiedy tu przybył.

Wiosna nadchodziła wielkimi krokami. Tu, w łagodnym morskim klimacie, było już bardziej lato niż wiosna.

Kiedy tak stał, z wolna napływało jakieś straszne uczucie. Miał wrażenie, że ktoś stoi za nim.

A kiedy coś dotknęło jego nóg, wrzasnął i uskoczył w bok. Ale to był tylko kot, ten niemądry kot, który teraz pieszczotliwie ocierał się o niego.

Eskil powoli przychodził do siebie po wstrząsie, wziął zwierzę na ręce i łagodnie doń przemówił. Nie wypuszczając go z objęć, zaczął powoli schodzić w dół.

Na pewno urządził sobie polowanie na myszy w jednej ze szczelin pomiędzy ogromnymi głazami. Ciekawe, jak długo zwierzę będzie się tak grzecznie sprawować, jak długo pozwoli się nieść? Może zaraz zacznie się prężyć i drapać?

Na razie jednak kot nie sprawiał mu kłopotu.

Eskil minął Jolinsborg i szedł dalej w dół. Starał się iść jak najszybciej, na wypadek gdyby Mirre zaczął żałować swej decyzji. Przez cały czas łagodnie przemawiał do zwierzaka.

Terje stał przy płocie, wymieniał zniszczone sztachety. Młodymi, giętkimi gałązkami przytwierdzał je do drągów. Eskil zatrzymał się i uśmiechnął.

– Widzę, że znalazłeś kota!

– W końcu przyszedł. Idę teraz zanieść go Inger-Lise.

– Tak będzie najlepiej. Powiedz, żeby trzymała go w domu! – nakazał Terje.

Eskila znów nawiedziła uporczywa, nie dająca spokoju myśl: „Gdzie ja go już widziałem?

I kiedy nagle dotarła do niego prawda, wydała mu się tak zabawna, że omal nie wybuchnął gromkim śmiechem. Nie tylko Terje, ale większość mieszkańców Eldafjord przypominała kochaną starą ciotkę Ingelę, która mieszkała daleko w Szwecji. Babka Anny Marii nie była jego prawdziwą ciotką, tak ją tylko nazywali.

Takie samo wysokie, gładkie czoło, kręcone włosy i łukowato wygięte brwi. Taki sam piękny zarys ust.

Terje najbardziej był do niej podobny.

Przyspieszył kroku, bo kot zaczynał się niecierpliwić. Jeśli miał się stawić na czas, liczyły się nawet sekundy.

Terje…? Nie, podobieństwo do jego sędziwej krewniaczki nie miało żadnego znaczenia. W tym człowieku było coś, co dziwiło go o wiele bardziej.

Kiedy przypomniał sobie krótką rozmowę z Terjem, nagle odniósł wrażenie, że nigdy się ona nie odbyła. Znów nawiedziło go uczucie, że odrywa się od rzeczywistości. Aż musiał się odwrócić i popatrzeć, ale Terje stał w tym samym miejscu co przedtem, zajęty naprawianiem płotu.

Czego on, Eskil, właściwie się spodziewał? Że nikogo tam nie zobaczy? No cóż, prawdopodobnie wszystko brało się stąd, że Terje wydawał się często jakby nieobecny duchem, nigdy do końca nie brał udziału w rozmowie, myśli zajęte miał czym innym. Wielu było takich ludzi.

Eskil znów potężnie kichnął.

Przyszedł w samym środku dojenia. Nikt nie miał czasu się nim zająć, a jego propozycję, że mógłby w czymś pomóc, odrzucono czym prędzej. Syn właściciela trzech dworów? Słyszał kto coś podobnego?

Ale Inger-Lise wzięła kord z jego rąk, serdecznie mu dziękując, a jej spojrzenie znów kryło w sobie słodkie obietnice – jakie, każdy sam mógł odgadnąć. Kot natychmiast poczuł się w oborze jak u siebie w domu, sprytnie przemykał się pomiędzy krowimi nogami i skopkami z mlekiem, wdzięcznie się przy tym wyginając. Zdrajca, pomyślał Eskil.

Eskil czuł, że jego ciałem raz po raz wstrząsają dreszcze, nieomylna oznaka nadchodzącego przeziębienia. Miał nadzieję, że Terje nadal stoi przy płocie, zauważy jego nie najlepszy stan i powie: „Ależ, mój drogi, nie możesz zostać tam zupełnie sam, widać, że źle się czujesz. Przyjdź do nas, u nas jest ciepło i przytulnie, Solveig się tobą zajmie”.

Terjego jednak nie było już przy płocie.

A poza tym Eskil nie mógł spodziewać się od niego tak życzliwych słów.

Popatrzył na Jolinsborg w ostatnich tego dnia promieniach słońca. Nie pomagało jednak, że światło słońca było jeszcze złociste, ciepłe. Dookoła czaiły się już cienie wieczoru.

A teraz nawet kot nie dotrzymywał Eskilowi towarzystwa! Jak mógł być na tyle głupi i go oddać?

Загрузка...