ROZDZIAŁ 19

W nocy szalała wichura, gniew Atlantyku wyładowywał się na steranych chatach Nantucket. Rye Dalton siedział na fotelu w sypialni, na zmianę to drzemiąc, to znów czuwając. Dan wciąż był nieprzytomny. Leżał bez ruchu, tylko czasem spazmatycznie drgały mu owinięte ręce. Rye nachylił się i położył mu dłoń na czole; wydawało się gorętsze. Zastanawiał się, jak długo potrwa, nim chory się ocknie, i jak zniesie straszliwy ból. Jeśli będzie krzyczał, śmiertelnie przestraszy malca. Również Laurze Rye wolałby zaoszczędzić widoku jego cierpień.

Rye pochylił się do przodu, oparł łokcie o kolana, a brodę na pięściach. Dan oddychał teraz ciężej i gdy Rye patrzył na jego pierś, która unosiła się i opadała pod pierzyną, po głowie snuły mu się oderwane, niespójne myśli…

Pamiętasz, stary, jak w dzieciństwie spaliśmy na jednej koi?… Powinieneś przestać pić, do licha, dlaczego nie weźmiesz się w garść? Kocham twoją żonę… Wiedziałeś, że byliśmy razem w dniu śmierci Zacharego, prawda? Jezu, chłopie, popatrz, do czego sam się doprowadziłeś… Tak naprawdę wcale nie mam ochoty tu siedzieć, ale chyba muszę… Wyjadę stąd, niech no tylko przyjdzie wiosna… nie ma innego rozwiązania… Spokojnie, przyjacielu, nie nadwerężaj rąk… Boże, kiedy wreszcie będzie rano!? Muszę zawiadomić Hildę… Laura się domyśla… Chyba umrę bez niej… Jak ładnie pachnie Josh… Jezu, jak ty ciężko oddychasz, człowieku… Gdybyś umarł…

Rye przerażony zerwał się z krzesła. Zerknął na zegarek. Była piąta rano. Drzemał, nie był więc w pełni odpowiedzialny za mgliste twory swego umysłu. Przeciągnął się i cicho wszedł do głównej izby, żeby dołożyć polano do pieca. Gdy się rozpaliło, przykucnął przed ogniem. Znów ta potworna myśl. Gdyby Dan umarł…

Po kilku długich minutach wyprostował się, westchnął, przeczesał ręką włosy i zajrzał do alkówki, rozcierając zesztywniały kark.

Cała trójka spała mocno. Łajba wyczuła pana, uniosła ociężały łeb, wyprężyła łapy i znów zapadła w sen. Wzrok Rye'a prześliznął się pieszczotliwie po owiniętych kołdrą plecach Laury. Jej potargany warkocz leżał na poduszce, ale Rye zwalczył pokusę, by go dotknąć. Pogłaskał tylko psa i wrócił na swój fotel.

Kiedy piec przygasł, w bokówce zrobiło się chłodno, toteż Rye objął się ramionami i oparł skrzyżowane stopy na krawędzi łóżka. Pierś Dana nadal podnosiła się i opadała. Czy to złudzenie, czy oddycha teraz szybciej? Nowe polano jednak podsyciło ogień i z głównej izby powoli zaczęło sączyć się ciepło. Powieki Rye'a kleiły się, broda opadła mu na pierś i już po chwili spał jak zabity.

Laura przebudziła się i rozejrzała niespokojnie. W piecu wciąż tlił się żar, a za oknem nadal szalała śnieżyca. Odrzuciła kołdrę i cicho wstała z łóżka. Z szelestem śniegu mieszał się inny, obcy dźwięk. Włożyła pantofle i podeszła do drzwi sypialni.

Dan leżał jak przedtem na wznak, okryty po szyję pierzyną, spod której wystawały tylko odziane w rękawice dłonie. Rye spał na fotelu ze zwieszoną głową. Laura nagle uświadomiła sobie, że ów dziwny, przenikliwy odgłos wydobywa się z krtani Dana. Podeszła do łóżka, zaglądając w twarz chorego, mieniącą się w migotliwym świetle dopalającego się ogarka świecy, który stał na nocnej szafce.

Prawie przez minutę nasłuchiwała bez ruchu. Usiłowała sobie przypomnieć, czy Dan poprzednio oddychał w ten sam sposób. Porównała jego oddech z oddechem Rye'a. Nie, Rye oddychał wolniej i bez tego świstu…

– Rye! – Szarpnęła go za ramię. – Obudź się!

– Co? – Zdezorientowany otworzył oczy i uniósł głowę, która opadła mu ponownie, lecz po chwili wyprostował się i przetarł rękami twarz. – Co się stało?

– Posłuchaj, Dan tak dziwnie oddycha.

Rye natychmiast pochylił się nad Danem i położył mu dłoń na czole.

– Ma gorączkę.

– Gorączkę… – powtórzyła bezmyślnie, patrząc, jak Rye przykłada rękę do szyi Dana, potem do jego piersi.

– Jest cały rozpalony. Przygotuj mu kompres z octu na głowę, dobrze?

Bez zwłoki wyszła z sypialni, żeby zrobić to, o co prosił. Kiedy wróciła z mokrym okładem, stan chorego był taki sam. Świeca już dogasała, więc przyniosła nową, zapaliła i osadziła w lichtarzu. W pokoju zrobiło się jaśniej.

– Teraz ja z nim posiedzę. Połóż się, Rye. Rye jednak zdążył całkiem oprzytomnieć.

– Już się przespałem. Zresztą i tak nie ma się gdzie położyć. Zostanę tutaj.

Wyszedł do izby i przyniósł drugie krzesło, które postawił po przeciwnej stronie łóżka. Usiedli, wpatrzeni w leżącego między nimi mężczyznę. W miarę jak zbliżał się świt, Dan coraz ciężej walczył o każdy łyk powietrza. Wkrótce jego oddech zaczął przypominać wysilony chrzęst kowalskiego miecha, w którym uwiązł kawałek papieru.

Rye siedział zgarbiony, przyciskając usta do pięści wspartej na kolanie ręki, i wpatrywał się intensywnie w pierś Dana. Kiedy poczuł wzrok Laury, podniósł głowę. Umknęła spojrzeniem w bok, bała się patrzeć mu prosto w oczy.

Przez okiennicę wkradła się do pokoju blada smużka szarego brzasku. Chory już nie oddychał zwyczajnie, a rzęził.

Tym razem Rye patrzył na nią dotąd, aż napotkał jej wzrok. Oczy Laury wydawały się nienaturalnie powiększone, skamieniałe.

– Chyba ma zapalenie płuc – ochrypły szept Rye'a ledwie doleciał na drugą stronę łóżka.

– Mnie się też tak wydaje – odparła drżącym głosem. Siedzieli jak posągi, patrząc sobie w oczy, a z każdą chwilą świst, dobywający się spomiędzy spieczonych warg Dana stawał się coraz bardziej przenikliwy. Na zewnątrz gałąź tłukła się o okap, a w drugim pokoju ich syn przewrócił się z boku na bok i wymruczał coś przez sen. Świeca rzucała na ścianę dwa cienie, nasycając słodko – gorzkim, nostalgicznym zapachem powietrze nad łożem, które niegdyś należało do nich. Na krótką chwilę przypomnieli sobie przeszłość, kiedy nikt ich nie rozdzielał. Potem przenieśli się w przyszłość, w miejsce zwane Michigan, gdzie na Laurę Morgan i Rye'a Daltona czekało nowe życie. W krainę zielonych, niebosiężnych lasów, w których bednarz bez uszczerbku mógł pracować i sto lat; gdzie chłopiec dorastał i stawał się mężczyzną nie dbając o dawne dzieje; gdzie nikt nie znał ich nazwisk ani losów; gdzie mąż i żona budowali chatę z pni drzew, spali w tym samym łóżku i pławili się w miłości.

Z przerażającą jasnością uświadomili sobie, że to wszystko leży w zasięgu ręki.

Wystarczyło tylko, by… nie zrobili nic.

Problem rozwiązany. Przeszkoda usunięta. Los zwraca im to, z czego ich ograbił.

Świadomość tego spłynęła na nich jak grom. Każde dostrzegało ją w oczach drugiego. Siedzieli bez ruchu, przeżywając ów przełomowy moment.

Kto mógłby ich winić? Ephraim Biddle zaświadczy, że znalazł w śniegu nieprzytomnego Dana, a gdyby ktoś nie chciał wierzyć słowom pijaka, potwierdzi je Hector Gorham, oberżysta. Nawet awantura z McCollem stanowiła dowód, jak bardzo Rye dbał o dobro przyjaciela. I czyż nie było wiadomo, że zawieja zatrzymała doktora Foulgera na drugim końcu wyspy?

Siedzieli naprzeciw siebie niczym woskowe manekiny, przepowiadając w duchu tę listę wymówek, świadomi, iż ta właśnie chwila może całkowicie odmienić całe ich przyszłe życie.

Kocham cię, Lauro – mówiły surowe błękitne oczy.

Kocham cię – odpowiadały zatroskane brązowe.

Chwila ta trwała tylko kilka sekund.

Porażeni nagłym objawieniem, chylili się ku sobie z przeciwległych stron łóżka.

I nagle, jakby niespodziewanie prysnął zły czar, równocześnie zerwali się na nogi.

– Musimy go przenieść bliżej ognia.

– Pomogę ci.

– Nie, ty przynieś tu Josha. Zamienimy ich miejscami. Masz czyste prześcieradła?

– Tak.

– A jagody do przetopienia?

– Całe stosy!

– A cebulę na kompres?

– Tak, a jeśli nie podziała, jest jeszcze olejek eukaliptusowy, mięta i gorczyca, i…

Nagle zatrzymali się w biegu. W ich oczach płonął teraz święty ogień oddania.

– Będzie żył, na Boga! – poprzysiągł Rye. – Będzie żył!

– Musi żyć!

Dwóch śpiących zostało sprawnie zamienionych miejscami. Zamykane łóżko Josha idealnie nadawało się na łaźnię parową. Położyli w nim Dana, a gdy Laura wcierała w jego pierś olejek eukaliptusowy, Rye zrobił z prześcieradeł rodzaj komina, którym para z gotujących się jagód woskownicy kierowana była do alkówki. Ogrzali cegły, zawinęli je w koce i włożyli do łóżka, żeby utrzymać ciepło.

Kiedy Dan spoczął w gęstych obłokach pary, przez omdlenie zaczął przesączać się ból. Chory jęknął i rzucił się w pościeli.

Laura z troską ściągnęła brwi.

– Jak on to zniesie?

– Będziemy go poić brandy – odparł Rye, nawet nie unosząc głowy. – Przynajmniej raz w życiu wyjdzie mu to na dobre.

I tak zrobili.

Wczorajsze przekleństwo dziś stało się błogosławieństwem. Uśmierzające właściwości alkoholu otępiły chorego, a długotrwałość procesu przygotowywania świec pozwoliła na stały dopływ aromatycznej pary, rozluźniającej zastoje w płucach Dana. Co godzinę dawali mu do picia brandy, pospiesznie zamykając za sobą drzwi alkówki, żeby utrzymać wewnątrz ciepłą wilgoć. Kombinacja alkoholu i gorącej parówki podziałała jak narkotyk: Dan pozostał uśpiony przez długie godziny, zamiast znosić tortury zmasakrowanych palców. Jego oddech brzmiał teraz jak chrapliwy grzechot, przerywany atakami wyczerpującego kaszlu, który unosił Dana z pościeli i zwijał go w pół. Inhalacja spełniała swe zadanie.

Czekali na pierwsze ponure symptomy obumierania skóry: łuszczenie się cienkich warstw naskórka. Nic takiego nie nastąpiło. Końce palców były opuchnięte i czerwone, najwyraźniej krążyła w nich zdrowa krew. Kiedy ich najgorsze obawy się nie potwierdziły, Rye rzekł do Laury:

– Pójdę do miasta zawiadomić Hildę. Ojca też, bo na pewno się martwi.

Podniosła głowę, żeby na niego spojrzeć. Cień nocnego zarostu pokrył jego brodę i górną wargę. Włosy miał potargane, a oczy przekrwione.

– Najpierw musisz coś zjeść – oświadczyła. – Sam wyglądasz jak siedem nieszczęść.

– Przegryzę coś u ojca.

– Nie bądź śmieszny, Rye. Pod kuchnią się pali, zresztą odmroziłam już rybę.

Usmażyła mu okonia panierowanego w kukurydzianej mące, tak, jak lubił. Nigdy nie przypuszczał, że pierwszy od powrotu posiłek przy własnym stole spożyje w takich okolicznościach. Josh siedział naprzeciw, przyglądając się z uwagą wszystkim zmianom, ale wobec Rye'a nadal wyraźnie zachowywał dystans. Laura stała przy kuchni mieszając czarną, bulgoczącą maź, której nie można było długo zostawiać bez dozoru. Z alkowy dochodził ciągły kaszel Dana, przerywany od czasu do czasu słabym jękiem lub mamrotaniem zbyt cichym, by można je było zrozumieć.

Rye ubrał się do wyjścia.

– Niedługo wrócę. Potrzeba ci czegoś?

Łyżka na chwilę znieruchomiała w garnku, a oczy Laury uniosły się ku niemu.

Przecież wiesz, czego mi potrzeba – pomyślała.

Świadoma, że Josh im się przygląda, uśmiechnęła się i pokręciła głową, podejmując mieszanie.

W przebłysku wspomnienia znów była wiosna, Rye wrócił z rejsu i zastał ją tak jak teraz – z łyżką w dłoni.

Nie był wcale pewien, czy ma dość silnej woli, by opuścić wyspę.

Kiedy otworzył drzwi, nawiany do wysokości bioder śnieg załamał się i wpadł do izby. Josh nie posiadał się z zachwytu. Rye przystanął i spojrzał na podłogę.

– Nabałaganiłem…

– Ja się tym zajmę – Laura szła już z miotłą. Przy okazji zajrzała mu w oczy i szepnęła: – Trzymaj się.

– Bez obaw.

Łajba błyskawicznie dała nurka w śnieżną biel. Za nią wyszedł Rye, zamykając za sobą drzwi.

Okna pokryte były parą, która zbierała się w narożach i zamarzała, tworząc zgrubiałe trójkąty lodu. Laura przetarła kawałek szyby, żeby spojrzeć, jak Rye i Łajba brną przez śnieżne zaspy. Rye sadził wielkie kroki, pies natomiast jak delfin płynnymi skokami wynurzał się na powierzchnię. Laura cichutko odmówiła modlitwę dziękczynną za to, że Rye był przy niej, kiedy tak bardzo go potrzebowała. Potem odwróciła się, żeby zamieść śnieg.

Josh przez cały czas warował przy oknie, nie mogąc się doczekać powrotu Łajby. Godzinę później zawołał:

– Mamo, idą! Jest ich dwoje!

– Dwoje?

– To chyba babcia! Laura stanęła za nim i wyjrzała na zewnątrz. Rzeczywiście, Hilda Morgan wypuściła się na mróz w towarzystwie Rye'a i jego psa. Laura otworzyła drzwi i powitała ją krótkim muśnięciem w policzek. Śnieg i wiatr wpadły do środka, porywając do tańca płomienie na piecu i wdmuchując wirujący popiół do komina.

– Jak on się czuje? – zapytali chórem Rye i Hilda, gdy tylko drzwi się za nimi zamknęły.

– Bez większych zmian. Otrząsnąwszy śnieg z butów, Hilda obejrzała prowizoryczny namiot, w którym leżał Dan.

– Widzę, że nie próżnowaliście – zauważyła, podała płaszcz Laurze i podeszła do syna.

Została aż do zmroku, okazując się przy tym ogromnie pomocna. Zastępowała Laurę przy topieniu jagód, naciągała knoty w formach i nalewała wosk. Była to bystra kobieta, która potrafiła błyskawicznie i trafnie ocenić sytuację. Laura i Rye zaoszczędziliby jej opowieści, w jaki sposób Danowi przytrafił się wypadek, Hilda jednak była przeciwieństwem Dahlii Traherne. Domyśliła się, że zawinił pociąg do kieliszka, zanim jeszcze Josh poinformował ją o wszystkim, co zaszło zeszłej nocy. Zauważyła również, jak starannie Laura i Rye unikali wszelkich zbliżeń, krzątając się po domu.

Kiedy wieczorem wszyscy troje zasiedli nad kubkami gorącego jabłecznika, Hilda zaskoczyła ich, mówiąc bez ogródek:

– Mój syn jest głupcem. Nikt lepiej ode mnie nie zdaje sobie z tego sprawy. Wie, że wy dwoje jesteście dla siebie stworzeni, ale sam przed sobą nie chce tego przyznać. Powiedziałam mu w dniu twojego powrotu, Rye, że jeśli zatrzyma Laurę, zrobi to wbrew jej woli. Ostrzegłam go. „Dan – powiedziałam – spójrz prawdzie w oczy. Josh jest jego synem, a kobieta także należy do niego i im prędzej się z tym pogodzisz, tym lepiej dla ciebie”.

Widząc ich zaskoczone miny, stwierdziła rzeczowo:

– Nie jestem ślepa. Widzę, co się dzieje. Nie jestem też tak głupia, by nie zdawać sobie sprawy, że mogliście pozwolić, aby stracił palce albo zadusił się na śmierć. Mam tylko nadzieję, że kiedy się ocknie, uświadomi sobie, ile miłości trzeba było z waszej strony – twojej, Lauro, oraz twojej, Rye – żeby zdobyć się na to, co dla niego zrobiliście. – Sięgnęła przez stół, uścisnęła im obojgu ręce i dodała: – Dziękuję wam z całego serca.

Z nieprzeniknioną miną wychyliła kubek do reszty i dźwignęła się na nogi.

– No, muszę przetransportować stare kości przez zaspy, zanim zrobi się całkiem ciemno. Młodzieńcze – w jej głosie zabrzmiał sarkazm – zamierzasz siedzieć tu do rana, czy też doholujesz mnie bezpiecznie do domu?

Pobrnęli przez śnieg, pochylając głowy pod naporem wiatru, a gdy dotarli do domu Morganów, Hilda zaskoczyła Rye'a jeszcze raz. Wiatr szarpał jej szalik i malował nos na czerwono, kiedy zawołała, przekrzykując wiatr:

– W razie, gdybyś nie wiedział, to od razu ci mówię, że ta Hussey też nie jest dla ciebie. – Po czym otworzyła drzwi i zniknęła w sieni.

Rye patrzył za nią oszołomiony. Czy choć jedna osoba na wyspie była zdania, że związek Laury z Danem to nie pomyłka?

Rye postanowił wstąpić po drodze do warsztatu i zawiadomić Josiaha, jak wygląda sytuacja. Skoro jednak już tam był, skorzystał z okazji, żeby się umyć, ogolić i włożyć czystą odzież. Dopiero wtedy zdał sobie sprawę, że nieodstępny dotąd pies pozostał z jego synem.

Kiedy otworzył drzwi domu na wzgórzu, zauważył od razu, że Laura również wykorzystała ten czas, by się ogarnąć. Włosy ściągnęła na karku w schludny węzeł i przebrała się w czystą prostą sukienkę z szarego samodziału, na której zawiązała sięgający kostek biały fartuch. Rye powiesił kurtkę na wieszaku i strzepnął śnieg ze spodni. Stół nakryty był na trzy osoby. Josh i Łajba wyrywali sobie jakiś gałgan, a Laura właśnie wytrząsała bułeczki z żelaznej formy. Przez chwilę wyobrażał sobie, że jest właśnie tak, jak wskazują pozory – wraca do domu, do syna, psa, żony, która krząta się po kuchni, podając kolację. Co za ironia – pomyślał. – To rzeczywiście jest mój dom, żona, syn, choć równocześnie nie należą do mnie.

Niespokojne poruszenie w łóżku przypomniało mu, że Dan też tu jest.

– Co z nim?

– Kaszle częściej, ale nie tak sucho.

– To dobrze. Dobrze – Rye podszedł do pieca, wyciągnął nad nim ręce i roztarł je. Laura stała tuż przy nim, robiąc coś przy kuchni. Oboje mieli świeżo w pamięci uwagi Hildy i nagle stwierdzili, że krępują się spojrzeć sobie w oczy.

– Wiatr chyba trochę słabnie – bąknął Rye.

– O, to dobra nowina! – Laura radośnie uniosła głowę i spuściła ją zaraz, gdy tylko napotkała jego spojrzenie.

Laura odstawiła gotujące się jagody, żeby zrobić miejsce na piecu. Rye wpatrzył się w ogień. Po chwili zerknął przez ramię na trzy nakrycia i w duchu policzył lata, miesiące, dni, które czekał na ten wieczór.

– Josh, chodź do stołu. Kolacja gotowa! – zawołała Laura. Rye odwrócił się od pieca i stanął niepewnie, przyglądając się, jak Laura sadza synka przy stole i sięga po wazę.

Podniosła głowę i zobaczyła, że na nią patrzy. W przyćmionym świetle świecy i żaru z pieca jego bladobłękitne oczy miał barwę lśniących szafirów.

– Siadaj, Rye – ponagliła go łagodnie.

Kiedy wszyscy usiedli, podsunęła znajomy półmisek, który odziedziczył po babce. Uniósł pokrywę i zobaczył jedno ze swych ulubionych dań: grube plastry dziczyzny w gęstym brązowym sosie.

To, że mama zupełnie inaczej spogląda na Rye'a niż na tatę, nie uszło uwagi Josha. Chłopczyk rozumiał już, że Rye jest jego prawdziwym tatą, ale tytuł ten wciąż zarezerwowany był wyłącznie dla Dana. Josh przyjrzał się dorosłym, lecz nadal nie mógł pojąć, dlaczego mama ciągle się rumieni, bednarz zaś wylewnie chwali każdy kęs, który wkłada do ust.

Posiłek przebiegał w napiętej atmosferze, sztuczna rozmowa w końcu zamarła całkiem. Po kolacji Rye zmienił Danowi okład i przy okazji zauważył, że chory odpluwa teraz zieloną flegmę – dobry znak. Rozpostarł mu pod głową kawałek flaneli, obrócił na bok i kilkoma poduszkami podparł mu plecy.

– Dlaczego to robisz? – zainteresował się Josh.

– Żeby się nie udławił – odparł Rye i Josh nie mógł wyjść z podziwu, skąd on tyle wie. Wszystkie czynności świadczyły o tym, z jaką troską mama i Rye opiekują się tatą. Wiele cech wysokiego bednarza wprawiało go w zakłopotanie, wiele też intrygowało. Czasami z trudem przychodziło mu milczenie, ale w dziecięcym zacietrzewieniu wciąż uważał, że odzywając się do Rye'a jest nielojalny wobec taty. Ponadto nękał go wstyd z powodu wizyty w bednarni. Dlatego też ilekroć Rye usiłował wciągnąć go do rozmowy, napotykał mur milczenia.

Teraz Łajba zajęta była miską i Josh nie mógł nakłonić jej do zabawy. Nie mając nic innego do roboty, przyglądał się ukradkiem, jak Rye podchodzi do wieszaka i z kieszeni kurtki wyciąga kawałek drewna i kozik. Potem Rye przysunął sobie krzesło do kominka, usiadł, wyciągnął nogi i oparł je na brzegu paleniska. Pogwizdując przez zęby zaczął dłubać w drewnie; pierwszy spiralny zrzynek spadł mu na kolana. Zainteresowanie Josha wydatnie wzrosło, nie na tyle jednak, by puścił parę z ust.

Nad paleniskiem zawisł następny garnek jagód, Laura i Rye mieszali w nim na zmianę. W wolnych chwilach Rye siedział przy piecu i strugał.

Kiedy Laura całowała synka na dobranoc, spytał:

– Czy Rye zostanie tu do rana?

– Tak. Będziemy kolejno pilnować taty.

– Aha – Josh zamyślił się i dodał: – Co on struga? Laura odgarnęła mu włoski z czoła i uśmiechnęła się:

– Dlaczego sam go nie zapytasz?

Josh trawił przez chwilę tę możliwość, po czym spytał:

– Dlaczego ty tak dziwnie na niego patrzysz? Zaskoczona, Laura wykrztusiła pierwsze słowa, które przyszły jej na myśl:

– Nie przypuszczałam, że to wygląda dziwnie!

Kiedy wróciła do izby, Rye stał nad Danem, badając jego stan. Nieświadom, że jest obserwowany, jedną ręką roztarł kark, drugą plecy, i wygiął się do tyłu z przeciągłym westchnieniem.

– Rye, nie spałeś od czterdziestu ośmiu godzin… Wyprostował się szybko i odwrócił.

– Nic mi nie jest. Poza tym zeszłej nocy zdrzemnąłem się trochę.

– Na krześle przy łóżku?

– Są jeszcze jagody. Powinniśmy go utrzymywać w parówce co najmniej do jutra.

– Musisz odpocząć.

– Za chwilę.

Dan zakaszlał. Rye pochylił się, otarł mu usta i ponownie zamknął drzwi alkówki. Laura podeszła do pieca i niechętnie ujęła łyżkę, żeby zamieszać w garnku. Wyczuła, że Rye cicho stanął za nią.

– Wiesz… – roześmiała się z wysiłkiem. – Kiedyś uwielbiałam robienie świec. Ale teraz wątpię, czy do końca życia zrobię jeszcze choć jedną.

Dłonie Rye'a zaczęły masować obolałe mięśnie jej szyi i pochylonych pleców. Laura przymknęła oczy. Westchnęła ze znużeniem, przechylając głowę w tył, aż oparła ją na twardej męskiej piersi.

– Lauro… – szepnął, delikatnie odwracając ją do siebie.

– Och, Rye… – Na moment spojrzała mu w oczy, potem z powrotem oparła się o jego tors. Rye lekko otoczył ją ramieniem i oparł policzek na jej głowie. W ich uścisku więcej było zmęczenia niż uczucia. Czerpali z niego siłę, pociechę i świadomość, że jest ktoś, na kim można polegać.

Przez długą chwilę nie odzywali się do siebie. Laura objęła plecy Rye'a. Czuła pod policzkiem szorstką fakturę swetra. Wełna zachowała lekki aromat cedru i biło przez nią ciepło jego ciała.

Rye wdychał z włosów Laury zapach woskownicy, delikatnie masując jej ramiona.

– Będzie żył – wymruczał z ustami na jej ciemieniu.

– Dzięki Bogu – - westchnęła z ulgą. Nagle poczuła, że Rye chwieje się ze zmęczenia. Zerknęła w jego zaczerwienione oczy.

– Proszę cię, odpocznij. Wytrzymam jeszcze co najmniej parę godzin. O północy cię obudzę, przyrzekam. Idź, wyciągnij się obok Josha.

Umysł Rye'a już ledwie funkcjonował. Nie potrafił oprzeć się kuszącej perspektywie, że zamknie oczy i odpłynie w zapomnienie. I tak po raz pierwszy od pięciu lat zasnął we własnym łóżku, choć nie u boku Laury, jak sobie wymarzył. W zamian za to jego wyciągniętą na poduszce rękę lekko muskał spokojny oddech syna.

Obudził się w środku nocy, nasłuchując słabnącego wycia wichru, oddechu Josha i głośnego kaszlu Dana. Usiadł, oprzytomniawszy zerknął na syna i w samych skarpetkach podszedł cicho do drzwi. Było grubo po trzeciej. Węgle w piecu jarzyły się rubinowym żarem; nowa partia świec wisiała uwiązana knotami na kiju opartym o dwa krzesła. Na stole paliła się świeca, a obok spała Laura z głową opartą na blacie i jedną ręką wyciągniętą w poprzek stołu.

Dan przestał na chwilę kaszleć, wymamrotał coś niezrozumiale i ucichł. Rye podszedł do niego i położył mu dłoń na czole. Wydawało się chłodniejsze. Wrócił do Laury, wziął ją na ręce i zaniósł do sypialni.

Jej powieki uchyliły się i natychmiast zamknęły, jakby były z ołowiu. Głowa opadła mu na szyję.

– Rye… – mruknęła bardziej przez sen niż świadomie. – Wiesz, kocham cię.

– Wiem – delikatnie położył ją obok Josha i nakrył pierzyną aż po same uszy.

Resztkami świadomości Laura czuła na czole dotyk warg Rye'a, gdy mościła się w pościeli, która wciąż zachowała ciepło jego ciała.

Nazajutrz Laura i Rye z nowymi siłami podjęli dyżury przy chorym. Rye od razu wyłożył nogi w górę i wyciągnął kozik, udając, że nie zauważa ciekawych spojrzeń Josha.

Jako że tajemniczy przedmiot zaczynał przypominać łyżwę, stoicki upór Josha legł w gruzach. Chłopiec podkradał się coraz bliżej, aż w końcu, gdy ciekawość przepełniła czarę, zagadnął:

– Co robisz?

– Chodzi ci o to? – Rye machnął w powietrzu niemal wykończoną łyżwą.

Josh pięć razy energicznie kiwnął głową, nie spuszczając z niej wzroku.

– To łyżwa.

– Dla ciebie? – Zahipnotyzowane oczy Josha otworzyły się jeszcze szerzej.

– Nie, ja już mam.

– Masz łyżwy? – Josh zmusił się, żeby na niego spojrzeć.

– Tak tylko dłubię, dla zabicia czasu, jak dawniej na statku. Majsterkuję. – Rye jeszcze raz skrobnął nożem drewno, po czym krytycznie przyjrzał się swemu dziełu i nagle wykrzyknął:

– Ale, ale, ta łyżwa wygląda mi na twój rozmiar, chłopcze! Rye z trudem zachował powagę, gdy Josh badawczo obejrzał swoją małą stopkę, a następnie łyżwę.

– Sprawdźmy… – Rye nachylił się, by porównać łyżwę z bucikiem Josha, a gdy okazało się, że pasuje niemal idealnie, zadumał się.

– Hm… – mruknął. – Czy dobrze słyszałem, że w tym tygodniu są twoje urodziny?

Nie patrząc czuł, że Laura się uśmiecha.

Potem Josh już bez przerwy wisiał na krześle Rye'a, zadawał setki pytań i chłonął wszystko, co Rye miał do powiedzenia o swoim pobycie na morzu. Bednarz opowiadał mu o ciszy morskiej, która wielu żeglarzy uczyła dłubać w drewnie dla zabicia czasu. Opisał marynarski „kulig”, zapierającą dech w piersiach jazdę łodzią wielorybniczą za potworem, w którego ciało wbił się już pierwszy harpun. Zwierzę ciągnie za sobą myśliwych poprzez kipiel w walce na śmierć i życie, trwającej czasem przez parę dni. Na koniec Rye dorzucił kilka opowiastek z repertuaru honorowych członków Wielorybniczego Klubu Łgarzy Nowej Anglii. Josh z wytrzeszczonymi oczyma słuchał fantastycznych bajań o żyjącym pod wodą żeglarzu, zwanym Starym Sztormowcem, który ma aż cztery sążnie wzrostu, licząc do czubka nosa, pija zupę wielorybią z odwróconej szalupy, zżera rekiny wraz ze skórą i strusie jaja w skorupach, a w czasie sjesty dłubie w zębach dębowym wiosłem – „długim na dwadzieścia stóp”, mówił z powagą Rye.

– Eee, na pewno sam to wymyśliłeś! – powiadał na to Josh i z zapartym tchem słuchał następnej wyssanej z palca historii.

Zabawiając w ten sposób syna, Rye celowo zwolnił tempo pracy, chcąc wydłużyć czas, który spędzał z Joshem.

Pod koniec trzeciego dnia zdjęli prześcieradła i odstawili brandy. Zawierucha ustała, pozostawiając za sobą czternastocalową warstwę śniegu, po której sanie doktora Foulgera bezpiecznie dotarły do miasteczka. Doktor zbadał Dana i oświadczył, że sam nie byłby w stanie zrobić nic więcej, a co najważniejsze – że niebezpieczeństwo minęło.

Laura i Rye starannie unikali wszelkich rozmów na tematy osobiste. Teraz, czwartej nocy czuwania, siedzieli na fotelach przysuniętych do pieca. Josh spał w bokówce, a Dan leżał w otwartej alkowie i wydawało się, że oddycha lżej.

Laura robiła na drutach wełniane skarpety dla Josha. Rye patrzył w ogień, założywszy nogę na nogę. W blasku ognia jego bokobrody przybrały rudawy odcień.

W ciszy rozlegał się tylko ledwo słyszalny klekot drutów. Po jakimś czasie Rye pochylił się do przodu, opierając łokcie na kolanach.

– Co się tyczy wyjazdu… – zaczął. Laura wstrzymała oddech. Opuściła robótkę i spojrzała na niego.

– Nie zabiorę ze sobą DeLaine Hussey – oświadczył cicho.

– Nie? – Serce Laury zakołatało tak mocno, że cud, iż nie połamało jej żeber.

– Zabiorę ciebie. Laura oblała się rumieńcem. Zaczerpnęła głęboki oddech, po czym z nową, gorączkową energią zaczęła poruszać drutami.

– O ile zechcesz wyjechać – ciągnął Rye, przyglądając się jej z ukosa. Druty migały jak szalone. – Może byś tak na chwilę odłożyła tę przeklętą robótkę – rzucił z irytacją.

Dłonie Laury opadły na kolana. Rye oparł się wygodniej.

– Lauro, spłaciliśmy dług wobec Dana. Będzie żył. Teraz musimy pomyśleć o sobie.

Podniosła wzrok. Rye wpatrywał się w nią z napięciem.

– Jestem tu od trzech dni i nocy i wiem już na pewno, że byliśmy głupi, pozwalając, by kierował nami tylko obowiązek i poczucie winy. Należymy do siebie. Nie obchodzi mnie, gdzie będziemy mieszkać: tu w Nantucket czy na końcu świata. Dla mnie ty jesteś światem. Mój dom jest tam, gdzie ty i nie mam zamiaru się tego wstydzić. Nie chcę żadnych niedomówień między mną a Danem. Kiedy odzyska przytomność, powiem mu całą prawdę, żebyśmy wszyscy mogli wreszcie zacząć myśleć o przyszłości. Widzisz, napisałem już do Throckmortona i zgodziłem się dołączyć do wyprawy. Wyruszamy z Albany piętnastego kwietnia, co oznacza, że musimy wypłynąć stąd parowcem w końcu marca. Zostały zaledwie trzy miesiące, a przygotowań jest dużo. Pytam cię po raz pierwszy i ostatni, Lauro: pojedziesz ze mną na wiosnę do Michigan?

Nie uśmiechał się. Patrzył jej prosto w oczy. Jego głos, choć cichy, brzmiał stanowczo i twardo. Laura czuła, że mówi to, co myśli. Zrozumiała także to, czego nie dopowiedział: że odjedzie na wiosnę z nią czy też bez niej. W głębi serca wiedziała, że Rye ma słuszność. Uratowali Danowi życie. Zresztą, czy mieli inne wyjście? Oboje go kochali i tak miało pozostać. W ciągu ostatnich dni Laura nauczyła się jednak, że miłość wymaga czasem rzeczy strasznych.

Przypomniała sobie szydło, zagłębiające się w ciele Dana, a potem rozdygotaną postać, skuloną na schodkach. Pamiętała gniew Rye'a i jego litość na widok niepotrzebnej rany na piersi przyjaciela. Znów przeżyła grozę tej brzemiennej chwili, gdy będąc o krok od zbrodni odkryli prawdę: że muszą ocalić Dana, by ocalić siebie.

Rye wciąż czekał. Patrzył na nią oczyma, w których było zmęczenie długą walką o czyjeś życie. Tak, Dan będzie żyć. Oni też muszą żyć. Istniała tylko jedna odpowiedź.

– Pojadę z tobą – rzekła cicho. – Oboje pojedziemy, ja i Josh. Ale do tego czasu w żaden sposób nie zhańbimy Dana.

– Oczywiście, że nie.

Co dziwne, uzgodnili te warunki tonem dwojga kupców dobijających targu. Pora, by ich serca zaczęły śpiewać, jeszcze nie nadeszła, póki Dan leżał chory. Na to będzie czas później, gdy przyjdzie wiosna, czas powrotu do życia.

Загрузка...