ROZDZIAŁ 17

Listopad okrył Nantucket grubym płaszczem mgły. Unosiła się na krótko, a gdy po chwili znów zaczynał dąć południowo – zachodni wiatr, na widnokręgu pojawiał się kożuch szarej pleśni, która prędko pełzła po wodzie, by owinąć się wokół wyspy. Po dziesięciu minutach widoczność nie przekraczała dwudziestu jardów. Lodowata wilgoć przenikała do kości. Rybacy wypływali okutani tak, jak gdyby mieli łowić wieloryby u wybrzeży Grenlandii. Ponieważ jednak zarówno mgła, jak rybołówstwo były ściśle związane z życiem na Nantucket, zaciskali zęby, bez skargi znosząc kaprysy pogody.

Okonie i błękitki żerowały przy Rip Point, gdzie fale pływowe rzucały się na płyciznę, żłobiąc i ssąc brzegi w bryzgach, białej piany. John Durning, Tom Morgan i inni codziennie stawali do walki z żywiołem, ciągnąc sieci dłońmi bardziej sinymi od wyławianych ryb.

Zawijające do portu pod koniec dnia kutry wyglądały jak statki – widma z marynarskich legend. Stłumione ludzkie głosy zdawały się dobiegać znikąd, mgła bowiem zniekształcała dźwięki, których słabe echa błądziły w białej pustce niczym jęki upiorów.

Rye spędzał te szare dni z Josiahem, rozmyślając o wiośnie i nowym życiu, jakie mógłby rozpocząć w Michigan z Laurą u boku. Ale czy Laura zdecyduje się w końcu porzucić Dana? A jeżeli tak, czy zdąży legalnie przeprowadzić rozwód? Być może nie zechce opuścić wyspy, na której się urodziła. Rye nie miał wątpliwości, że DeLaine Hussey pojechałaby z nim bez wahania. Tylko czy on tego chciał? Miał całą zimę, by się nad tym zastanowić, nie był jednak pewien, czy jego ojciec, który otwarcie demonstrował swą niechęć, dałby się namówić na wyjazd do Michigan z DeLaine Hussey w roli nowej synowej.

Zabłądził raz z psem na Crooked Record Lane, lecz stojąc na ścieżce uznał, że nie może ni stąd, ni zowąd zapukać do drzwi. Naciągnął głębiej czapkę, ręce wepchnął w kieszenie i spojrzał w okna. Blask świec rozpraszał półmrok, Laura zatem była w domu, a z nią Josh… Rye znów odczul ten sam ból, którego zaznał, gdy chłopiec rzucił się na niego z pięściami, wołając: „Nie jesteś moim tatą!”. Ileż to razy prosił Boga, by malec wreszcie pogodził się z prawdą! Bez ustanku przeklinał wybuchową naturę, która kazała mu wyładować się na Laurze, gdy ta przyszła do warsztatu. Był tak wściekły, że nawet nie zapytał o syna.

Wiatr trząsł nagimi konarami jabłoni i bujał żywopłotem, którego gałązki skrobały w ścianę przybudówki, wydając dziwny, upiorny odgłos.” Rye wzdrygnął się.

Naraz zauważył, że fundamenty domu nie zostały okryte na zimę. Dan zatem pije tyle, że zaniedbuje obowiązki. Wszystkie domy na wyspie zostały zabezpieczone przed zimnym wiatrem, który wciskał się nawet najmniejszą szparką. Rye był pewien, że w ciągu ubiegłych pięciu lat Dan dbał o to każdej zimy. Co za ironia, że teraz, gdy Rye wrócił, Dan był „nieobecny” i Rye musiał go wyręczyć.

Jeszcze raz zerknął w okna i zszedł do miasta poprosić kapitana Silasa, żeby znalazł mu kogoś do tej roboty.

Spadł śnieg, wozy i bryczki zastąpiono saniami. Dzieci ślizgały się na drewnianych łyżwach po zamarzniętych stawach. Wieczorami młodzież rozpalała nad brzegiem ognisko i również bawiła się na ślizgawce. W ciepłych domach stukały druty do robótek, produkując grube wełniane skarpety.

Ładunek wodorostów został dostarczony na wzgórze ku wielkiej uldze Laury. Dotąd obtykała łóżka pierzynami, nad ranem jednak zarówno woda w miednicy, jak i ich nosy zamarzały na kość.

Pewnego dnia na początku grudnia mgła odtoczyła się wreszcie po falach Atlantyku, pozostawiając za sobą niebo pełne chmur tak gęstych, że nawet w dzień było ciemno jak o zmierzchu. Północno – zachodni wiatr zażarcie chłostał wyspę.

Rano Laura, wyjrzawszy za okno, oznajmiła, że dziś będzie robić świece. Josh załagodził już swój zatarg z Jimmym, co dodatnio wpłynęło także na jego stosunki z matką, toteż uradowany zasiadł z nią przy stole by wybierać ogonki z jagód woskownicy.

– Mogę sam wsypać je do sagana? – spytał, gdy przebrana kupka dostatecznie urosła. Część jagód oczywiście wylądowała na podłodze i poturlała się w różne zakamarki, a Josh gonił je na czworakach.

Wyrabianie świec było zajęciem czasochłonnym i nudnym, mieszając więc w kotle Laura była rada, że słyszy szczebiot synka.

– Czy tatuś wróci dziś do domu? – zapytał, gramoląc się na wysoki stołek obok zlewu.

– Oczywiście, że tak. Przecież wraca codziennie.

– Ale czy przyjdzie na kolację?

– Nie wiem, Josh.

– Obiecał mi w tym roku łyżwy i powiedział, że nauczy mnie na nich jeździć.

– Tak? Kiedy?

Josh wzruszył ramionami i wpatrzył się w rozżarzone węgle pod piecem.

– Już dawno…

Moje ty biedactwo – pomyślała. Zaczynało już jej brakować wymówek.

– Poproś, żeby sprawił ci łyżwy na gwiazdkę. Josh zasępił się jeszcze bardziej.

– Ale święta są tak daleko! Jimmy już dwa razy był na ślizgawce. Mówi, że zabrałby mnie ze sobą, gdybym miał łyżwy.

– Mógłbyś przez chwilkę pomieszać jagody? – spytała z ożywieniem, żeby zmienić temat.

– Mogę? – błękitne oczy chłopca błysnęły z podniecenia.

– Przysuń tu stołeczek.

Stanął na krześle, objęty w pasie ramieniem Laury, niezdarnie mieszając szarozielone kulki, które zaczynały się już rozpuszczać, wypełniając żywicznym zapachem cały dom. Gdy na powierzchnię wypłynął czarniawy, tłusty kożuch, trzeba go było ostudzić, zdjąć i przetopić ponownie. Uzyskiwano w ten sposób niemal przezroczysty wosk, gotowy do nalewania do formy. Josh jednak szybko znudził się mieszaniem i wyciągnął się na brzuchu na ławie.

W południe zaczął padać marznący deszcz. Kiedy pierwsze krople uderzyły w szyby, Laura, która właśnie mierzyła i cięła knoty, podniosła głowę.

– O, pada – zauważyła obojętnie, szczęśliwa, że nie musi wychodzić z ciepłego domu.

Po naciągnięciu knotów i zalaniu form pierwszą porcją wosku, zaparzyła herbatę i zrobiła sobie krótką przerwę. Josh stał na krześle, wyglądając przez okno. Deszcz przeszedł w ulewę, która pokryła śnieg błyszczącym lukrem i oblepiła lodem gałęzie drzew, zmieniając je w szare, niezgrabne paluchy.

– Chcę iść na łyżwy – jęknął rozpaczliwie Josh, przyciskając nos do szyby.

Zmierzwiła mu włosy, patrząc, jak oblodzone gałęzie podrygują na wietrze.

– Nikt dziś nie jeździ na łyżwach. Chłopczyk był znudzony i osamotniony, i przez chwilę Laura żałowała, że nie ma więcej dzieci. Ciekawe, ile by ich było, gdyby wszystkie te lata spędziła z Ryem?

– Chodź, pomożesz mi przebrać następną porcję jagód.

– Nie lubię przebierać jagód – oznajmił. – Chcę iść na łyżwy.

– Joshua! Liżesz okno?! Gdy zawstydzony odwrócił ku niej głowę, spostrzegła na szybie dwie wytopione plamki. Nie zdołała powstrzymać uśmiechu.

– Zejdź stamtąd. Zrobimy jeszcze trochę świec.

Pod wieczór pogoda zepsuła się jeszcze bardziej. Deszcz, pokrywszy wszystko śliską powłoką lodu, ustąpił miejsca sypkim drobinom śniegu, którymi porywisty wiatr zamiatał w te i nazad po oblodzonym bruku.

Łodzie stały w przystani, strojne w girlandy sopli, zamrożonych przez wiatr pod dziwnym kątem, jakby ciążenie ziemskie przestało obowiązywać. Skulone mewy schroniły się pod pomostem; wiatr mierzwił im pióra. Ludzie pochyleni pod naporem wichru, podtrzymując kołnierze palt, umykali do domów po zakończeniu pracy.

Dan Morgan wyszedł z kantoru, postawił kołnierz i przytrzymał melonik, szykujący się do odlotu do Hiszpanii. Potem zaczął brnąć ku Niebieskiej Kotwicy, z rozrzewnieniem myśląc o gorącym grogu. Maszty na zatoce bujały się gwałtownie. Dan pośliznął się, złapał równowagę i już ostrożniej ruszył dalej.

W oberży huczał ogień na kominie, a powietrze przenikał zapach smażonych małży. Dan zrezygnował z gorącego jadła, niecierpliwie zamówił grog i podszedł do kominka.

Przy ogniu skupiła się stała klientela. Nikt nie przejawiał najmniejszej ochoty, by porzucić zaciszny pub i stawić czoła lodowatej wichurze. Dan opróżnił kufel i wyciągnął go po dolewkę, gdy do szynku wszedł Ephraim Biddle, zamówił jedno mocne i przysiadł się do niego, mówiąc:

– Dom ogacony, szefie, wedle rozkazu.

Dan nagle uświadomił sobie, że kompletnie zapomniał o ociepleniu domu.

– Tak? – bąknął.

– Nie zauważyłeś?

– Ach, tak, oczywiście.

Ephraim podniósł kufel, pociągnął długi łyk i otarł usta wierzchem dłoni.

– Kapitan Silas dał od ciebie dwa dolary za robotę, to obetkałem wszystko jak trzeba.

– Rye… – mruknął Dan do wnętrza kufla i dodał pod nosem: – Niech go piekło pochłonie!

Szybkim ruchem wychylił resztkę grogu, stuknął kuflem o stół i zawołał:

– Jeszcze jeden!

Zapadła noc, łokcie podchmielonych mężczyzn mocniej wparły się w blat stołu. Wisząca nad drzwiami kotwica skarżyła się zgrzytliwie, kołysząc się na wszystkie strony. Ulice pokryła miękka warstwa śniegu. Na dzwonnicy wiatr trącał dzwon, którego upiorne, nierytmiczne tony niosły się aż do przystani i tam mieszały ze świstem takielunku.

Było wpół do jedenastej, kiedy Dan wreszcie podniósł się zza stołu i chwiejnym krokiem ruszył w stronę drzwi. Dobrej nocy życzyli mu już tylko Biddle i oberżysta Hector Gorham. Dan skinął im ręką i wyszedł w mrok. Tuż za progiem wiatr zerwał mu z głowy melonik i poniósł go w stronę portu, najpierw w powietrzu, potem tocząc i podbijając na ulicy. Dan próbował go gonić, ale kapelusz błyskawicznie znikł mu z oczu.

– Cholera – wymamrotał, machnął ręką i skierował się do domu, ściskając pod brodą łopoczący płaszcz. – Laura powinna była mi przynieść rękawiczki – mruknął pod nosem, brnąc ulicą, na której wichura zdołała pogasić wszystkie latarnie. W mroku widać było tylko wirujący pod nogami śnieg.

Przez opary grogu przedarła się myśl, że nie zapiął palta. Próbował to zrobić, gdy uderzył w niego kolejny mocny podmuch. Wiatr niczym zapaśnik podciął mu nogi i rzucił go na bruk z beztroską dziecka, które bada wytrzymałość zabawki, po czym jeszcze odepchnął na bok, jak gdyby stwierdzając jego nieprzydatność. Dan uderzył głową o twarde kamienie. Wiatr natychmiast zaczął bawić się rozpiętym płaszczem, chłoszcząc nim bezwładne nogi. Gołe dłonie Dana zapadły się w śnieg, który zaczął zbierać się w jego włosach i szybko zmienił ciepłą plamkę krwi w czerwony lód. Bezlitosny wiatr dalej wyżywał się na wyspie, nawiewając śnieg na ściany domów, płoty, a także twarz Dana. Płytki oddech rannego nie nadążał go topić.

Ponad godzinę później Ephraim Biddle wysączył resztkę piwa, czknął i z rezygnacją dźwignął się z kąta, sięgając po kurtkę.

– Nie ma rady – wymamrotał. – Do domu daleko, ale trza iść. Dobrej nocy, Hector.

– Dobranoc, Eph – szynkarz z ulgą odprowadził go do drzwi i zasunął rygiel.

Biddle poczłapał zaśnieżoną ulicą, klnąc pod nosem i ostrożnie stawiając nogi na śliskim bruku, tym bardziej niepewnym, że Ephraim zdrowo sobie popił. Lodowaty wicher wiał mu prosto w twarz, więc ściągnął mocniej kołnierz i pochylił się, żeby ochronić oczy przed kłującym śniegiem. Kiedy potknął się o bezwładne ciało, z trudem odzyskał równowagę. Cofnął się o krok, uważnie obejrzał nieruchomy kształt i mruknął:

– A co to takiego? Bliższe oględziny wykazały, że jest to człowiek, więc Biddle przyklęknął na jedno kolano, przecierając załzawione oczy.

– Morgan! To ty? – potrząsnął wiotkie ramię. – Hej, Morgan, obudź się! Morgan… – zaniepokoił się. – Morgan!

Szarpał nim bez rezultatu. Dan leżał nieruchomo, zasypywany nawiewanym śniegiem.

– Jezu miły… – Biddle wytrzeźwiał w mgnieniu oka. Zerwał się na nogi i popędził z powrotem do Niebieskiej Kotwicy, cudem utrzymując się na oblodzonym bruku.

Oberżysta właśnie zsunął z ramion szelki, gdy rozległo się gwałtowne bębnienie do drzwi.

– Niech to wszyscy diabli! – zaklął, podciągnął je na powrót, wziął świecę i niechętnie poczłapał w dół po schodach. – Idę już, idę!

– Hector! Hector! – wołał ktoś za drzwiami, waląc w nie coraz mocniej. – Hector, otwórz!

W progu stał śmiertelnie przerażony Ephraim Biddle.

– Chodź zaraz! – krzyknął. – Na ulicy leży Dan Morgan, nieżywy!

– Boże, nie! Czekaj, wezmę tylko płaszcz!

Rozdygotany Biddle został przy drzwiach, rozglądając się bezradnie. Po chwili obaj ruszyli po zanikających już śladach do miejsca, gdzie leżało nieruchome ciało. Szynkarz bez wahania schylił się, wziął je na ręce i zaniósł do oberży, gdzie położył je płasko na długim stole przed kominkiem.

– Nie żyje? – Biddle przypominał niedokończony marmurowy posąg z szerokimi, ciemnymi jamami zamiast oczu.

Hektor wcisnął palec w zagłębienie pod szczęką Dana.

– Puls jeszcze bije.

– I co z nim zrobimy?

– Nie wiem. Wolałbym, żeby tu nie umierał, bo spaskudzi mi opinię. – Szynkarz zastanowił się przez chwilę. Ojciec Morgana nie żył, a z matki lub żony niewielki byłby pożytek. – Przyniosę koc i rozdmucham ogień, a ty biegnij do bednarni i sprowadź Rye'a Daltona. Powiedz mu, co się stało. On będzie wiedział, co robić.

Ephraim kiwnął głową i wybiegł jak szalony. Jeszcze nigdy w życiu tak się nie bał. Omal nie wyrzekł się piwa na wieki. Rany boskie! – pomyślał. – To mogłem być ja!

Głośny łomot wyrwał Daltonów z głębokiego snu.

– Co, u diabła… – mruknął Rye, unosząc się na łokciu.

– Ktoś ma pilną sprawę – dobiegł z przeciwka głos Josiaha.

– Pójdę otworzyć. – Rye usiadł na brzegu łóżka i sięgnął po krzesiwo. Zapalił świecę, szybko wciągnął spodnie i zbiegł na dół do warsztatu, który w nocy wydawał się mroczną jaskinią.

– Dalton, wstawaj!

– Idę! – Rye otworzył drzwi i bezceremonialnie wciągnął Biddle'a do środka. – Eph, na wszystkich świętych, czego chcesz o tej porze?

Gość wyglądał niczym upiór. Jak można tak się schlać – pomyślał kwaśno Rye.

– Twój przyjaciel, Dan Morgan… Upił się i upadł na ulicy. Znaleźliśmy go, prawie zamarzniętego…

– Jezu miły!

– Hector mówi, że puls jeszcze bije, ale…

– Gdzie on jest? – krzyknął przez ramię Rye, pędząc na piętro po dwa schodki naraz.

– Leży na stole w Niebieskiej Kotwicy, ale nie wiemy, co dalej z nim robić. Dlatego Hector posłał mnie po ciebie.

– Co się stało? – spytał z łóżka Josiah.

Rye rzucił się do szafy, wyjął gruby sweter, watowaną kurtkę, rękawice i ciepłą czapkę, i zaczął wciągać buty.

– Znaleźli Dana półżywego na ulicy. Josiah natychmiast sięgnął po własną odzież.

– Iść z tobą?

– Nie, zostań w domu, przemarzłbyś do kości. Możesz rozpalić ogień, przyda się, kiedy wrócę. Chodź, Eph – dodał, otwierając drzwi, z czego natychmiast skorzystał czekający już pod nimi pies.

Rye Dalton opłynął Horn na żaglowcu. Wiedział, jak niebezpieczny może być rozkołysany, oblodzony pokład, z którego można spaść prosto w skłębione fale. Bieg po płaskiej brukowanej ulicy był dla niego niczym. Zanim Ephraim dotarł do połowy drogi, Rye walił już w drzwi Niebieskiej Kotwicy.

Przebiegł przez ciemną izbę, kierując się w stronę nieruchomej postaci, rozciągniętej na stole.

– Zabierz go od ognia! – ryknął. – Zdumiałeś, człowieku?

– Odepchnął stół od kominka i zrzucił koc, którym Hector w dobroci serca opatulił Dana. – Przynieś światło!

Hektor skoczył po świecę, Rye zaś pospiesznie obmacał rękę Dana. W drżącym świetle natychmiast dostrzegł, że palce są odmrożone. Szybko rozłożył koc na podłodze i przeniósł nań Dana.

– Jak myślisz, długo tam leżał?

– Około godziny, sądząc po tym, kiedy stąd wyszedł.

– Nie można rozgrzewać odmrożonych członków w tym tempie, Hectorze, bo facet je straci.

– Nie wiedziałem…

– Leć po doktora Foulgera i powiedz, żeby natychmiast przyszedł do mojego… to jest do domu Dana. Potrzebna mu będzie troskliwa opieka, a do tego zawsze najlepsza jest żona. – Rye ubrał nieprzytomnego w swoje rękawice i czapkę, owinął go kocem jak niemowlę i wziął na ręce. – I przyślij mi przez doktora najmocniejszą brandy, jaką masz – dodał, kierując się do wyjścia. – Pospiesz się! – krzyknął i zniknął w zawiei, nie zatrzymując się nawet, by zamknąć za sobą drzwi.

Laurę wyrwało ze snu kopanie w drzwi. Myśląc, że to Dan, spuściła bose nogi na lodowatą podłogę i pobiegła do izby, skąd dobiegał taki łoskot, jakby ktoś próbował wysadzić drzwi z zawiasów.

– Lauro, otwórz! Uświadomiła sobie, że to głos Rye'a. Wicher wyrwał jej z ręki drzwi i grzmotnął nimi o ścianę. Do środka wpadła ośnieżona postać, niosąc coś w ramionach.

– Rye? Co się stało?

– Zamknij drzwi i zapal świecę – rzekł, idąc prosto do sypialni. Do środka wśliznął się jeszcze wielki cień Łajby, po czym wreszcie drzwi odcięły ich od wichury, a Laura po omacku zaczęła szukać krzesiwa. W ciemności kopnęła kosz i usłyszała, że po podłodze toczą się jagody woskownicy. Nie zwracając na nie uwagi, zawołała:

– Co się stało?

– Przynieś świecę. Będzie mi potrzebna pomoc.

– To Dan? – głos Laury zadrżał.

– Tak.

Świeca wreszcie się rozpaliła i Laura przerażona weszła do sypialni. Rye zdążył już położyć Dana. Teraz pochylał się nad nim, przyciskając palce do jego szyi. Żołądek Laury podjechał nagle do gardła, jak gdyby nic nie ważył, i równie szybko opadł niczym ołowiana kula. Dłonie miała spocone ze strachu.

Josh też się obudził. Przy dreptał za matką do bokówki i stanął w drzwiach. Żadne z dorosłych go nie zauważyło.

– Dobry Boże, co mu się stało?

– Upił się i w drodze do domu upadł. Leżał chyba z godzinę, zanim znalazł go Biddle.

– Żyje?

– Tak, ale ma odmrożone ręce. Być może coś jeszcze.

Josh zauważył strach na twarzy matki i napięcie w głosie Rye'a. Potrząsali tatą, jak gdyby chcieli go obudzić. Potem Rye pospiesznie zdjął mu buty.

Laura przycisnęła dłoń do skroni i czoła Dana, starając się opanować strach, który ściskał jej serce. Zagryzła wargi, czując pod powiekami wzbierające łzy. Tylko teraz się nie roztkliwiaj! – upomniała się w duchu, otarła łzę wierzchem dłoni i wzięła się w garść.

– Co mam robić? – spytała rzeczowo.

– Zdejmij mu skarpetki. Musimy sprawdzić, w jakim stanie są jego stopy.

Okazały się purpurowe, lecz miękkie.

– Dzięki Bogu, nie odmroził ich – westchnął Rye, błądząc po pokoju nieobecnym spojrzeniem. – Zaraz przyjdzie doktor Foulger. Będzie mi potrzebny młotek i szydło. Dołóż do ognia, ale nie za dużo – Rye zrzucił kurtkę na podłogę. – Przynieś też ściereczkę i jakiś mały dzbanek. – Teraz dopiero spostrzegł stojące w progu dziecko. Dodał ciszej: – I dopilnuj, żeby Josh tu nie wchodził.

– Chodź, Josh. Musimy słuchać Rye'a.

– Czy tatuś umarł?

– Nie, ale jest bardzo chory. Wracaj do łóżeczka i dobrze się okryj.

– Ale ja chcę zobaczyć tatusia! Czy on umrze jak dziadek?

– Rye się nim zajmie. Proszę cię, Josh, nie przeszkadzaj nam. Laura pospiesznie zaczęła szukać rzeczy, których żądał Rye. Nie miała czasu zastanawiać się, na co mu są potrzebne. Z sypialni doleciał głos:

– Lauro, masz małą deseczkę?

– Tak.

– Przynieś! Kiedy sięgała po deskę, pod drzwiami szczeknął pies, którego Laura dotąd nie zauważyła, i niemal w tej samej chwili rozległo się niecierpliwe pukanie do drzwi. Jak się okazało, nie był to doktor Foulger, lecz aptekarz, Natan McColl, wyposażony w walizeczkę ze skóry aligatora.

– Gdzie on jest? – spytał.

– Tam – Laura wskazała drzwi do sypialni, chwyciła, co miała pod ręką i ruszyła za nim.

Na widok postaci w czarnym płaszczu Rye uniósł głowę i skrzywił się nieznacznie.

– A gdzie doktor?

– Ugrzązł na drugim końcu wyspy. Kiedy Biddle go nie zastał, miał na tyle rozumu, żeby przyjść do mnie.

Choć aptekarz także miał prawo do wykonywania zabiegów leczniczych, Rye go nie lubił i w duchu uważał za nieuka. Tym razem jednak nie miał nic do powiedzenia. Aptekarz z urzędową miną namacał puls Dana i obejrzał jego dłonie.

– Odmrożone – stwierdził.

– Nie ma chwili do stracenia, bo zaraz odtają – rzucił niecierpliwie Rye.

– Nie da się ich uratować. Spróbujmy go lepiej uchronić przed zapaleniem płuc.

Rye obrzucił go wściekłym spojrzeniem.

– Nie da się uratować! Chyba oszalałeś, człowieku! Da się i trzeba to zrobić, nim ciało odtaje!

McColl prychnął lekceważąco, zerkając na deseczkę, młotek i szydło.

– Czyżbyś lepiej ode mnie znał się na leczeniu?

– Niech pan sobie myśli, co chce, McColl. Nie był pan na statku i nie widział rąk marynarzy, którzy przez całą noc ciągną liny w burzy śnieżnej. Myśli pan, że co robi wtedy kapitan? Odrąbuje je? – Na twarzy Rye'a malowała się furia. – Nie pozwolę na to, dopóki przynajmniej nie spróbuję ich ocalić. Jeśli się nie uda, i tak czeka go wiele bólu. Potrzebuję kogoś do pomocy. – Rye odwrócił się, żeby ułożyć narzędzia na łóżku. McColl zastąpił mu drogę.

– Jeśli masz zamiar zrobić to, co widzę, nie wezmę w tym udziału. Nie będę odpowiadał za połamane kości i zakażenia, które…

– Z drogi, McColl! Tracimy tylko czas. – Rye w duchu liczył upływające sekundy.

– Dalton, ostrzegam cię…

– Do diabła, człowieku, to mój przyjaciel! Zarabia na życie w biurze! Jak ma pisać bez palców? Albo mi pomóż, albo zjeżdżaj! – Rye odepchnął aptekarza i pochylił się nad łóżkiem. – Lauro?

– Tak? – Laura bez wahania podeszła do niego.

Rye położył deseczkę na piersi Dana, nakrył ją ścierką i poważnie spojrzał Laurze w oczy.

– Ponieważ McColl odmówił pomocy, muszę poprosić ciebie. W milczeniu skinęła głową, przerażona, gdyż czuła, że cokolwiek zamierza Rye, nie będzie to miła operacja.

– Powiedz mi, co mam robić. Rye kiwnął głową i warknął:

– Przyniosłeś brandy?

– Myślałem, że to dla wzmocnienia – McColl wręczył mu flaszkę, spoglądając na niego wyniośle.

Rye zignorował go.

– Lauro, nalej brandy do dzbanka. Potem usiądź koło Dana i trzymaj jego rękę, tak, żeby się nie ruszała. – Rye płasko ułożył na desce dłoń Dana.

– Połamiesz mu kości, Dalton. Ostrzegam.

Przez głowę Rye'a przemknęła myśl, że gdyby miał więcej czasu, chętnie złamałby McCollowi szczękę.

– Lepsze to, niż utrata palca – rzekł. – Kości się zrosną. Laura zbladła. Zaczynała się domyślać, w czym rzecz. Rye zerknął na nią z niepokojem.

– Trzymaj mocno, a kiedy ci powiem, lej do otworów brandy. Wytrzymasz, kochanie?

Z trudem przełknęła ślinę, zebrała wszystkie siły, pokładając całe zaufanie w Rye'u, i skinęła głową.

– Dobra, siadaj. Już i tak zmarnowaliśmy mnóstwo czasu. Przeszła na drugą stronę łóżka i usiadła, patrząc, jak Rye poprawia palec Dana na desce.

– Przytrzymaj go tak, jak leży. Palec był zimny i twardy. Rye, oparłszy ostry czubek szydła o opuszkę palca, dwukrotnie puknął weń młotkiem. Szpic zagłębił się w zmrożonym ciele. Laura poczuła, że zawartość żołądka dźwiga jej się do gardła.

– Tylko mi teraz nie zemdlej, kochana. Zerknęła szybko w bok.

– Nie zemdleję, tylko się pospiesz. Szydło przekłuło palec w trzech miejscach.

– Lej – rozkazał Rye. Brandy spłynęła po palcu, zostawiając na ścierce bladobrązowe plamy. McColl wpatrywał się w nich, zafascynowany zarówno samym zabiegiem, jak i pieszczotliwymi słowami, które Rye wypowiadał do Laury. W drzwiach stanął Josh, obok niego zaś przysiadł pies. Byli tak cicho, że nikt ich nie zauważył. W izbie rozlegał się tylko powtarzany stukot młotka o drewnianą rączkę szydła i ciche polecenie: „Lej”. Mężczyzna na łóżku na swoje szczęście pozostawał w omdleniu. Po raz pierwszy w życiu alkohol naprawdę mu się przysłużył: nie tylko chronił go przed odzyskaniem przytomności, ale sprawił też, że palce trzeba było nakłuwać rzadziej, niż byłoby to konieczne w innej sytuacji.

Laura asystowała przy zabiegu z wysiłkiem opanowując mdłości. Przez łzy niewyraźnie widziała dłoń Dana, otarła je więc ramieniem i sięgnęła po następny palec.

Rye bez wahania, spokojnie i pewnie, ustalał głębokość każdego otworu. Laura ośmieliła się podnieść wzrok dopiero wtedy, gdy ostatni palec został nasączony brandy. Ze zdumieniem spostrzegła, że twarz Rye'a jest szara. Otworzył usta, jakby brakło mu powietrza, nagle rzucił szydło i młotek i wypadł z pokoju. W chwilę później trzasnęły drzwi wejściowe.

Spojrzenie Laury napotkało wzrok McColla. Z zakłopotaniem przypomniała sobie, jak Rye nazwał ją kochaną. Potem zobaczyła zapłakaną buzię Josha. Przytuliła go, całując jego włoski, i powiedziała:

– Nie płacz, Joshua. Tatuś wyzdrowieje, zobaczysz. Będziemy się nim opiekować, a kiedy wyzdrowieje, nauczy cię jeździć na łyżwach… – Położyła dziecko w łóżeczku, otuliła kołdrą i szepnęła: – Postaraj się zasnąć, maleńki. Muszę zajrzeć do Rye'a.

Prędko narzuciła włóczkowy szal i wyszła w wietrzną noc. Rye siedział na schodkach, opierając głowę na kolanach. Pies obskakiwał go dookoła, trącał nosem i popiskiwał cicho, próbując sięgnąć twarzy pana.

– Rye, wracaj do środka. Nie masz na sobie nawet kurtki.

– Za chwilę.

Wiatr targnął końcem szala i smagnął Laurę w twarz. Drobiny śniegu kłuły odsłoniętą skórę. Przykucnęła obok i objęła ramiona Rye'a. Dygotał gwałtownie, chyba nie tylko z zimna.

– Już po wszystkim – szepnęła, jakby pocieszała dziecko. – Byłeś wspaniały.

– Wspaniały! – prychnął. – Trzęsę się jak galareta!

– Masz prawo. To, co zrobiłeś, wcale nie było łatwe. Nawet McColl nie miał na tyle odwagi. A ja… Gdyby nie twoja pewność i opanowanie, chyba bym tam zemdlała.

Uniósł głowę i potarł dłońmi policzki.

– Robiłem to po raz pierwszy w życiu.

Delikatnie pocałowała go w czubek głowy, topiąc wargami śnieg na jego włosach.

– Chodź już. Nic na tym nie zyskamy, jeśli ty też złapiesz zapalenie płuc.

Wstał z przeciągłym westchnieniem.

– Jeszcze chwila. Schowaj się do domu, Lauro. Zaraz przyjdę. Zawróciła ku drzwiom, lecz zatrzymał ją głos:

– Dzięki za pomoc. Bez ciebie nie dałbym sobie rady.

Pod czarną kopułą nieba przenikliwie wył wicher. Nagle oboje uświadomili sobie, że oto dokonali czegoś wielkiego. A przecież musieli to zrobić, bo Dan ich potrzebował. Znów, tak jak w dniu śmierci Zacha, byli razem – niczym postacie gobelinu, zastygłe w nim na zawsze, niezdolne do zmiany swych trwale splecionych losów.

Загрузка...