ROZDZIAŁ 20

Dan ocknął się rankiem czwartego dnia. Otworzył oczy i ze zdumieniem stwierdził, że leży w łóżku Josha. Ręce go bolały; przemknęło mu przez myśl pytanie, czy przypadkiem nie przyciął sobie drzwiami wszystkich palców. Miał wrażenie, że próbuje oddychać na głębokości dwudziestu pięciu stóp i woda boleśnie uciska mu płuca. Język przysechł do podniebienia, jak na koszmarnym kacu, w głowie zaś huczała boja dzwonowa rozkołysana na wzburzonym morzu.

Z wysiłkiem odwrócił głowę. Przy jego łóżku jak gdyby nigdy nic siedział Rye, rozparty w fotelu z nogą przełożoną przez kolano.

– Dzień dobry – rzekł.

– Rye? – wychrypiał Dan, usiłując bez powodzenia podnieść się na łokciu.

– Leż spokojnie, przyjacielu. Masz za sobą ciężkie przejścia. Dan przymknął powieki, bo światło dzienne wzmagało jeszcze pulsujący ból głowy.

– Co ty tu robisz? – spytał.

– Czekam, aż się obudzisz. Dan podniósł rękę, ciężką jak nasiąknięta kłoda, i dotknął nią czoła, na nowo budząc piekielny ból w palcach.

– Nie znalazłoby się trochę wody? – wychrypiał.

Rye natychmiast schylił się, podłożył mu dłoń pod głowę i przytknął kubek do ust. Cudownie chłodna woda spłynęła kojąco w spieczone gardło. Z wysiłku Danowi zabrakło tchu.

– Co się stało? – spytał, gdy słabość minęła. – • Schlałeś się jak świnia, przewróciłeś na ulicy w największej zawierusze, jaka dotknęła Nantucket od lat, rozbiłeś sobie czerep o bruk i leżałeś tam, aż odmroziłeś ręce i nabawiłeś się zapalenia płuc.

Dan z niedowierzaniem otworzył oczy i spojrzał na Rye'a, który znów usadowił się w fotelu, splótłszy dłonie na brzuchu. Mimo ostrej przygany jego głos brzmiał tak, jak za dawnych czasów. Wrogość rozwiała się.

– Narozrabiałem, co?

– I to jak!

– Kiedy to się stało?

– Cztery dni temu.

– Cztery dni! – Dan obrócił głowę na poduszce i skrzywił się z bólu.

– Na twoim miejscu nie ruszałbym się tak gwałtownie. Przez cały czas trzymaliśmy cię w gorącej parze. Teraz będziesz miał kaca, który przyćmi wszystkie poprzednie.

– Gdzie jest Laura?

– Poszła na targ. Zaraz wróci. Dan uniósł prawą rękę i przyjrzał się palcom.

– Coście ze mną zrobili? Boli jak diabli. Rye zachichotał.

– Ciesz się, że masz palce. Zagoją się.

– Rozumiem, że nie masz zamiaru mi współczuć, co, Dalton? Kącik ust Rye'a wygiął się w górę.

– Ani trochę. Omal nie straciłeś palców u rąk i nóg. Co ja mówię, w ogóle powinieneś był spocząć sześć stóp pod ziemią, ale cmentarz zamarzł na kość i nie wiedzieliśmy, gdzie cię pochować.

Mimo bólu Dan nie mógł powstrzymać się od uśmiechu. Przyjrzał się uważnie przyjacielowi.

– Byłeś tu przez cały czas?

– Laura też. Dan dostał nagle ataku kaszlu. Rye podał mu chustkę, a potem gorącą herbatę z imbirem, octem i miodem. Pozwolił choremu przez chwilę odpocząć, nim odezwał się rzeczowo:

– Słuchaj, Dan, jest parę rzeczy, które chcę ci powiedzieć, zanim wróci Laura. Wiem, że okoliczności są niesprzyjające, ale być może jest to jedyna szansa, żebyśmy porozmawiali bez świadków. – Rye pochylił się w przód, splótł dłonie, zmarszczył brwi i spojrzał Danowi prosto w oczy. – Byłeś jedną nogą w grobie, stary, i to wyłącznie z własnej winy. Przyglądałem się, jak powoli staczasz się na dno. Ręczę ci, na tej wyspie nikt nie byłby zaskoczony, gdybyś zamarzł na śmierć tam, gdzie upadłeś, opoju. Przejrzyj na oczy! – dodał niecierpliwie.

– Marnujesz życie. Użalasz się nad sobą i trwonisz najcenniejszy dar, jaki masz od Boga: twoje zdrowie. – Rye pochylił się do przodu.

– Zgoda, miałeś powody do zmartwień, ale czy wiesz, jak dręczyłeś Laurę? Wyrzuty sumienia zabijały ją za każdym razem, gdy półprzytomny wtaczałeś się do domu, chociaż wcale nie była to jej wina!

Rye zamilkł na chwilę.

– Chcę być z tobą szczery i ufam, że zrozumiesz, iż mówię to wszystko nie z wrogości do ciebie, a dlatego, że chciałbym zobaczyć, jak bierzesz się w garść i na powrót stajesz się człowiekiem.

Rye przyjrzał się swoim dłoniom, złożonym między rozstawionymi kolanami.

– Na wiosnę wyjeżdżam na Terytorium Michigan. Laura zgodziła się jechać ze mną. Oczywiście dotyczy to również Josha. Masz trochę czasu, żeby się z tym pogodzić. Możesz znieść to jak mężczyzna albo wrócić pod Niebieską Kotwicę i dalej chlać na umór. Zrobisz, co zechcesz; to nie moja sprawa. Chodzi mi o Laurę, bo jeśli wyjedzie stąd przekonana, że zniszczyła ci życie, do końca swoich dni nie pozbędzie się tego brzemienia. Proszę cię, żebyś ją oszczędził. A jedyny sposób, w jaki możesz to uczynić, to przestać pić i… i…

Rye nagle ze świstem wypuścił powietrze i ukrył twarz w dłoniach.

– Zaraza! – warknął. – Myślałem, że to będzie łatwiejsze.

– Zerwał się, wsunął dłonie za pas i obrócił się plecami. Dan patrzył na niego z tą samą tkliwą nostalgią, jakiej doznał pięć lat temu, żegnając w porcie „Massachusets”.

– Do licha, Dan! – Jasnowłosy bednarz obrócił się w jego stronę.

– Nie chcę cię ranić, ale kocham Laurę. Oboje próbowaliśmy to w sobie zwalczyć, ale pewnych rzeczy nie da się przeskoczyć. Przysięgam ci na wszystkich świętych, że nie tknąłem jej będąc w tym domu i nie zrobię tego aż do wiosny. Na wiosnę zabiorę ją ze sobą, poślubioną czy nie. Chciałbym jednak, żebyśmy odjechali… jeśli nie z twoim błogosławieństwem, to przynajmniej bez gniewu.

W ich wzajemnym stosunku nastąpiła nieokreślona zmiana. Być może zdali sobie sprawę, że nawet rywalizacja o kobietę nie jest w stanie zniszczyć długoletniej przyjaźni. Kochali Laurę, ale również szanowali się nawzajem. Gdyby pozostali na tej samej wyspie, cierpieliby obaj. Dlatego też nadszedł czas rozstania. Błękitne oczy Rye'a, w których nie było już gniewu, zaszkliły się podejrzanie.

W tej samej chwili weszła Laura z Joshem, wnosząc ze sobą zimny podmuch.

Josh przypadł do łóżka, przewiesił się brzuszkiem przez krawędź posłania i krzyknął:

– Tato! Już nie śpisz?

Laura podbiegła tuż za nim. Pochyliła się, by dotknąć czoła Dana.

– Dan, dzięki Bogu, najgorsze za tobą. Tak się martwiliśmy… – Na jej czole wciąż malowała się troska, lecz widząc, że chory wraca do siebie, uśmiechnęła się tkliwie. – Chodź, Josh. Nie możemy kręcić się koło taty w tych zimnych paltach. Najpierw ogrzej się przy ogniu. Później porozmawiasz z tatusiem, tylko nie za długo. Nie wolno go męczyć.

– Ale, mamo, muszę opowiedzieć tacie o łyżwach, i jak pan McColl chciał…

– Później, skarbie – ucięła pospiesznie.

Laura nie zamierzała podkreślać zasług swoich czy Rye'a, jednak w ciągu najbliższych dni Dan dowiedział się od Josha o wszystkim. Dziecięca opowieść – ciąg niezmiernie plastycznych, przejmujących obrazów – dała mu pojęcie o tym, co zrobili dla niego Laura i Rye, gdy leżał bez zmysłów.

Rekonwalescencja Dana była powolna i bolesna. Przez dwa tygodnie leżał przykuty do łóżka, targany kaszlem, który omal go nie zadusił. Z biegiem dni nabierał sił, a przede wszystkim – miał teraz czas na przemyślenia.

Pierwsze rzuciło mu się w oczy to, że gdy znalazł się w potrzebie, mieszkańcy miasteczka niemal odruchowo zwrócili się po pomoc do Rye'a. Wiedział, że Rye walczył o niego jak lew, że przez trzy dni i cztery noce ratował mu życie…

Teraz Rye przychodził codziennie, aby narąbać drewna i nanieść wody, przynosił z miasteczka świeże mleko, lekarstwa i życzenia szybkiego powrotu do zdrowia od licznych znajomych. Leczenie brandy odeszło w przeszłość. Rye zadbał, by w całym domu nie było ani kropli alkoholu.

Codziennie odwiedzała go też matka. Od niej Dan zdobył kilka fragmentów układanki, których brakowało mu w opowieści Josha.

Dan nie mógł ignorować tego, że Josh w końcu zaakceptował codzienną obecność Rye'a, i choć to Dana wciąż nazywał tatą, między nim a bednarzem zarysowała się nić koleżeństwa, które niewiele ma wspólnego z więzami krwi.

W połowie grudnia Josh usadowił się po turecku w nogach łóżka, Laura zaś siedziała obok na krześle, obrębiając pościel.

– Tato, kiedy nauczysz mnie jeździć na łyżwach? – zagadnął chłopczyk.

Laura odezwała się z wyrzutem:

– Josh, przecież wiesz, że tatuś nie jest jeszcze na tyle zdrowy, żeby wychodzić na mróz.

Dan nie wypytywał jej o planowaną wyprawę do Michigan, ale wedle jego pobieżnych obliczeń obrębiała w tej chwili siódme prześcieradło. Przez chwilę patrzył na migającą igłę, potem obrócił się do Josha:

– Poproś Rye'a, żeby cię nauczył. Jest bardzo dobrym łyżwiarzem.

Laura poderwała głowę, zaskoczona.

– Naprawdę? – Josh zapiszczał z emocji, jak zawsze, gdy mowa była o łyżwach.

– Na pewno nie gorszym ode mnie. Ślizgaliśmy się razem, gdy byliśmy mali.

– Mama też? Wzrok Dana powędrował w stronę Laury.

– Tak. Wszędzie z nami chodziła, z Ryem i ze mną. W jego głosie nie było uszczypliwości. Gawędziarskim tonem opowiedział chłopcu, jak pewnego razu rozpalili ognisko na zamarzniętej powierzchni stawu; lód się stopił i ognisko wpadło do wody, a oni omal nie skąpali się wraz z nim.

Serce Laury rozsadzała wdzięczność. Och, Dan – myślała – rozumiem, jaki dar nam dajesz, i wiem, ile cię on kosztuje.

Dan nie patrzył na nią, lecz czuł, że go obserwuje. Kiedy po południu do izby wszedł Rye, Josh w mgnieniu oka był przy nim.

– Rye, nauczysz mnie jeździć na łyżwach? Rye zerknął kolejno na Laurę i Dana. Machinalnie przygładził sterczący kosmyk na czubku głowy malca.

– Kto wpadł na ten pomysł?

– Tato. Powiedział, że jeździliście razem, kiedy byliście mali.

– Aha, tato… – Rye rzucił okiem w stronę łóżka. – Jesteś pewien? – zapytał, zdejmując kurtkę.

– Sam go spytaj! Dan odkaszlnął.

– Hm… obiecałem, że go nauczę, ale… przez jakiś czas nie będę mógł wychodzić na dwór, więc pomyślałem, że może ty… – dokończył ruchem dłoni.

Rye podszedł do niego.

– Nie mów tyle, to cię męczy. Dobrze, jeszcze w tym tygodniu zabiorę go na ślizgawkę.

Nim jednak minęła godzina, okazało się, że Josh nie popuści. Rye w końcu poszedł z nim do bednarni po własne łyżwy, potem zaś mieli udać się nad jeden z licznych na wyspie stawów i tam wykorzystać resztkę dziennego światła. Laura i Dan zostali sami.

W domu panowała cisza. Laura krzątała się bez ustanku, składając pościel, igłę i nici, dorzucając do ognia. Po raz pierwszy od tygodni znaleźli się we dwoje. Dan dostał ataku kaszlu i Laura jak zwykle podała mu kojący napar. Dan uniósł się na poduszkach i złapał ją za rękę.

– Usiądź – rzekł.

Przysiadła na brzegu łóżka. Przez chwilę trzymał jej dłoń, pocierając ją w roztargnieniu kciukiem, potem puścił i obiema rękami ujął kubek.

– Rye mówił mi, że po pierwszych roztopach wyjeżdżacie razem do Michigan.

Laura od dawna przygotowywała się do tej chwili. Była przekonana, że wyrzuty sumienia nie pozwolą jej spojrzeć Danowi w oczy. Dziwne, lecz teraz odczuła niezwykły spokój.

– Tak. Żałuję, że tak wyszło, ale… chyba już czas, żebyśmy byli ze sobą szczerzy. Być może powinnam była ci o tym powiedzieć dwa tygodnie temu, kiedy podjęliśmy tę decyzję. Czekałam, aż nabierzesz sił.

– Mam oczy, Lauro. Przecież widzę, że bez przerwy szyjesz rzeczy na drogę.

Spuściła wzrok.

– Podobno o tej porze roku w Michigan jest strasznie zimno, a… a osady są bardzo od siebie oddalone.

– Tak mówią – ochrypły od ciągłego kaszlu głos Dana był ledwie słyszalny.

Spojrzała mu w oczy.

– Josh też jedzie z nami.

– Wiem.

W pokoju zaległa cisza. Na zewnątrz zaczął padać miękki śnieg, lecz tu panowało przyjemne ciepło; w piecu płonął złotoróżowy ogień. Dan był blady; stawienie czoła prawdzie wymagało od niego nie tylko sił fizycznych.

– Domyślam się, dlaczego wysłałeś go z Ryem. Żeby mogli się do siebie zbliżyć – Laura dotknęła jego dłoni, spoczywającej na kołdrze. – Dziękuję ci.

Przez moment na twarzy Dana malowała się męka, lecz szybko się opanował.

– Wiem o wszystkim – powiedział. – Wiem, że Rye mnie tu przyniósł, uratował mi palce i omal nie pobił się o mnie z McCollem. Wiem, że oboje pielęgnowaliście mnie dzień i noc, żebym nie umarł na zapalenie płuc. – Jego głos przeszedł w szept. – Dlaczego to zrobiliście?

W oczach Laury błysnął odblask ognia z kominka. Ich spojrzenie mówiło więcej, niż mogłyby wyrazić słowa.

– Nie wiesz? Nie chciała go ranić, mówiąc o miłości. Spostrzegła jednak, że jego ściągnięta twarz łagodnieje.

– Tak… – szepnął. – Chyba wiem. Nie musieli sobie nic wyjaśniać, rozumieli się i tak. Dan uścisnął jej dłoń z zadziwiającą u chorego siłą.

– Dziękuję ci – rzekł cicho.

– Nie dziękuj. Proszę cię tylko… proszę, żebyś nie narażał już życia w ten sposób. – Spojrzała na niego błagalnie. – Nie pij.

– Przyrzekłem już Rye'owi, że nie będę. Laura westchnęła z ulgą. Potem delikatnie wycofała dłoń.

– Dan, jest jeszcze parę spraw, innych spraw, o których musimy porozmawiać, chociaż to będzie trudne.

– Domyślam się, o co chodzi. Nie jestem głupcem. Nie muszę już sypiać w parówce. Wiem, dlaczego ty i Josh śpicie razem – skinął głową w stronę bokówki.

Laura poczuła, że oblewa ją rumieniec. Zaczęła nerwowo składać w fałdy spódnicę na kolanach, niezdolna spojrzeć w oczy Danowi, który ciągnął:

– Już dawno temu znalazłem tę bryklę.

– Niemożliwe! – Zerknęła na niego spłoszona, rumieniąc się jeszcze mocniej.

– Cóż…

– Och, Dan, tak mi przykro! Przerwał jej ruchem ręki.

– Nie sądzisz, że możemy już przestać się użalać? Tobie było przykro przez wzgląd na mnie, Rye'owi przez wzgląd na ciebie, ja roztkliwiałem się nad samym sobą i Bóg świadkiem, że to było najgłupsze. Kiedy Rye wrócił z rejsu, nie miałem odwagi spojrzeć prawdzie w oczy. Potem, gdy znalazłem bryklę, chyba uświadomiłem sobie, że to nieuniknione.

– To?…

– Że on mi cię zabierze. Prawda, ubrana w słowa, była dla niej bolesna. Dan wyglądał tak mizernie, że przez chwilę znów górę wziął w Laurze instynkt opiekuńczy.

On także patrzył na jej zmęczoną twarz.

– Musiało ci być ciężko między młotem a kowadłem. Nie chciałem tego dostrzec; myślałem tylko o sobie.

– Dan, chcę, żebyś wiedział, że ja… bardzo się starałam unikać Rye'a. Byłeś dla mnie taki dobry i zasługiwałeś…

Znów uciszył ją gestem.

– Wiem. Rye mi powiedział. Wyłożył kawę na ławę tego samego dnia, gdy się ocknąłem. Od tamtej chwili wiele o tym myślałem i zrozumiałem, że nie możesz zabić swoich uczuć, tak, jak ja nie mogę zabić swoich. Walka z nimi zajęła mi wiele czasu. Ale kiedy zobaczyłem tę bryklę – dowód waszej miłości… Poszedłem prosto do Ezry Merrilla i złożyłem wniosek o rozwód.

Laura przygryzła wargę, spoglądając na niego z niedowierzaniem.

– Byłeś… byłeś u Ezry? Dan skinął głową.

– Już we wrześniu. Byłem wściekły… na ciebie i na Rye'a. Och, do licha, tylko złość mogła mnie zmusić do rozmowy z Ezrą. Ale kiedy już to zrobiłem, okazało się, że… że to ponad moje siły i odtąd… zacząłem przesiadywać pod Niebieską Kotwicą. Potem rozniosły się plotki o Rye'u i DeLaine Hussey, więc znów nabrałem nadziei i poszedłem do Ezry wycofać sprawę.

Serce Laury biło mocno. Przypomniała sobie, jak Dan ją zniewolił, wyładowując na niej swoją złość. Tak, musiał wpaść we wściekłość, żeby zacząć działać.

– Ezra, oczywiście, zna naszą historię – ciągnął Dan – i jest na tyle przenikliwy, że doskonale ocenił sytuację. Powiedział, że złożył już odpowiednie papiery i wyjaśnił wszystko sędziemu Bunkerowi, ale radzi mi wstrzymać się od pochopnych działań i zaczekać, aż… no, aż się coś wyjaśni. Powiedział, że dla jakichkolwiek rozstrzygnięć niezbędna jest rozprawa, w której oboje musimy wziąć udział, więc…

Przerwał mu atak gwałtownego kaszlu, który zgiął go wpół. Kiedy opadł na poduszki, był całkiem wyczerpany. Dziesiątki pytań cisnęły się Laurze na usta, ale w końcu Dan pierwszy przerwał milczenie:

– Papiery wciąż są w ratuszu, Lauro. Laura na pół świadomie policzyła miesiące do wiosny.

– Nawet moja matka twierdzi – Dan mówił z coraz większym trudem – że zatrzymywałem cię wbrew twojej woli.

Nie umiała go pocieszyć. Doskonale pamiętała słowa Hildy.

– I wiesz, co jeszcze powiedziała? Laura spojrzała na niego bez słowa.

– Powiedziała, że skoro ty i Rye zwróciliście mi życie, ja powinienem zwrócić ci wolność.

Zapadła bolesna cisza. W dali zabrzmiał wieczorny dzwon. W oświetlonej izbie słychać było tylko ciche słowa Dana:

– Boże Narodzenie to pora, w której ludzie obdarowują się nawzajem. Pomyślałem, że byłby to odpowiedni moment, aby dać ci to… to, czego najbardziej pragniesz, Lauro – twoją wolność.

Wzruszenie ścisnęło ją w gardle. Przełknęła ślinę, lecz emocji nie dało się tak łatwo zdusić. Bardzo pragnęła odzyskać wolność, ale nigdy nie przypuszczała, że otrzymując ją dozna takiej rozterki.

Widząc, co się z nią dzieje, Dan rzekł pospiesznie:

– Jak już powiedziałem, papiery są w sądzie, a w tych okolicznościach Bunker nie będzie nam robił żadnych trudności. On też zna nas od urodzenia. – Dan odchrząknął i podjął z udawaną obojętnością: – Poza tym, moja matka powiada, że brak jej w domu mężczyzny, koło którego mogłaby skakać, więc gdy tylko wydobrzeję, przeniosę się do niej. Zostanę tam do otrzymania rozwodu.

Laurze odjęło mowę. Cóż zresztą mogłaby powiedzieć? Dziękuję? Ten szlachetny gest kosztował go dostatecznie dużo, by obrażać go jeszcze wyrazami wdzięczności. Cierpiała teraz równie mocno, jak on. Łzy, które daremnie starała się powstrzymać, spłynęły jej po policzkach. Ukryła twarz w dłoniach, a ramionami targnął szloch. Nie spodziewała się, że tak zareaguje, a jednak była to reakcja ze wszech miar właściwa. Kres pięciu lat małżeństwa – harmonijnego i pełnego oddania – zasługiwał na te kilka łez.

Dan delikatnie pociągnął ją ku sobie. Padła w jego ramiona, szukając w nich pociechy. Leżeli w milczeniu, w myślach snując requiem nie tylko dla przeżytych razem pięciu lat, ale i dla ubiegłych dwóch dziesięcioleci.

Po powrocie Rye wyczuł napiętą atmosferę. Zauważył od razu, że Laura płakała, i przez chwilę strach ścisnął go za gardło. Josh podbiegł prosto do Dana, z podnieceniem relacjonując pierwszą lekcję jazdy na łyżwach. Rye starał się pochwycić wzrok Laury, lecz rozmyślnie go unikała. W końcu, zmieszany, skierował się do wyjścia.

Głos Dana zawrócił go od drzwi:

– Rye, chciałbym cię poprosić o przysługę.

– Oczywiście. Co tylko zechcesz.

– Głupio mi prosić po tym, co dla mnie zrobiłeś, ale Laura co roku kilka dni przed świętami jeździ do Jane. Składa życzenia, a przy okazji podrzuca jej świece z woskownicy i takie tam drobiazgi. Ja… – Dan bezradnie uniósł ręce – oczywiście w tym roku nie będę mógł jej zawieźć, no i zastanawiałem się, czy mógłbyś mnie wyręczyć?

Rye zerknął na Laurę. Patrzyła na Dana z taką miną, jak gdyby znów miała się rozpłakać.

– Naturalnie – odparł. – Wynajmę sanie i jestem do dyspozycji. Kiedy?

Laura pomyślała, że jeśli ten dzień szybko się nie skończy, jej serce z pewnością pęknie. Gwałtowne fale uczuć zalewały je raz za razem, a ta zdawała się być ostatnim ciosem, który mógł je zgruchotać. Miała ochotę krzyknąć: „Dan, to ty straciłeś wszystko, więc przestań być tak cholernie szlachetny!”.

– Obojętne… – powiedziała cicho. – Kiedy będziesz miał czas.

– Jutro po południu?

– Będziemy gotowi.

Nazajutrz o wyznaczonej porze Rye przyjechał po nich smukłymi czarnymi saniami, zaprzężonymi w srokatą klacz. Zaopatrzeni w rozgrzane cegły pod nogami i focze skóry na kolanach wyruszyli przez pokryte śniegiem wrzosowiska. Oddech konia unosił się chmurą tej samej barwy co ziemia i niebo. Płozy sań ślizgały się skrzypiąc po suchym śniegu, zostawiając podwójny ślad, środkiem którego biegły odciski końskich kopyt.

W saniach było miejsce tylko dla dwóch osób, Josh zatem siedział na kolanach matki. Paplał za całą trójkę, a gdy zapytał, czy może powozić, Rye ze śmiechem posadził go między swoimi nogami i włożył lejce w małe rączki. Koń wyczuł różnicę, odwrócił łeb, lecz po chwili uspokoił się i dalej biegł równym kłusem pod bacznym okiem Rye'a.

Odchylone udo Rye'a opierało się teraz mocno o nogę Laury. Dotyk podniecał ich oboje, lecz wciąż nie patrzyli na siebie.

Kiedy dojechali na miejsce, Josh natychmiast wyskoczył z sań. Rye uczynił ruch, jak gdyby również chciał wstać, Laura jednak położyła mu dłoń na ramieniu.

– Josh, biegnij i powiedz cioci Jane, że jesteśmy. Rye i ja musimy chwilę porozmawiać.

Kiedy zostali sami, wreszcie spojrzeli sobie głęboko w oczy.

– Witaj – szepnął Rye. Czy kiedykolwiek znudzi mi się wpatrywanie w niego? – myślała Laura. – Nigdy… nigdy…

– Witaj – odpowiedziała cicho.

– Byłaś wczoraj smutna.

– Tak.

– Dlaczego? Był przy niej, ciepły, opiekuńczy, kojący.

– Powiedziałam Danowi, że jadę z tobą, a on oznajmił, że ma dla mnie prezent świąteczny – zawiesiła głos, pewna, iż Rye już zgadł, o co chodzi. – Zwraca nam wolność: mnie i Joshowi.

Obłoczek pary na długą chwilę zniknął sprzed ust Rye'a. Potem ukazał się wraz z przeciągłym westchnieniem, większy niż poprzednio.

– Kiedy?

– Gdy tylko wyzdrowieje na tyle, by mógł chodzić, przeniesie się do matki. Co do kwestii prawnych, rozmawiał z Ezrą Merrillem już we wrześniu i wtedy też wniósł o rozwód. Znalazł bryklę.

Rye powoli odwrócił głowę. Patrzył przed siebie, lecz nie miał triumfalnej miny. Nawet nie zauważył, że wciąż trzyma lejce, zamotane na przegubach dłoni.

– Wysłał nas tutaj, byśmy mogli razem oznajmić to Joshowi – dodała Laura.

Rye milczał. Po chwili westchnął i opuścił głowę. Koń rzucił łbem, uprząż brzęknęła i to wyrwało go z zadumy.

– Dlaczego wcale nie mam ochoty skakać z radości? – spytał. Uścisnęła tylko jego ramię, bo oboje znali odpowiedź. Wizyta u Jane minęła jak we mgle; wszystkie myśli Laury skupiały się wokół drogi powrotnej. Kiedy ponownie zasiedli w saniach, zebrała całą odwagę. Nastawienie Josha miało dla niej kluczowe znaczenie i patrząc na główkę w grubej włóczkowej czapeczce z pomponem, który kołysał się w rytm końskiego galopu, przymknęła oczy, mając w duchu nadzieję, że malec to zaakceptuje.

– Joshua, Rye i ja mamy ci coś do powiedzenia. Josh odwrócił się, prezentując policzki rumiane jak dojrzałe jabłka i zaczerwieniony nosek. Pod futrem Laura czuła dotknięcie Rye'a, które podtrzymywało ją na duchu.

– Rye i ja – podjęła – bardzo się kochamy i nigdy nie chcieliśmy… – urwała.

Rye przyszedł jej z pomocą.

– Na wiosnę zamierzam się ożenić z twoją mamą. Później wszyscy troje wyjedziemy na Terytorium Michigan.

Mina Josha świadczyła, że niewiele z tego rozumie. W końcu dotarł do niego sens tej informacji, lecz nie wydawał się nią uradowany.

– Czy tatuś też pojedzie z nami?

– Nie, Dan zostaje.

– To ja nie jadę – oświadczył stanowczo Josh. Laura zerknęła na Rye'a, potem znów na syna.

– Wiem, że ciężko ci to pojąć, kochanie, ale Rye jest twoim prawdziwym ojcem, a niedługo zostanie również moim mężem. Dziecko musi mieszkać z rodzicami.

– Nie chcę, żeby on był moim tatą! – Nadęta dolna warga Josha zadrżała. – Chcę mieć dalej tego samego tatę i mieszkać tutaj.

Rozpacz legła kamieniem na sercu Laury.

– Czy nie chciałbyś przeżyć przygody w Michigan, gdzie jeszcze nigdy nie byłeś?

– Czy to daleko?

Laura bała się wyznać prawdę, lecz zdawała sobie sprawę, że kłamstwo co najwyżej pogrąży ją jeszcze głębiej.

– Tak, daleko – odpowiedziała.

– Trzeba płynąć promem?

Nie tylko promem – pomyślała, lecz odrzekła jedynie:

– Tak.

– To jak będę się spotykał z Jimmym?

– No… nie będziesz się z nim spotykał, ale poznasz nowych przyjaciół tam, gdzie zamieszkamy.

– Nie chcę nowych przyjaciół. Chcę zostać tutaj z Jimmym, tatą i tobą! – Bojowy wyraz znikł z buzi Josha, a łzy, które bohatersko starał się powstrzymać, zawisły mu na rzęsach.

Laura przytuliła malca do siebie, nie wiedząc, jak go przekonać.

– Josiah się zdecydował? – zwróciła się do Rye'a.

– Tak. Powiada, że jego stare kości mają już dosyć mgły i wilgoci. Chociaż podejrzewam, że przede wszystkim ciągnie go żądza przygód.

Miło było pomyśleć, że będzie z nimi Josiah, lecz i to nie rozwiązywało kwestii Josha.

– Chcesz jeszcze powozić? – spytał przymilnie Rye.

Ale chłopiec tylko potrząsnął głową i wtulił się w objęcia matki. Całe pieczołowicie budowane zaufanie między ojcem a synem rozwiało się w mgnieniu oka. Boże – myślała Laura – czy cokolwiek jeszcze okaże się łatwe? Czy zawsze coś będzie musiało dzielić ją i Rye a.

Загрузка...