ROZDZIAŁ 2

Wielorybnictwo było krosnem splatającym wątek morza i osnowę lądu, aby stworzyć materię nazwaną Nantucket. Większość mieszkańców wyspy mniej lub bardziej bezpośrednio zawdzięczała mu chleb. Działo się tak od schyłku siedemnastego wieku, kiedy to niewielki statek z Nantucket złowił pierwszego kaszalota.

Sama wyspa wydawała się stworzona przez naturę specjalnie na ośrodek tej nowej gospodarczej siły napędowej amerykańskich kolonii, leżała bowiem na szlaku wędrówek wielorybów, ponadto zaś posiadała duże naturalne kotwicowisko, które bez wielkich modyfikacji mogło być wykorzystane jako port. W rezultacie wzdłuż Wielkiej Przystani rozsiadło się miasteczko, wznosząc się nieomal wprost z morskich fal.

Połów kaszalotów był tu nie tylko rzemiosłem, lecz i tradycją przekazywaną z pokolenia na pokolenie. Synowie kapitanów obejmowali własne statki. Podobnie przekazywali swój fach synom żaglomistrze, taklownicy biegli w sztuce splatania lin windujących w górę ciężkie płachty żagli, cieśle i rzeźbiarze figur dziobowych, bez których żaden okręt nie mógł liczyć na to, iż szczęśliwie zawinie znów do portu. Schodzącego z pokładu kowala w następnym rejsie zastępował przy kowadle jego syn.

Tak było i z Josiahem Daltonem. Sam bednarz w piątym pokoleniu, wyuczył swoje dziecko solidnej roboty i pewnego dnia pożegnał je w porcie jak żegnano kolejno wszystkich młodych Daltonów.

Beczki robiono na stałym lądzie, przewożono je jednak w częściach i składano stopniowo w miarę potrzeby. Dlatego też bednarz mógł wykonywać swój fach na okręcie, podejmując ryzyko dla wysokiej stawki, bowiem jego „dola” – czyli udział w zysku – ustępowała jedynie zarobkom kapitana, pierwszego oficera i bosmana.

W swoim czasie Josiah Dalton sam zarobił trzy znaczne udziały, ale i ucierpiał od niewygód rejsu, toteż teraz dłubał swoje beczki pewnie zakotwiczony na stałym lądzie.

Grzbiet zgarbił mu się w ciągu długich lat, które przesiedział okrakiem na zydlu, ciągnąc do siebie ciężkie stalowe ostrze. Stwardniałe dłonie pokrywała sieć sinych, wypukłych żył. Nieproporcjonalnie umięśniony tors nadawał Josiahowi pokraczny wygląd małpy, twarz jednak miał łagodną, pooraną zmarszczkami na wzór słojów drewna, w którym pracował. Lewy kącik ust, zajęty nieodłączną fajką z korzenia wrzosu, bez przerwy wykrzywiał się jakby w uśmiechu. Lewe oko, trwale przymrużone, przyćmił wonny dym, który wciąż je owiewał i chyba z biegiem czasu nadał oku nieco swojej barwy. Siwe włosy bednarza wiły się jak drewniane strużyny, spadające mu z kolan.

Rye przystanął w otwartych drzwiach warsztatu, zajrzał do środka i przez chwilę sycił się obrazami, dźwiękami i zapachami, wśród których się wychował. Pod ścianami stały stosy gotowych wyrobów – pękatych baryłek, spłaszczonych na bokach skopków oraz beczułek owalnego kształtu, które nie turlały się samopas po rozkołysanej ładowni okrętu. Klepki rozpoczętych beczek sterczały z obręczy niczym płatki stokrotek, w cebrze zaś moczyły się następne. Na ścianie równym rzędem wisiały dwuręczne skrawaki, pod nimi zaś, w tym samym miejscu co zawsze, stał kamień szlifierski. Deszczułki i noże do frezowania leżały wysoko na półce, z dala od wilgotnego klepiska, o co zawsze dbał Josiah.

Bednarz siedział okrakiem na zydlu i strugał klepkę, od czasu do czasu poprawiając ją w uchwycie. Nogi zagrzebane miał w stosie świeżych wiórów.

Postarzał się, pomyślał Rye ze smutkiem.

Dostrzegłszy kątem oka czyjś cień, Josiah obejrzał się. Powoli uniósł spracowaną dłoń, by wyjąć fajkę z ust. Jeszcze wolniej przełożył nogę ponad zydlem i wstał. Naraz jego oczy zabłysły i zwilgotniały na widok syna, który stał w drzwiach, wysoki i barczysty.

Wszystkie powitalne słowa, układane w duchu na wypadek, gdyby mieli się jeszcze zobaczyć w tym życiu, teraz gdzieś im uciekły. Josiah zdobył się w końcu na banalną uwagę:

– Wróciłeś – jego głos niebezpiecznie zadrżał.

– Ano… – głos Rye'a także nabrał podejrzanie niskich tonów.

– Pływałeś na „Omedze”? Rye w odpowiedzi tylko skinął głową. Milczeli. Stary wpatrywał się w młodego, młody chciwie rozglądał się dokoła. Były takie dni, kiedy powątpiewał, czy dane mu będzie ujrzeć ten dom. Dopiero po chwili ruszył ku ojcu z wyciągniętymi ramionami. Uścisnęli się mocno niczym dwa niedźwiedzie, bo mięśnie Rye'a także okrzepły przy pracy – nadal bez słowa, uśmiechając się rzewnie.

Tę właśnie porę wybrała sobie stara, żółta suka z siwiejącą mordą, by radośnie skomląc rzucić się do nóg Rye'a.

– Łajba! – wykrzyknął. Padł na kolana i zaczął drapać ją za uchem. – Co ty tu robisz?

Nareszcie, myślał stary. Od iluż lat śnił mi się ten obraz!

– Ano – rzekł na głos – po twoim wyjeździe przestało jej się podobać na wzgórzu, więc postanowiła czekać na ciebie tu i nigdzie indziej. No i czekała, biedula, pięć lat.

Stary labrador wychodził ze skóry, żeby sięgnąć jęzorem jego twarzy. Rye uchylił się ze śmiechem, potem jednak zmienił zdanie i pozwolił się polizać.

Pamiętał płowe, ledwie żywe szczenię, któremu udało się dopłynąć do brzegu z wraku okrętu. Rye natychmiast uznał je za swoją własność i dał mu na imię Łajba.

Teraz, słysząc radosny pisk, myślał: „Przynajmniej ona nic się nie zmieniła”.

Ojciec przyglądał im się bacznie, zagryzając cybuch. Żałował, że jego żona nie dożyła tej chwili.

– A więc stara kostucha jednak cię nie dopadła – stwierdził lakonicznie i cicho zachichotał, żeby pokryć wzruszenie.

– Ano, nie – Rye podniósł głowę, nie przestając drapać psa za uchem. – Próbowała, jak mogła, ale tuż przed katastrofą musiałem zejść ze statku. Zaraziłem się ospą.

– Rozumiem – cybuch zawisł w powietrzu, wycelowany wprost w twarz Rye'a. – Ciężko chorowałeś?

– Wystarczająco ciężko, by dzięki temu ocalić życie.

– To prawda – prychnął Josiah, przyglądając się synowi spod zmrużonych powiek.

Rye wstał, podparł się pod boki i rozejrzał po warsztacie. – Trochę się tu zmieniło – zauważył.

– Sporo. Spojrzeli sobie w oczy, zasmuceni figlami, jakie spłatał im los w ciągu minionych lat.

– Wychodzi na to, że obaj straciliśmy żony – dodał z powagą marynarz. Rozczarowany pies trącał go w kolano, ale Rye nie reagował. Na twarzy ojca zauważył świeże zmarszczki, po których toczyły się łzy.

– Już wiesz? – Josiah pieszczotliwie potarł rozgrzaną fajkę.

– Wiem – odparł cicho Rye.

Pies stanął na tylnych łapach, omal nie zbijając go z nóg. Rye machinalnie pogłaskał złocisty łeb, tak samo, jak jego ojciec bezwiednie tarł swą fajkę.

– Bez matki to już nie ten sam dom – zauważył.

– Cóż, miała dobre życie, choć umierała w smutku, myśląc, że spocząłeś w morzu. Nigdy do końca się nie otrząsnęła po usłyszeniu tej wieści. Tak sobie jednak myślę, że już od dawna wie, że uszedłeś z życiem – Josiah uśmiechnął się melancholijnie.

– Co się stało?

– Wilgoć… wilgoć i ziąb. Dostała zapalenia płuc i w trzy dni było po wszystkim. Trzęsły nią dreszcze, choć przy tym była rozpalona jak piec. Byliśmy bezsilni. Wiesz, jaka Szara Pani potrafi być w marcu. – Josiah mówił bez gniewu. Każdy, kto urodził się na wyspie, znał jej mgliste kaprysy i przyjmował je jako dopust, z którym trzeba żyć… a czasami umrzeć.

– Prawda, na przedwiośniu wredna z niej suka – przytaknął Rye. Ojciec westchnął i klepnął go w ramię.

– Cóż, przywykłem już do samotności, na ile w ogóle można się z tym pogodzić. Ale ty… – Josiah nie dopowiedział myśli i badawczo przyjrzał się synowi.

Rye odwrócił wzrok w stronę okna.

– Rozumiem, że byłeś już na wzgórzu? – spytał Josiah.

– Byłem – pełne usta Rye'a zacisnęły się w wąską kreskę.

– Ja straciłem tylko jedną kobietę, ty dwie… Rye znów zacisnął usta, tym razem z determinacją.

– Na razie – rzucił. – Mam zamiar poprawić ten wynik o połowę.

– Wzięła z nim przecież ślub.

– Myślała, że nie żyję!

– Wszyscy tak myśleliśmy, chłopcze.

– Cóż, jednak żyję i będę o nią walczył.

– A co ona o tym sądzi?

Rye przypomniał sobie pocałunek Laury i jej pospieszną rejteradę.

– Chyba jeszcze nie doszła do siebie po wstrząsie. Kiedy wszedłem do domu, wzięła mnie za upiora. Ale, na Boga, dowiodłem jej, że nie jestem duchem!

Josiah zachichotał cicho i pokiwał głową, widząc, jak smagła twarz syna powleka się rumieńcem.

– Co do tego, chłopcze, gotów jestem iść o zakład. Widzę jednak, że zholowałeś tu na dół swój kuferek i pewnie masz zamiar dzielić ze mną koję.

– Sprowadziłem się do Łajby, nie do ciebie, stary złośliwcze, daruj więc sobie ten uśmieszek i przestań się natrząsać!

Josiah ryknął śmiechem, omal nie gubiąc fajki.

– Nic się nie zmieniłeś, Rye. Założę się, że twoja baba ma teraz nie lada szkopuł: co zrobić z tym swoim zapasowym mężem? Dobra, chłopcze, ształuj graty, bo i ja, i Łajba chętnie przyjmiemy cię do kompanii. Od dwóch lat w tym domu zalega martwa cisza, więc nawet twój niewyparzony jęzor będzie nam miłą odmianą – Josiah wycelował fajkę w nos Rye'a i dodał: – Oczywiście, póki nie przeciągniesz struny.

Spojrzeli na siebie jak równy z równym – starzejący się ojciec i syn, który wyrósł wyższy i silniejszy niż on.

W domu na wzgórzu Laura wciąż drżała na wspomnienie pocałunku Rye'a. Gdy tylko zniknął za zakrętem ścieżki, miała wrażenie, że to był sen. Widok Dana jednak przywrócił ją do rzeczywistości, to zaś oznaczało, że trzeba będzie pogodzić się z dziwaczną prawdą i uporać z jej konsekwencjami.

Zatrzymała się w progu, przymykając oczy, i przycisnęła dłoń do kołaczącego serca, nim weszła do środka.

Dan siedział nad nietkniętym talerzem, opierając brodę na splecionych palcach. Powiódł za nią wzrokiem, kiedy szła przez izbę. Spojrzenia jego orzechowych oczu towarzyszyły jej zawsze, odkąd sięgała pamięcią. Teraz jednak najchętniej zostałaby sama.

Stanęła przy stole, nie wiedząc, co powiedzieć. Czy ten milczący, strapiony mężczyzna jest nadal jej mężem? Patrzył na jej ręce i Laura nagle zdała sobie sprawę, że nieświadomie gniecie pasek fartucha. Spuściła ręce i usiadła na ławie naprzeciw Dana. Miała wrażenie, że jej nerwy są z cienkiego szkła, które zaraz pryśnie. W izbie panowała trudna do zniesienia cisza. Docierały tu tylko zwykłe odgłosy wyspy: brzęk młotów, krzyki mew, dzwony rozkołysanych pław oraz odległy świst parowca z Albany, który właśnie przybijał do nabrzeża.

Laura pochyliła się i ukryła twarz w dłoniach. Minęło kilka długich minut nim znów odważyła się spojrzeć na męża. Bawił się łyżką, przyciskał ją do stołu i kręcił nią, jak gdyby chciał wywiercić dziurę w blacie.

Kiedy zauważył, że na niego patrzy, odłożył łyżkę, a jego dobrze utrzymane dłonie legły płasko na stole. Potem westchnął, chrząknął i powiedział:

– Cóż…

No, odezwij się – beształa się Laura w duchu. Ale od czego zacząć?…

Dan odchrząknął ponownie i usiadł prosto.

– Gdzie jest Josh? – spytała cicho.

– Spałaszował obiad i poszedł się bawić.

– Nic nie jadłeś – zauważyła, zerkając na jego talerz.

– Nie byłem głodny – bąknął, unikając jej wzroku.

– Dan… – Laura wyciągnęła rękę, ale dłoń Dana nie wybiegła jej na spotkanie; spoczywała bezwładnie jak drewniana kłoda.

– Nie wygląda na nieboszczyka – wykrztusił niezręcznie. Laura splotła ręce na kolanach, wpatrując się w talerz, który Dan dla niej przygotował.

– To prawda – przyznała.

– Długo tu był?

– Tu? – nie zrozumiała.

– W tym domu.

– Wiesz, kiedy „Omega” przybiła do portu.

– Niezbyt dokładnie. Nikt mnie nie uprzedził, że z pokładu zszedł Rye Dalton. Zabawne, prawda?

Laura ponownie nakryła dłonią jego dłoń.

– Och, Dan, przecież między nami wszystko zostało po staremu… Wyrwał rękę, zerwał się na równe nogi i odwrócił twarz.

– To dlaczego czuję się tak, jak gdyby ziemia nagle usunęła mi się spod stóp?

– Dan, proszę cię…

Obrócił się na pięcie i postąpił krok w jej stronę.

– Siedzę tu, przy jego stole, w jego domu, z jego…

– Dan, przestań!

Słowa: jego żoną wibrowały w powietrzu tak wyraźnie, jak gdyby zdążył je wypowiedzieć na głos. Wszystko, co tu się znajdowało, należało kiedyś do Rye'a Daltona – i sprzęty, i ludzie. Dan Morgan nie potrafił pogodzić się z tym, że jego przyjaciel gotów upomnieć się o swoją własność.

– Chodź tu, usiądź i skończ obiad – powiedziała Laura. Opuścił ręce i spojrzał na nią bezradnie.

– Muszę wracać do kantoru. Czy będziesz… czy dasz sobie radę?

– Oczywiście – wstała, żeby odprowadzić go do drzwi i podała mu surdut. Dan zdjął z haka kapelusz, ale zamiast go włożyć, niezdecydowanie powiódł palcem wzdłuż ronda. Serce Laury ścisnęło się z żalu.

Dan zrobił krok w stronę drzwi, zatrzymał się, wciągnął głęboki oddech, potem zawrócił i przycisnął ją do piersi tak mocno, że zabrakło jej tchu.

– Do zobaczenia przy kolacji – szepnął udręczonym głosem. Laura bez słowa skinęła głową. Dan oderwał się od niej i szybko wyszedł z domu.

Idąc wysypaną muszlami ścieżką niemal po śladach Rye'a, uświadomił sobie, że w ten właśnie sposób – krok za Ryem – idzie przez całe życie.

Gdy wyszedł, z oczu Laury popłynęły łzy. Wróciła do izby pełnej przedmiotów przypominających dziwaczny splot losów ich trojga. Widelec Dana wciąż leżał na stole; pięć lat temu Rye jadał tym samym widelcem. W alkowie stał rząd drewnianych żołnierzyków, którymi w dzieciństwie bawił się Dan Morgan. Skrzynkę na warzywa zrobił Rye dla matki Dana. Fotel został kupiony przez Dana wkrótce po ślubie z Laurą, za to stojący obok niego taboret był weselnym prezentem dla Laury i Rye'a.

Wbrew woli Laura zajrzała do bokówki, spoglądając na łóżko. To w nim wraz z Ryem poczęli syna, w nim rodziła Josha i obok niego siadał Dan, kiedy odwiedzał ją w połogu. Oglądał różowy, rozwrzeszczany tłumoczek i mawiał: „Chłopak kropka w kropkę poda się do Rye'a.” Wiedział, że Laura to właśnie chce usłyszeć. Tak, łóżko było jakby symbolem łączących ich więzi. Korzystali z niego wszyscy troje. Sterczący róg wezgłowia, rzeźbiony na kształt kokosa służył jako wieszak na męskie surduty. Na toczonej poręczy Laura zaciskała dłonie tak w ekstazie, jak w bólu.

Poczuła skurcz w gardle i odwróciła wzrok.

Który z nich – myślała – jest nadal moim mężem? Cokolwiek miała jej przynieść przyszłość to pytanie nurtowało ją najbardziej.

Pół godziny później Laura znała odpowiedź. Wyszła z gabinetu Ezry Merrilla, jedynego prawnika na wyspie, z uczuciem, że nie jest w stanie powrócić do wypełnionego wspomnieniami domu. Choć była dorosła i sama miała dziecko, pragnęła pobiec i schronić się w ramionach matki.

Zostawiła Josha u Ryersonów i skręciła w Brimstone Street, do domu rodziców. Znów opadły ją wspomnienia: biegali tu w trójkę na długo przedtem, nim złączyły ich jakiekolwiek przysięgi. Miała ochotę porozmawiać z kimś, kto znał ich historię od samego początku.

Przekraczając próg, Laura zdała sobie sprawę, że u Dahlii Traherne nie znajdzie pomocy.

Dahlia nie potrafiła kierować własnym życiem, cóż dopiero udzielać rad innym. Urodzona malkontentka, wychodziła na swoje, narzekając bez przerwy na błahe problemy; gdy ich zabrakło, wymyślała nowe.

Jej mąż, Elias, był żaglomistrzem. Urodził się na wyspie i przez całe życie zszywał płótna, ale nigdy pod nimi nie popłynął, bo na najmniejszą wzmiankę Dahlia dostawała kolejnego ataku urojonej choroby i musiał przysięgać, że jej nie opuści. Zmarł, kiedy Laura miała dwanaście lat, i mówiło się wówczas, że to własna żona wpędziła go do grobu. Bardziej złośliwi twierdzili wręcz, iż konał z radością, że się od niej uwolni. Powiadano także, że po śmierci męża Dahlia Traherne powinna była krócej trzymać córkę, by ta nie włóczyła się po wydmach z chłopakami, co w żadnym razie nie uchodzi dziewczęciu, zwłaszcza, gdy matka nawet palcem nie kiwnie w tej sprawie. Niektórzy wszakże znajdowali usprawiedliwienie słabego charakteru Dahlii, stwierdzając lakonicznie: „Cóż, ona nie pochodzi z wyspy.”

W istocie, Dahlia urodziła się na kontynencie, choć przeżyła w Nantucket trzydzieści dwa lata. Jednakże nawet po upływie dalszych stu nie uznano by tu jej za swoją. Przybysze na zawsze pozostawali „tymi z lądu”. Być może właśnie ów lekceważący dystans sprawił, że Dahlia zupełnie straciła pewność siebie i stała się bezwolną, kwękającą istotą.

– O, Laura! – jęknęła boleśnie, witając córkę. – Nie spodziewałam się ciebie dzisiaj, kochanie.

– Mamo, czy mogłabym z tobą porozmawiać? Dahlia wyczuła, że jej córka boryka się z jakimś problemem, i zawahała się, jak gdyby miała opory przed wpuszczeniem jej za próg. Ale Laura wyminęła ją i weszła do środka, z ciężkim westchnieniem opadła na ławę przy stole i odezwała się drżącym głosem.

– Rye żyje. Dahlia poczuła kłujący ból w skroniach.

– O, nie… – jęknęła.

– Wrócił do Nantucket.

– O Boże! Ale dlaczego… co… – dłonie Dahlii bezwiednie uniosły się do czoła, nim jednak zdążyła czmychnąć po lekarstwo, Laura zaczęła mówić. Na długo przed końcem opowieści rozterka Dahlii ustąpiła przerażeniu.

– Chyba nie masz zamiaru się z nim… spotykać, kochanie? Laura przyjrzała się siedzącej naprzeciw kobiecie, czując, że opadają jej ręce.

– Już się z nim widziałam. Zresztą nie da się go unikać na tak małej wyspie jak Nantucket.

– Ale… co na to Dan? Laura oparła się pokusie wykrzyknięcia: „A ja się nie liczę?!”

i odparła bezbarwnym głosem:

– Dan też już go widział. Rye przyszedł do domu.

– Do domu, o Boże! – ręce Dahlii przeniosły się ze skroni na drżące wargi. – Co ja powiem sąsiadom?

Brak pewności siebie zawsze zatruwał Dahlii życie. Laura uświadomiła sobie, że szaleństwem z jej strony było oczekiwanie od matki porady w sytuacji, gdy zarówno pewność, jak poczucie bezpieczeństwa ucieleśniał Dan, będący ostoją ich obu, odkąd Rye Dalton odpłynął w siną dal. W opinii Dahlii Rye zostawił jej córkę „na lodzie”.

– Rozmawiałam już z Ezrą Merrillem – przyznała Laura, podnosząc strapione oczy. – Dan nadal jest moim prawowitym mężem. Ale… ale ja wciąż żywię uczucia dla Rye'a.

– Sza! – syknęła spłoszona Dahlia. – Nawet o tym nie wspominaj, jeśli nie chcesz mieć jeszcze więcej kłopotów. Nie powinnaś się była w ogóle z nim spotykać!

– Ależ mamo – Laura czuła coraz silniejszą irytację. – Dom, w którym mieszkam, należy do Rye'a. Josh jest jego synem. Jak mogłabym zabronić mu wstępu?

– A co będzie, jeśli wszystko ci zabierze? To było typowe dla Dahlii Traherne: w takiej sytuacji myślała o majątku.

– No wiesz, mamo, jak możesz! – Laura zerwała się i zaczęła krążyć po pokoju.

– Lauro, kochanie, nie denerwuj się tak. Dan powinien ci kupić waleriany…

– Nic mi nie jest! Lecz dla kobiety, która w obliczu nieprzyjemności zdolna była zapaść na każdą chorobę, sprawą pierwszej wagi było znalezienie odpowiedniego lekarstwa. Podeszła do córki, zamierzając przytknąć jej dłoń do czoła, Laura jednak usunęła się zręcznie.

– Mamo, proszę cię, przestań. Nieomal widać było, jak na cierpiętniczej twarzy Dahlii żłobi się kilka nowych zmarszczek. Widząc, że matka nie jest w stanie jej pomóc, ani nawet współczuć, Laura omal nie wybuchnęła płaczem.

Och, mamo, gdybyś tylko mogła mnie pocieszyć…

Ale Dahlia nigdy nie umiała rozproszyć jej obaw. Laura klęła się w duchu, co ją opętało, iż w ogóle tu przyszła. Ten nerwowy dygot mógł co najwyżej wszystko pogorszyć. Toteż Laura wcale nie była zdziwiona, gdy jej matka opadła na krzesło i jęknęła:

– Och, Lauro, kochanie, strasznie boli mnie głowa. Czy mogłabyś mi podać krople anyżowe? Są tam, na półce – słowom towarzyszył gest omdlewającej dłoni. – Proszę… zmieszaj je… z wodą – dokończyła, z trudem łapiąc powietrze.

Laura zmuszona była więc zatroszczyć się o osobę, u której szukała pomocy i oparcia, a zanim wyszła, ją także potwornie rozbolała głowa. Wróciła do siebie i przez resztę dnia oddawała się wspomnieniom, z obawą myśląc o przyszłości.

Wróciwszy z pracy, Dan podejrzliwie omiótł wzrokiem izbę, jak gdyby spodziewał się zastać w niej Rye'a. Powiesił surdut i w milczeniu patrzył na Laurę krzątającą się przy kuchni. Mimo że obydwoje starannie unikali jakiejkolwiek wzmianki o Rye'u Daltonie, napięta atmosfera utrzymała się do końca posiłku.

Wieczorem Josh z niezawodną dziecięcą intuicją zadał pytanie, które przepełniło czarę. Dan siedział nad rejestrem przy małym dębowym biurku, gdy chłopczyk oparł mu się na kolanach i zapytał:

– Dlaczego mama tak się dziś przestraszyła, kiedy ten pan tu był? Pióro Dana zgrzytnęło na papierze i znieruchomiało, podobnie jak szydełko w dłoni Laury.

– Czemu nie spytasz mamy? – zaproponował, obserwując twarz Laury oblewającą się rumieńcem. Był ciekaw, co zaszło między tymi dwojgiem, kiedy Rye Dalton złożył tu wizytę.

Josh pogalopował do matki i wdrapał się jej na kolana.

– Boisz się tego pana, mamusiu?

– Nie, kochanie, wcale się go nie boję – Laura zmierzwiła mu włosy.

– Ale zrobiłaś takie wielkie oczy i odskoczyłaś od niego, jakbyś się sparzyła.

– Byłam zdziwiona, a nie przestraszona. Rozmawialiśmy, to wszystko. – Poczucie winy sprawiło, że rumieniec jeszcze się pogłębił. Czuła, że Dan się jej przygląda. Pochyliła się gorliwie nad robótką, jak gdyby musiała skończyć ją w terminie. – Sądzę, że już czas, byś odprowadził swoich żołnierzy na półkę, a sam wskoczył w koszulkę i położył się spać – dodała.

– Chcecie z tatą porozmawiać o dorosłych sprawach? – domyślił się malec.

Laura nie zdołała powstrzymać uśmiechu. Josh był bystrym, dowcipnym chłopcem i nawet jeśli czasem beształa go za te dociekliwe uwagi, zawsze czyniła to ze śmiechem. Teraz od Dana dzielił ją mur skrępowania, który wyrósł już wcześniej, nim wtrącił się Josh, a gdy nadeszła pora snu, uczucie to stało się nieomal dotkliwie namacalne. Laura miała wrażenie, że stąpa po ostrych rybackich haczykach. Co gorsza istniała jeszcze kwestia rozbierania.

Większość dam w owym czasie miała pokojówki. Zarówno suknie, jak gorsety sznurowane były z tyłu i nie dało się ich ani włożyć, ani zdjąć bez pomocy. Laura nie była zachwycona, kiedy Dan nalegał, by kupowała sobie takie właśnie stroje, ale był tak wściekle dumny, iż może ją utrzymać na odpowiednim poziomie, że w końcu uległa i teraz dwa razy dziennie musiała prosić go o pomoc. Stało się to częścią ich wieczornego rytuału, tak naturalną, jak zdmuchnięcie ostatniej świecy.

Dziś czuli się niezręcznie. Dan postawił świecę na komodzie, rozwiązał krawat i przewiesił go przez oparcie łóżka. To samo zrobił z koszulą. Laura, ściśnięta jak faszerowany indyk, nagle zbuntowała się przeciwko babskiej doli. Dlaczego kobiety musiały nosić tak absurdalnie niewygodną odzież? Mężczyznom nie groziły podobne udręki.

Jakżeby chciała dyskretnie zrzucić szmatki, włożyć nocną koszulę i wśliznąć się pod kołdrę! Niestety, było to niewykonalne.

– Dan, czy mógłbyś rozwiązać mi gorset? Ku jej przerażeniu, twarz Dana pokryła się purpurą. Szybko obróciła się do niego tyłem. Po nieomal czterech latach rozbierania jej Dan wciąż się rumienił!

Rozpiął jej mosiężne haczyki na plecach i rozwiązał tasiemkę, przewleczoną przez oczka z tyłu gorsetu. Szło mu dziś niesporo; mruczał coś pod nosem. Uwolniwszy się w końcu z sukni, położyła gorset na cedrowym kufrze i rozpięła halkę, zostając jedynie w zapinanych z przodu na guziczki pantalonach i koszuli ściągniętej satynową wstążką.

Zakładki koszuli, wgniecione przez cały dzień w ciało, pozostawiały sieć czerwonych, potwornie swędzących zmarszczek. Dawniej Dan często śmiał się z niej, gdy kładła się do łóżka i niemal natychmiast zaczynała się drapać.

Dziś jednak w milczeniu, zwróceni do siebie tyłem, ubierali nocne koszule. Milczeli również wtedy, gdy legli pod kołdrą, wdychając pozostały w powietrzu aromat świeżo zgaszonej świecy. Z zewnątrz dobiegał szum fal, niezmordowanie bijących o brzeg, a bliżej klekot lelka, który zawsze poprzedza jego nocny koncert. Laura, nasłuchując, leżała w ciemności, spięta równie jak Dan. Powtarzała sobie, że przecież często zasypiali razem nawet się nie dotykając. Dlaczego dziś tak się bała?

Usłyszała, że Dan przełyka ślinę. Boki ją swędziały, ale zmusiła ręce do bezruchu. Cisza dłużyła się, aż w końcu, kiedy lelek zakrzyczał po raz setny, Laura ujęła męża za rękę. Chwycił się jej dłoni jak liny ratunkowej i ścisnął tak mocno, że kostki palców lekko zatrzeszczały. Doleciał ją szelest puchowej poduszki i niewyraźny dźwięk, na poły ulgi, na poły rozpaczy.

– Boję się, Lauro.

Miała wrażenie, że ostry cierń przeszył jej serce.

– Niepotrzebnie – bąknęła, choć ona też się bała.

Nagle stanęło im przed oczyma wiele rzeczy, o których nigdy ze sobą nie mówili.

W dzieciństwie bawili się zawsze we trójkę. Później jednak stało się oczywiste, że Laura wpatrzona jest wyłącznie w Rye'a. Kiedy wieść o jego o śmierci dotarła na Nantucket, Dan cierpiał wraz z nią. Spacerowali smaganą wiatrem plażą, doświadczając tej szczególnej rozpaczy, właściwej żałobnikom, którzy nie mają nawet ciała do opłakania. Bezradnie poszukiwali dowodu nieuchronności śmierci, odebranego im przez zachłanny ocean, który za nic miał ludzką potrzebę ukojenia ducha.

W tych niespokojnych, burzliwych dniach rozpacz Dana wygasła szybciej niż ból Laury, bowiem wraz ze śmiercią Rye'a otwierała się przed nim droga do serca ukochanej kobiety. W okresie tym żył pod brzemieniem winy, nienawidząc się za to, iż odczuwa ulgę.

Laurę zdobył przede wszystkim dlatego, że stał się jej niezbędny.

Któregoś dnia zbudził ją stuk siekiery. Na podwórku zastała Dana rąbiącego drewno na zimę. Kiedy przyszły chłody, zjawił się ponownie z furą wodorostów, którymi obłożył fundamenty domu, by ochronić je przed wdzierającymi się wszędzie podmuchami ostrego wichru. Gdy coraz bardziej zaawansowana ciąża zaczęła dawać się Laurze we znaki, Dan bywał codziennie, żeby naczerpać wody, nanieść drewna; przynosił jej świeże pomarańcze i kazał odpoczywać z nogami w górze, kiedy doskwierały jej bóle w krzyżu. Patrzył w jej smutne oczy… i milczał. To on pobiegł po akuszerkę, sprowadził jej matkę, a potem chodził nerwowo przed domem – tak, jak ojciec dziecka. To Dan siadywał przy jej łóżku, zaglądał w powijaki Josha i obiecywał, że zawsze znajdą go przy sobie, ilekroć będzie potrzebny Laurze lub jej synowi.

Przyzwyczaiła się więc, że może liczyć na jego pomoc we wszystkich męskich sprawach, a Dan pomagał aż nazbyt chętnie – na długo przedtem, nim poprosił ją o rękę. Osiedli w małżeństwie tak naturalnie, jak zbielałe deski dawnych okrętów osiadają na brzegach Nantucket przy wysokim przypływie. Druga miłość Laury nie była może pełna wielkiej namiętności, lecz na pewno wyrosła na poczuciu wspólnoty i bezpieczeństwa.

Jak w większości małżeństw, jedna ze stron kochała mocniej, i w tym przypadku był to Dan. Mimo to i on czuł się pewnie, bo zabrakło rywala, który ongiś zagarnął Laurę dla siebie. Teraz Laura należała do niego i kochała go. Nigdy nie analizował tej miłości, nie dopuszczał myśli, że znaczną jej część stanowiła wdzięczność – nie tylko za pomoc, fizyczną i materialną, lecz i za to, że kochał Josha jak własnego syna i był tak dobrym ojcem, jak gdyby sam go spłodził.

Gdy jednak tego dnia Dan Morgan wszedł do domu i zastał w nim Rye'a poczuł, że jego małżeństwo chwieje się w posadach.

Dławiły go pytania, których nie chciał zadawać, bo po prostu bał się usłyszeć odpowiedź. Jednego wszakże nie mógł powstrzymać, choć serce wypełniały mu złe przeczucia. Pieszczotliwie potarł kciukiem dłoń Laury, przełknął ślinę i napiętym, nieswoim głosem rzucił w mrok:

– Co robiliście dziś z Ryem, kiedy mnie nie było?

– Co robiliśmy? – głos Laury również brzmiał nienaturalnie.

– Josh twierdzi, że kiedy wszedł, odskoczyłaś od Rye'a.

– Nie… nie wiem. Byłam zdenerwowana, to chyba jasne. Nie co dzień odwiedza cię… nieboszczyk.

– Przestań kluczyć, Lauro. Dobrze wiesz, o czym mówię.

– Niepotrzebnie pytasz, bo to bez znaczenia.

– Całował cię, tak? – kiedy Laura nie odpowiedziała, rzucił: – Miałaś wypisane to na twarzy.

– Och, Dan, naprawdę robisz z igły widły. Zupełnie mnie zaskoczył, a poza tym zwyczajnie chciał się ze mną przywitać. – Laura próbowała zbagatelizować sprawę, czując w głębi serca, że nie mówi całej prawdy.

– A później, kiedy poszłaś go odprowadzić?

– Dan, proszę cię… Ścisnął jej dłoń tak, że zabolało.

– Czy za drugim razem też chciał się przywitać? Dan nigdy dotąd nie był o nią zazdrosny, ale też nigdy nie dawała mu do tego powodu. Ta gwałtowna reakcja nieco ją przestraszyła i Laura gorączkowo szukała stosownej odpowiedzi.

– Dan, na miłość boską, zmiażdżysz mi rękę! Wchodząc tu, Rye nie wiedział, że wzięliśmy ślub.

– Zamierzał zająć miejsce twego… męża?

– Teraz ty jesteś moim mężem – powiedziała łagodnie w nadziei, że go udobrucha.

– Jednym z dwóch – rzucił cierpko. – Tyle, że ja dzisiaj nie dostałem buziaka.

– Bo nie poprosiłeś – rzekła jeszcze czulej. Oparł się na łokciu i pochylił nad nią.

– Nie będę prosił – wyszeptał ze złością. – Sam wezmę sobie to, do czego mam prawo.

Usta Dana gwałtownie wpiły się w jej usta, jak gdyby chciał ją ukarać za to, czemu nie była przecież winna. Całował ją z wściekłą determinacją, by wygnać Rye'a z jej myśli, z jej życia, z jej przeszłości, choć równocześnie wiedział, że to niemożliwe.

Jego język brutalnie penetrował jej usta. Szarpnęła się, urażona, dając mu do zrozumienia, jak bardzo jest grubiański.

Dan ze skruchą porwał ją w ramiona i tulił do siebie, szepcąc urywanie:

– Lauro, Lauro, przepraszam, nie chciałem cię zranić, ale tak się boję, że znowu cię stracę, gdy wreszcie cię zdobyłem po tych wszystkich latach. Kiedy go zobaczyłem, poczułem się tak, jak… Pamiętasz? Biegałaś za nim jak pies, który łasi się o pieszczotę… Powiedz, że go nie sprowokowałaś… proszę, obiecaj, że nie pozwolisz mu znów się uwieść…

Nigdy dotąd się nie przyznał, że przez cały czas był zazdrosny o Rye'a. Laurze zrobiło się go żal; przesunęła dłoń na jego kark, by przygładzić mu włosy. Trzymała go w objęciach, całowała w czoło. Zamknęła oczy, uświadamiając sobie nagle, jak kruchym okazał się jego świat teraz, gdy Rye wrócił. Mimo to bała się składać obietnice, nie będąc pewna, czy zdoła ich dotrzymać.

Wypowiedziała jedyne słowa, które mogła rzec z czystym sumieniem:

– Kocham cię, Dan. Nigdy nie miałeś powodu w to wątpić.

Zadrżał. Jego dłonie zaczęły błądzić po jej ciele, a ona zapragnęła, by zwłaszcza dziś z nią nie współżył. Natychmiast zalały ją wyrzuty sumienia. Nigdy dotąd nawet przez myśl jej nie przeszło, żeby mu odmówić. Sumiennie pieściła jego kark i plecy, powtarzając sobie, że to ten sam Dan Morgan, z którym dzieliła łoże od ponad trzech lat, że pojawienie się Rye'a Daltona nie daje jej prawa, by go odepchnąć.

A jednak chciała go odepchnąć. Bóg świadkiem.

Poczuła jego dłoń, zadzierał do góry jej nocną koszulę. Zrozumiała, jak bardzo potrzeba mu czegoś, co pozwoli mu odzyskać utraconą wiarę w siebie. Otwarła się przed nim i obejmowała go mocno, gdy jęczał szczytując. Nigdy by się nie przyznała, iż spełniając ten najbardziej naturalny akt małżeński czuła się niewierną innemu mężczyźnie.

Rye Dalton leżał na wznak, wbijając wzrok w sufit. Nie mógł się przyzwyczaić do pustki, jaka zapanowała w domu, gdy zabrakło w nim matki. Każdy znajomy sprzęt przywodził ją na myśl; każdy przypominał o troskliwości jej pracowitych rąk…

Pierwszy domowy obiad był o wiele lepszy od marynarskiej strawy, nie dorównywał jednak smakołykom przyrządzanym przez matkę… i Laurę. Prycza, na której sypiał jako chłopiec, choć szersza od koi na „Omedze”, nie umywała się do obszernego, miękkiego łoża z różanego drewna, w którym zamierzał spędzić dzisiejszą noc… z Laurą. Kładł się przygotowany na ciągłe kołysanie, do którego przywykł w ciągu pięciu lat. Posłanie było nieruchome, co kompletnie wybiło go ze snu. Na zewnątrz, zamiast świstu wiatru w takielunku, słyszał stukot końskich kopyt na bruku, coraz rzadsze głosy, trzask bata, brzęk zamykanych drzwiczek ulicznej latarni. Dźwięki te – skądinąd wcale nie dokuczliwe – raziły go obcością.

Wstał i podszedł do okna. Wychodziło na południe, gdyby było jasno, widziałby stąd dach swojego domu, bowiem drzewa na wyspie karłowaciały pod naporem wichru i tylko nieliczne wyrastały wyżej od budowli wzniesionych przez człowieka.

Była jednak noc i szczyt wzgórza tonął w bezksiężycowym mroku.

Na myśl, że Laura dzieli z Danem ich małżeńskie łoże, bolesny harpun przeszył jego serce.

Z kąta pokoju dobiegł szmer, a po chwili nosowy głos Josiaha:

– Rozmyślanie o niej nie pomoże ci zasnąć, chłopcze.

– Tyle to i ja wiem. Ale on… on ją teraz bierze w moim łóżku, a ja tkwię tu jak kołek i mogę co najwyżej łykać ślinkę.

– Jutro będziesz miał dość czasu, żeby powiedzieć jej, co czujesz.

– Nie muszę jej mówić. Wie.

– Dostałeś więc kosza, czy tak? Rye oparł się łokciami o parapet.

– Mniej więcej – warknął, rozdrażniony od nowa. – Chłopak myśli, że Dan jest jego ojcem, a ten chyba naprawdę go kocha. Słowem twardy orzech do zgryzienia.

– Widziałeś malca?

– Tak.

Nieprzerwany szept oceanu przeniknął przez szorstkie ściany domu. Rye stał bez ruchu, wpatrując się w ciemny kwadrat okna. Kiedy znów się odezwał, w jego głosie słychać było dumę:

– Ładny brzdąc.

– Usta ma po babce.

Rye zerknął w stronę ojca, lecz w ciemności nie mógł dostrzec jego twarzy.

– Ja straciłem żonę – rzekł wolno – a ty wnuka. Przyprowadziła go choć raz, żeby mógł cię poznać?

– A tam, jakiżby interes miała do bednarza… Morganowie zresztą hołubią go bardziej niż rodzonego.

Rye wspomniał czasy, gdy dom rodziców Dana był dla niego tak samo otwarty, jak własny.

– Co u nich słychać? – spytał. – Zdrowi?

– Jak rzepy.

Na chwilę zapadła cisza.

– A Dan… – bąknął po chwili Rye – chyba dobrze zarabia, że stać go na te frymuśne meble?

– Pracuje w kantorze u starego Starbucka.

– Josepha Starbucka? – prawie krzyknął Rye.

– Tego samego.

Joseph Starbuck był właścicielem floty wielorybniczej, w której skład wchodziła i „Omega”. Najbardziej ubodła Rye'a myśl, że gdy on tułał się po oceanach, żonę zabrał mu ktoś, kto pozostał na lądzie, aby liczyć to, co on wyłowił.

– Widziałeś te trzy nowe domy przy głównej ulicy? – ciągnął stary. – Nazywają je „Cegłówkami”. Starbuck postawił je dla swoich synów. Sprowadził architekta aż z Europy. Ostatnio nieźle się wzbogacił. „Bohater” i „Prezydent” też wróciły pełne po burty, a Starbuck spodziewa się, że załoga „Trzech Braci” również go nie zawiedzie.

Rye słuchał jednym uchem. Żałował dnia, w którym skusił go zarobek – a był on pokaźny, bo dola bednarza, równająca się jednej sześćdziesiątej udziału w zysku, wyniosła niemal tysiąc dolarów. Ale te pieniądze nie mogły odkupić Laury. Wiedział, że niczego jej nie brakuje; Dan dbał zarówno o nią, jak i o dziecko. Rye przełknął ślinę, spoglądając przez okno w kierunku, gdzie znajdował się jego dom. Znów przyszło mu na myśl łóżko w dobudowanej alkowie.

Do kroćset! – pomyślał. – A ja tymczasem sypiam na dziecinnej pryczy i jem to, co upichci mój staruszek.

Ale to się zmieni, poprzysiągł sobie w duchu. Już niedługo!

Загрузка...