ROZDZIAŁ 21

Pewnego mroźnego popołudnia w końcu stycznia pod dom przy Crooked Record Lane zajechał wóz zaprzężony w starą kobyłę. Załadowano na niego odzież oraz sprzęty, będące własnością Dana Morgana. Laurze byłoby łatwiej, gdyby wcześniej zaplanowała sobie wyjście z domu, ale uznała to za tchórzostwo. Stała więc przed domem, gdy pakowano resztę rzeczy. Dan obszedł wóz dookoła, stanął przed nią i poprawił rękawice. Spojrzał na dom, na pokrytą lodem zatokę i znów niepotrzebnie skubnął rękawiczkę.

– Cóż… – słowa zawisły w powietrzu niczym echo dzwonu w zimowym lesie.

– Ano… – Laura nerwowo rozpostarła ręce, po czym splotła je na powrót.

– Nie jestem pewien, co się mówi przy takich okazjach.

– Ja też nie – przyznała.

– Pozwól, że jeszcze raz ci podziękuję za uratowanie mi życia – w głosie Dana brzmiała rezygnacja.

– Och, Dan… – Laura nagle zdała sobie sprawę, że stoją jak drewniane żołnierzyki, więc wyciągnęła dłoń i położyła mu ją na ramieniu. – Podziękowania są zbędne, przecież wiesz.

Kiwnął głową i odezwał się ze sztucznym ożywieniem:

– Naprawiłem ten obluzowany zawias w tylnych drzwiach i podłożyłem klocek pod nogę zlewu, więc nie będzie się już kiwać.

– Dziękuję.

– I pamiętaj, gdybyś czegokolwiek potrzebowała, to… – urwał. Wiedział równie dobrze jak ona, że jeśli będzie czegoś potrzebować, Rye się o to zatroszczy.

– Będę pamiętać.

– Przeproś ode mnie Josha. Kiedy wróci od Jane, wstąpię, żeby się z nim pożegnać.

– Powtórzę mu.

– Dobrze… – Dan milczał przez kilka długich sekund, po czym powtórzył ledwie dosłyszalnie: – Dobrze…

W tej samej chwili złapał go atak kaszlu, pozostałość po chorobie.

– Nie powinieneś wystawać na mrozie ani chwili dłużej niż to konieczne, Dan. Lepiej już jedź.

– Masz rację. – Spojrzał na nią i przez chwilę myślała, że chce ją pocałować. Ostatecznie skinął tylko oficjalnie głową, wdrapał się na wóz i rzekł po prostu: – Żegnaj, Lauro.

– Dbaj o siebie, Dan.

Wóz ruszył. Laura patrzyła za nim, póki przenikliwy deszcz nie uświadomił jej, że wyszła na dwór bez rękawiczek i kapelusza. Otuliła się płaszczem i zawróciła, wbijając wzrok w skrzące się lodem muszle na ścieżce. Kiedy drzwi się za nią zatrzasnęły, westchnęła i oparła się o nie, zamykając oczy, przygnębiona uczuciem, którego nie dało się nazwać. Panująca w domu cisza przytłoczyła ją do reszty; otworzyła oczy i rozejrzała się po izbie. Brakowało surduta Dana, kapelusza na wieszaku, jego brzytwy…

Zaraz potem doznała jednak ulgi. Była sama. Kiedy ostatni raz była sama? Jakież to cudowne, ożywcze: mieć czas dla siebie. Nie musiała gotować, odpowiadać na pytania, robić okładów, zawiązywać butów, całować siniaków. Nie musiała patrzeć w oczy ani ich unikać.

Była wdzięczna losowi, że Josha też nie było – że nie było nikogo! Niezliczoną ilość razy zastanawiała się, jak będzie się czuła w takiej chwili. Jako młoda dziewczyna miała wiele swobody, z której korzystała praktycznie bez ograniczeń, ale dopiero teraz uświadomiła sobie jak dalece jej życie zmieniło się po ślubie. Zawsze ktoś był przy niej i albo on na niej polegał, albo ona musiała polegać na nim. Teraz, choćby przez krótki czas, była sama sobie panią.

Poczuła się jak nowo narodzona.

W porywie ekstrawagancji dołożyła do pieca trzy polana naraz, nalała sobie dużą porcję jabłecznika i postawiła go na kominie, żeby się zagrzał. Zamknąwszy drzwi do bokówki, przez co w pokoju zrobiło się przytulniej, przywlokła przed kominek wyściełany fotel, na który położyła jeszcze puchową poduszkę. Potem zdmuchnęła świecę z olbrotu i zapaliła nową, z woskownicy, zrzuciła fartuch i rozejrzała się za czymś do czytania. Po chwili zasiadła przy ogniu z „Magazynem Domowym” sprzed trzech miesięcy, którego dotąd nie miała nawet czasu otworzyć.

Gdy w dwie godziny później rozległo się pukanie do drzwi, Laura drzemała słodko w swym puchowym gniazdku. Bardzo niechętnie opuściła fotel i w samych pończochach podeszła do drzwi.

Na schodkach stał Rye, ubrany jak zwykle w sukienną kurtkę i włóczkową czapkę.

– Jak się masz. Przyszedłem odrobić pańszczyznę.

– O! – zdumiała się.

– No jak, wpuścisz mnie? Na dworze jest zimno.

– Oczywiście! – cofnęła się od drzwi i zamknęła je za Ryem, który skierował się po wiadro na wodę. W połowie drogi przystanął, mierząc wzrokiem fotel, poduszkę i pismo, zrzucone buty Laury, stół przesunięty tak, by świeca i garnuszek były w zasięgu ręki.

Bez słowa ujął wiadro i wyszedł przez tylne drzwi. Kiedy wrócił, wstawił wiadro do zlewu, zerknął na alkówkę, potem na zamknięte drzwi do sypialni, i zapytał:

– Gdzie Dan?

– Poszedł.

– Poszedł? – spojrzał ostro na Laurę. Zdawała się nerwowa, stała po przeciwległej stronie stołu, jakby celowo chciała się od niego odgrodzić.

– Do matki – wyjaśniła.

– Z wizytą?

– Nie, na stałe. Rye bezczelnie podszedł do drzwi sypialni i otworzył je na oścież.

Po chwili odwrócił się do niej.

– Wyprowadził się? Laura skinęła głową.

– A Josh?

– Jest u Jane. Rye bez słowa zamknął drzwi sypialni i wyszedł z domu. Po dwóch minutach wrócił z wielkim naręczem drewna, wrzucił je do skrzynki przy piecu i wyszedł ponownie. Za trzecim okrążeniem skrzynka była pełna. Rye otrzepał rękawy z okruchów kory.

– Trzeba odgarnąć śnieg z tylnej ścieżki – rzucił szorstko. – To zajmie tylko chwilę.

Kiedy wyszedł, Laura dolała jabłecznika do dzbanka na piecu, podrzuciła do ognia i włożyła do garnka pęto pikantnej czosnkowej kiełbasy.

Od tylnych drzwi doleciał głos Rye'a:

– Coś jeszcze trzeba zrobić?

– Nie, to już wszystko.

Zawahał się, widząc, jak Laura sięga na gzyms nad kominem, wciąż obrócona do niego plecami.

– Gotuję kiełbasę, gdybyś miał ochotę.

– Czy to zaproszenie?

– Tak – odwróciła się i spojrzała mu prosto w oczy. – Na kolację.

Implikacje były jasne. Przez moment oboje stali bez ruchu. Potem Rye nonszalancko podszedł do ognia, rozpiął kurtkę i rzucił ją na stół.

– Widzę, że ktoś tu leniwie spędził popołudnie – zauważył, podnosząc czasopismo z poduszki.

– Przyznaję się bez bicia. Było cudownie.

Rye obejrzał kolejno świecę, garnuszek i porzucony fartuch.

– Widzę – kącik jego ust wygiął się w uśmiechu. – Mogę też spróbować?

– Oczywiście. Tylko się nie przyzwyczajaj.

Rye podniósł poduszkę, usiadł na jej miejscu i strzepnął ją kilkakrotnie, trzymając na kolanach.

Laura nalała do garnuszka gorący jabłecznik.

– Pomyślałam, że będziesz miał ochotę napić się czegoś ciepłego – podała mu kubek.

Rye jedną ręką chwycił uszko, drugą jej przegub. Garnuszek postawił na stole, Laurę zaś pociągnął sobie na kolana. Klapnęła miękko na puchową poduszkę.

– Powiem ci, na co mam ochotę. Nie jest to jabłecznik. – Nie zdjąwszy nawet czapki, objął ją w pasie.

– A na co? – spytała głosem cichszym od szmeru ognia. Jego wargi rozchyliły się. Spojrzał na jej usta. Z wolna przesunął dłonie wzdłuż jej ramion na plecy i przygarnął ją do piersi. Zanim jeszcze wargi Rye'a dotknęły jej ust, wyczuła przez gruby sweter gwałtowne bicie jego serca. Z początku nie był to nawet pocałunek, raczej powitanie po długim rozstaniu – leciutkie, leciuteńkie. Czubek jego nosa otarł się o jej policzek. Był chłodny podobnie jak wargi, które przesuwały się delikatnie wzdłuż jej ust, choć jego oddech ogrzewał twarz Laury. Dotykali się tylko wargami, jak gdyby stopniowo poznawali się od nowa. Potem czubki ich języków spotkały się i minęły, pocałunek stawał się coraz gorętszy. Laura przekręciła się nieco i wsunęła mu rękę za golf, na szyję. Rye uniósł jej nogi i przełożył je przez poręcz fotela. Jego język otarł się o wewnętrzną powierzchnię jej policzka.

Spoczywając w jego ramionach niczym w kolebce, poczuła, jak podtrzymująca jej kolana dłoń rozcapierza się, wędruje wzdłuż uda na pośladek i ściska go, ciepła i stanowcza. Po omacku zdjęła czapkę z głowy Rye'a i wplotła palce w jego włosy.

Po chwili, gdy oboje byli już podnieceni, Rye uniósł głowę, spojrzał jej w oczy i wyszeptał ochryple:

– Nie mogę uwierzyć, że wreszcie jesteśmy sami. Rozgarnęła ciepłe, pachnące cedrem włosy.

– Pięć miesięcy, dwa tygodnie i trzy dni – powiedziała.

– Tylko tyle?

– Rye, zanim przyszedłeś, ja…

– Później porozmawiamy – zamknął jej usta pocałunkiem i przesunął ją tak, że mógł pieścić jej pierś. Laura wstrzymała oddech, gdy jego ciepła dłoń powędrowała w górę, ocierając się w przelocie o jej biodro, a potem odnalazła sterczący sutek i potarła go, aż nabrzmiał z pożądania.

– Chodźmy do łóżka, kochana – mruknął Rye, nie odrywając ust od jej ust.

Potrząsnęła głową o tyle, o ile mogła to zrobić, uwięziona w uścisku.

– Próbowałam ci powiedzieć… – jego usta zdusiły dalszy ciąg i wzięły ją w posiadanie mokrym, śliskim językiem.

– Jeśli nie powiesz „tak” – mruknął po chwili, unosząc głowę – przysięgam, że zrobimy to tu, na tym fotelu. – Rye zasypał całusami jej nos.

– Brzmi intrygująco – przyznała i poczuła, że Rye uśmiecha się z twarzą wtuloną w jej szyję. – Ale nie zrobimy tego nigdzie, dopóki nie zostanę twoją żoną.

– Jesteś moją żoną – stwierdził nie zbity z tropu, przesuwając się tak, by dosięgnąć ustami drugiej piersi.

– Nie jestem.

– Mmm… Pachniesz tak, że chętnie bym cię zjadł. Czy wiesz, że odkąd pamiętam, zawsze pachniałaś jagodami woskownicy? – rzekł, ignorując jej sprzeciw. Złapał zębami jej sutek i potarmosił go żartobliwie, aż spomiędzy warg Laury wydarł się gardłowy jęk.

– Rye, nie będę się dziś z tobą kochać – powtórzyła w chwilę później.

Głowę miała odchyloną do tyłu, protest więc zabrzmiał słabo. Podciągnęła się w górę i usiadła prosto, odkrywając w sobie nie znane dotąd źródło oporu.

– Kogo próbujesz zwieść? – spytał, pieszcząc stwardniały sutek wierzchem dłoni. Nawet przez sukienkę widać było, jak sterczy. Nie mogła zaprzeczyć, że jest podniecona.

– Jestem tylko człowiekiem, podobnie jak ty, Rye. Nie mogłam się oprzeć twoim pocałunkom, kiedy miałam lat szesnaście, i nadal nie mogę. Ale mam zamiar postąpić honorowo.

Uśmiechnął się z niedowierzaniem.

– Skoro chcesz być honorowa, to co robi między nami ta poduszka? – Podniósł ją, jakby była szmacianą lalką, wyrwał jej poduszkę spod siedzenia i rzucił na podłogę. Potem bezceremonialnie złapał jej nogę i przełożył ją sobie przez brzuch. W ten sposób Laura siedziała na nim okrakiem, a jej kobiecość znalazła się tuż nad jego nabrzmiałym członkiem.

– O czym to mówiliśmy? – spytał chłodno. – Ach, tak, o honorze i o tym, że nie będziesz się ze mną kochać, dopóki nie otrzymasz rozwodu z Danem, czy tak? – mówiąc to, Rye szarpnął spódnicę i halkę, po trosze wyciągając je spod pośladków Laury. Po chwili dzieliły ją od Rye'a tylko jego spodnie i jej pantalony.

– Wystarczy – powiedziała najzupełniej poważnie. Ale Rye przesunął biodra, układając je wygodniej w fotelu, tak że jego twardość i jej miękkość pasowały teraz do siebie jak dwa fragmenty układanki.

– Mmm… – Złapał ją za kostki i przyciągnął je do swoich bioder, głaszcząc jej nogi przez szorstkie wełniane pończochy. – I masz zamiar trzymać mnie o suchym pysku aż do marca?

– Właśnie – odparła najspokojniejszym tonem, na jaki się mogła zdobyć.

W oczach Rye'a zamigotał złośliwy ognik.

– Czy ma pani coś przeciwko temu, że wypróbuję pani silną wolę, szanowna pani Morgan?

– Próbuj – odparła. – I tak nici z tego, dopóki nie będziemy małżeństwem. – Splotła palce na jego karku, siedząc w tej wyuzdanej pozie z beztroską, jakiej Rye nie wyobrażał sobie u żadnej innej kobiety.

– Wiesz, że nigdy nie zmusiłbym cię do czegoś wbrew twojej woli. – Ciepłe dłonie Rye'a wpełzły pod jej kolanami i powędrowały w dół, ściągając po drodze pończochy. Rye dwoma palcami ucisnął jej piętę.

– Wiem. – Wzdłuż nóg Laury biegły rozkoszne dreszcze. Rye jak zwykle był wspaniałym kochankiem, pomysłowym i nieodgadnionym. Potrafił za każdym razem poruszyć jej zmysły czymś nowym, tak jak w tej chwili. – Och, Rye, też chciałabym więcej… ale nie mogę. Nie zrobię tego, dopóki Dan ostatecznie nie przestanie nas dzielić.

Rye przekrzywił głowę i odchylił ją na oparcie fotela.

– Powiedz mi w takim razie, po co mnie zaprosiłaś. Jego dłonie ujęły biodra Laury pod halką i pchnęły je nieco w tył, aż poczuła, że jego twardy członek styka się z najczulszym punktem jej kobiecości.

Przymknęła oczy, oddychając głośno, poddając mu się tak, jak się spodziewał.

– Kiełbasa! – powiedziała nagle.

– Ależ częstuj się. Nie czujesz, że się gotuje?

– Rye, jesteś obrzydliwy – uśmiechnęła się.

– Przecież lubisz takich. Chodź tu. – Z całkowitym brakiem poszanowania dla jej odzieży pociągnął ją do siebie, wsuwając jej język do ust. Jego ciało uniosło się zapraszająco, ona w odpowiedzi przycisnęła się do niego. Ręce Rye'a krążyły po jej plecach, pieszcząc je przez szorstkie płótno, potem zsunęły się na krągłe pośladki, a Laura nachyliła się nad nim, całując go z zapamiętaniem, od którego puls huczał jej w skroniach.

Kiedy pożądanie stało się torturą, oderwali się od siebie i odezwali równocześnie:

– Lauro, chodź do łóżka…

– Rye, musimy przestać… – odepchnęła go lekko. Ich oczy były tak blisko, że niemal ocierały się rzęsami.

– Mówisz poważnie? – spytał. – Naprawdę odsuwasz mnie od łoża do czasu, gdy znów będziesz legalną panią Dalton?

– Przecież od początku próbuję ci to powiedzieć.

– Dlaczego?

– Częściowo z powodu tego, co stało się ostatnim razem, kiedy się kochaliśmy, częściowo zaś…

– Masz na myśli śmierć Zacha? Skinęła głową. Twarz Rye'a pociemniała z gniewu.

– Lauro, to śmieszne!

– Może dla ciebie, ale…

– Przestań dzielić włos na czworo! – przerwał jej. – Co za różnica, skoro i tak mamy na to ochotę! Szukasz usprawiedliwienia i tyle.

Zażenowana, ponieważ trafił w dziesiątkę, natychmiast zeskoczyła mu z kolan i obciągnęła spódnicę, rumieniąc się po korzonki włosów.

– Śmiesz mnie oskarżać, kiedy staram się być uczciwa?

– Uczciwa! Ha! – gniewnie wyprostował się w fotelu.

– Tak, uczciwa! Przyrzekliśmy nie robić tego przez wzgląd na Dana!

– Dopóki był w tym domu!

– Nie, dopóki wciąż prawnie jest moim mężem. Jak to wygodnie teraz o tym zapomnieć!

– Doprowadziłaś mnie do stanu… ślepej kiszki, która lada moment pęknie. Wszystko mnie boli, do diabła!

Frustracja Laury, narastająca w ciągu ubiegłych dziewięciu miesięcy, eksplodowała. Laura nie zdawała sobie sprawy, iż napięcie, w jakim żyli, zarówno emocjonalne, jak i seksualne, w naturalny sposób szuka sobie ujścia. Jej złość znalazła ujście w krzyku:

– Och, ty… ty napalony… – szukała odpowiednio miażdżącego słowa – capie! – Trzęsącym się palcem wskazała drzwi. – Dana nie ma ledwie przez pół dnia, a pan Dalton już puka do drzwi, gotów zająć jego miejsce! Nigdy nie wpadło ci do łba, że może chciałabym trochę pobyć sama, nie oglądać ani tego chłopa, który naciska mnie, żebym z nim została, ani drugiego, który zmusza mnie do odejścia. Wyrywacie mnie sobie jak jakąś nagrodę z jarmarcznej strzelnicy. Zresztą kto cię prosił, żebyś tu przychodził? Siedziałam sobie rada jak cielę na łące, ale ty oczywiście musiałeś tu wtargnąć i… i… uff! – Awantura sprawiła jej taką przyjemność, że posunęła się jeszcze o krok dalej i chwyciła go za przód swetra. – Zjeżdżaj z mojego krzesła! Było mi w nim dobrze, dopóki byłam sama, więc zabieraj manatki i wynoś się stąd!

Rye zerwał się na nogi. Stali niemal nos w nos.

– Napalony cap?

– Stary i śmierdzący!

– Jakoś dotąd ci to nie przeszkadzało! A przyszedłem ci pomóc w domowej orce, ty niewdzięczna, zdradliwa wiedźmo!

Podparta pod boki, Laura rzeczywiście wyglądała jak wiedźma.

– Zdradliwa? I kto to mówi? Cap, który zadawał się z tą wydrą Hussey w czasie, gdy ja byłam nieosiągalna!

– Nie zadawałem się z DeLaine Hussey – Rye wykrzywił się szyderczo.

– Spodziewasz się, że w to uwierzę? Mężczyzna z takim pociągiem do bab? – Laura podniosła poduszkę i wyrżnęła w nią pięścią.

– Teraz żałuję! Była całkiem chętna! Laura gapiła się na niego z otwartymi ustami.

– A więc rzeczywiście zadałeś się z nią! Niech cię diabli porwą, Rye'u Daltonie! – rzuciła w niego poduszką.

Rye uchylił się, ale zbyt późno. Złapał poduszkę i przeszedł do ataku. Trafił Laurę w bok głowy, zmuszając ją do cofnięcia się o krok.

– Prawie nie dotknąłem tej kobiety i teraz widzę, jaki byłem głupi! Chciałem być honorowy przez wzgląd na ciebie, i co z tego mam? Ostrzysz sobie na mnie ten niewyparzony jęzor! – Pchnął ją poduszką w pierś i pochylił się, żeby podnieść czapkę.

Laura odzyskała równowagę na czas, by dopaść jego kurtki, zanim on to zrobił. Zamiast podać, rzuciła mu ją w twarz.

– Z takim jęzorem zapewne nie przyjmą mnie w Michigan! Rye znieruchomiał.

– Czy to znaczy, że nie chcesz jechać!

– Dobrze by ci zrobiło, gdybym nie pojechała! Włożył kurtkę.

– Rób, co chcesz. Daj mi znać, kiedy się zdecydujesz – rzekł, ruszając do drzwi. – W międzyczasie znajdź sobie kogoś innego, kto będzie ci nosił wodę i rąbał drewno. Mam dość roboty. Nie muszę tracić czasu tutaj, gdzie jestem niemile widziany.

Drzwi zatrzasnęły się za nim.

Laura przez minutę stała jak wryta, zastanawiając się, co się właściwie stało. Potem niczym dziecko wystawiła język w stronę drzwi. W chwilę później upadła na kolana i ukryła twarz w poduszce, wciąż pieniąc się z gniewu. Nie rozumiesz, co przeszłam, ty głupcze! – syczała. – Nie masz zielonego pojęcia, czego mi potrzeba!

Zawyła przez zęby i huknęła pięścią w poduszkę z oczyszczającą furią, która podziałała na nią jak balsam.

Ale nawet przez chwilę nie miała wątpliwości, że za dziewięć tygodni opuści wyspę wraz z Ryem.

Rye popędził do domu klnąc na głos i obrzucając Laurę epitetami, których w gruncie rzeczy nie traktował poważnie. Pomstował na wszystkie kobiety, a na nią w szczególności. Słusznie urażony w swej męskiej dumie, paradoksalnie czuł się trochę lepiej. Kopiąc bryły śniegu na drodze wzywał Wszechmogącego na świadka, że Laura Dalton już nigdy nie zazna jego pieszczot, choćby go błagała do końca życia – a w każdym razie dopóki zostanie w nim choć iskra męskiego wigoru. Nim doszedł do bednarni, wiedział już, że nie dotrzyma żadnej z tych obietnic i że po ślubie Laura przekona się, na co go stać!

Jeszcze przed końcem dnia oboje zrozumieli, co spowodowało ten irracjonalny gniew. Seksualna frustracja narastała w nich od dawna, w grę wchodziły także i inne emocje: miłość, pożądanie, poczucie winy, nadzieja, strach, zniecierpliwienie… W ciągu dwóch nadchodzących miesięcy, zanim sytuacja wreszcie się rozwiąże, naturalnym wentylem stawała się złość.

Laura przez tydzień kipiała ze złości. Rye także.

Potem nagle kamień spadł jej z serca. I on poczuł się jak nowo narodzony.

– Do licha, ależ ja kocham to paskudne babsko – sarkał Rye.

– Boże w niebiesiech, co ja widzę w tym wstrętnym capie? – fuczała pod nosem Laura.

– Dam jej dwa tygodnie, żeby uświadomiła sobie, co traci.

– Dam mu dwa tygodnie; na pewno przyzna, że miałam rację.

– Niech sama sobie nosi wodę!

– Wkrótce mu zbrzydnie to, co gotuje jego ojciec!

– Za trzy tygodnie marzec.

– Za trzy tygodnie marzec.

– Ciekawe, co ona robi.

– Ciekawe, co on porabia.

– Kiełbasa… – Rye uśmiecha się. – Ech, co za kobieta!

– Gotuj się, gotuj – Laura uśmiecha się – aż para pójdzie ci uszami!

– Jeszcze dwa tygodnie.

– Jeszcze tydzień.

– Zaraza, jak mi jej brakuje!

– Zaczekaj, aż będziemy po ślubie, Rye'u Daltonie. Zapłacisz mi wtedy za wszystko!

Laura czekała, aż sąd zwróci jej wolność. Josh tymczasem był stale zbuntowany i zły, że Dan już z nimi nie mieszka. Laura miała dość patrzenia na jego chmurnie wydęte usteczka i często z trudem powstrzymywała się, by nie zacząć się usprawiedliwiać – zwłaszcza gdy Josh przyglądał jej się z taką miną, jak gdyby każdym wykonanym szwem, każdym odłożonym do zabrania przedmiotem wyrządzała mu straszliwą krzywdę.

Przygotowała sporo tkanin i odzieży, bo z dala od tkalni Nowej Anglii artykuły te były bardzo cenne. Kupiła kilka wielkich motków włóczki na skarpety i rękawice, a także grube sukno, z którego w przyszłym roku planowała uszyć dłuższe spodnie dla Josha. Nasiona ogrodowe w płóciennych woreczkach wetknęła między odzież, żeby nie przemarzły. Przejrzała też wszystkie sprzęty domowe, decydując, które zabrać, a które zostawić. Drewnianymi nie musiała zaprzątać sobie głowy, ponieważ wiedziała, że Rye bez trudu zrobi nowe w Michigan. Na pograniczu trudno było natomiast zdobyć szkło i metal. Lista rzeczy niezbędnych ciągle się wydłużała: igły, papier, atrament, książki do nauki, moskitiera, mydło – tyle, żeby starczyło na całą podróż – lanolina, przyprawy, zioła, medykamenty, knoty do świec, pościel, miękka bawełna na opatrunki, a także drut, niezastąpiony w drobnych domowych naprawach.

Rye też przygotowywał się do wyjazdu. Wraz z Josiahem zrobił wielki zapas beczek, albowiem po ich wyjeździe wyspa zostawała bez bednarza do czasu, gdy sprowadzi się kogoś nowego z lądu. Dla własnego użytku zmajstrowali specjalnie wodoodporne baryłki na proch strzelniczy – jeden z najważniejszych artykułów w głuszy. Większe miały pomieścić odzież, a mniejsze – narzędzia bednarskie. Rye kupił nową strzelbę Johna H. Halla i formy do wytopu kul. On również sporządził listę niezbędnych rzeczy, choć troskał się raczej o obronę życia, zdobywanie żywności i dach nad głową. Były więc na niej noże, łopaty, metalowe części uprzęży, narzędzia do przycinania końskich kopyt, bo w Michigan nie obędą się bez koni, maści i smary.

Mimo natłoku zajęć zamartwiał się, co się stanie, jeśli sąd nie zdąży udzielić Laurze rozwodu przed wyjazdem, co stawiałoby ich w sytuacji nie do pozazdroszczenia. Wkrótce jednak Laura otrzymała wiadomość, że termin rozprawy został wyznaczony – w równe sześć miesięcy po tym, jak Dan Morgan złożył podanie o rozwód.

Sąd rozjemczy hrabstwa Nantucket we Wspólnocie Massachusets istniał od tysiąc sześćset osiemdziesiątego dziewiątego roku. W czasie swej działalności rozwiązał wiele małżeństw, orzekając o śmierci zaginionych na morzu marynarzy. Sędzia James Bunker nie przypominał sobie wszakże, by kiedykolwiek unieważniono tam związek małżeński, ponieważ okazało się, iż zaginiony żeglarz żyje.

Pewnego wietrznego dnia w połowie marca tysiąc osiemset trzydziestego ósmego roku, w sali na drugim piętrze ratusza przy Union Street, sędzia Bunker rozpatrzył przedstawioną mu sprawę, starając się oddzielić osobistą znajomość Rye'a Daltona, Dana Morgana i Laury Dalton – Morgan od prawnych aspektów tejże sprawy. Purytański światopogląd stawiał sędziego w rzędzie przeciwników rozwodu. W tym przypadku jednakże, znając historię całej trójki i dziwaczny splot okoliczności, jaki zdeterminował ich losy, sędzia Bunker rozumiał, że nie ma innego wyjścia, jak tylko rozłączyć to, co Bóg złączył.

Gdy młotek sędziego opadł, jego echo zadudniło pod wysokim sufitem. Ezra Merrill schował nieliczne dokumenty do skórzanej aktówki i sięgnął po płaszcz. Dan uścisnął mu dłoń i zamienił z nim parę słów, których Laura nie dosłyszała, po czym adwokat zwrócił się do niej, złożył życzenia wszystkiego najlepszego i wyszedł.

W zapadłej ciszy patrzyli na siebie, uśmiechając się blado.

– Zatem już po wszystkim – rzekł Dan z westchnieniem.

– Tak. Wiesz…

– Nie dziękuj mi, Lauro. Na miłość boską, tylko mi nie dziękuj.

– Nie miałam zamiaru. Chciałam powiedzieć, że wątpię, by sędzia Bunker kiedykolwiek w życiu miał od czynienia z podobną sprawą.

– Najwyraźniej nie. – Znów zapadła cisza. Dan włożył palto, zapiął je powoli i spojrzał na czubki swych butów. – Kiedy wyjeżdżacie?

– Pod koniec miesiąca. Zdziwiony podniósł głowę.

– Tak szybko?

– Tak. Dam ci znać, kiedy – dodała pospiesznie. – Wiem, że chciałbyś spędzić trochę czasu z Joshem.

– Dobrze. Dziękuję. Znowu zapadło niezręczne milczenie.

– Cóż, chyba nie pozostaje nam nic innego, jak rozejść się każde w swoją drogę. – Dan dwornie ujął ją pod ramię, ale puścił je na długo przedtem, nim wyszli na ulicę.

Pożegnali się i Laura zawróciła do domu. Z portu doleciał przenikliwy gwizdek parowca „Telegraf. Po chwili rozległ się ponownie i serce Laury zakrzyknęło nagle: – „Jestem wolna! Jestem wolna! Jestem wolna!”

Obejrzała się na środku ulicy w nadziei, że zobaczy statek. Zasłaniały go domy, lecz wiedziała, że jak w każdy poniedziałek, środę i sobotę zabiera pasażerów z nabrzeża dla parowców. Wkrótce zabierze także ją i Rye'a. Nagle dotarło do niej, że teraz nic nie stoi im już na przeszkodzie. Uśmiechnęła się na wspomnienie niedawnej kłótni. Ech, Lauro, ty głuptasie! Nawet nie zapytałaś go, kiedy wyjeżdżacie!

Odwróciła się i pobiegła w stronę domu, ledwie dotykając stopami ziemi. Rondo jej czepka łopotało w porywistym marcowym wietrze, a tysiąc nie zadanych pytań tańczyło jej w głowie. Zawsze krępowała się omawiać te sprawy, dopóki była jeszcze Laurą Morgan. Ale teraz mogła pytać go o wszystko. Kiedy pędziła do domu muszelkową ścieżką, jej tętniące serce wypełniało jedno – tylko jedno – najważniejsze pytanie.

Wiadomość przyniesiono do bednarni późnym popołudniem. Rye rzucił Jimmy'emu miedziaka, poznając na liściku pismo Laury. Wszedł po schodach na górę, niecierpliwie przysiadł na brzegu łóżka i złamał pieczęć.

Drogi Rye'u!

Przepraszam. Czy mimo wszystko ożenisz się ze mną?

Laura

Na twarzy Rye'a wykwitł szeroki uśmiech. Już jest wolna! Wydał triumfalny okrzyk i natychmiast posłał przez Chada odpowiedź.

Droga Lauro!

Ja też przepraszam. Oświadczyny przyjmuję.

Może naczerpać ci wody ze studni?

Pozdrowienia Rye

Drogi Rye'u!

Trzymaj się ode mnie z daleka, napalony capie.

Wiem, że wcale nie chodzi ci o wodę.

Ucałowania Laura

Droga Lauro!

Może wobec tego narąbać ci drewna? A może wspólnie zagrzejemy kiełbasę?

Gorące ucałowania Cap

Drogi Rye'u!

Zaczekaj z tym do ślubu. Kiedy wyjeżdżamy?

Zaczynam się pakować.

Uściski Niewdzięczna wiedźma P.S. Potrzebne mi trzy, może cztery duże beczki. Tylko nie przynoś ich osobiście!

Droga Lauro!

Posyłam ci przez Chada pierwszą z czterech beczek. Odpływamy parowcem do Albany w czwartek, trzydziestego marca. Co powiesz na to, żeby ślubu udzielił nam kapitan?

Kocham cię Rye

Drogi Rye'u!

Tak, tak, tak. Wszystko już gotowe. Zostało mi trochę miejsca w jednej z beczek, więc możesz do niej dołożyć jakieś swoje drobiazgi. Kiedy znów cię zobaczę?

Ja też cię kocham Laura

Na dwa dni przed odjazdem Laura otrzymała ostatnią wiadomość. Tym razem Rye przekazał ją osobiście.

Usłyszała pukanie i poszła otworzyć drzwi. Zobaczywszy Rye'a na ścieżce dziesięć stóp dalej, stanęła jak wryta. Miał na sobie wystrzępiony sweter z surowej owczej wełny i marynarskie spodnie z klapką na brzuchu i rozszerzanymi nogawkami. Na jego głowie tkwiła czarna szewiotowa czapka, jaką noszą greccy rybacy, zsunięta pod zawadiackim kątem na opalone czoło, co jeszcze dodawało mu uroku. Twarz Laury pojaśniała, a jej uśmiech natychmiast odbił się w oczach Rye'a.

– Witaj ukochana! – rzekł i nagle zamilkł. Patrzył na nią zachłannie. Jego uśmiech złagodniał i stał się nader wymowny.

– Strasznie za tobą tęskniłam – powiedziała impulsywnie.

– Ja za tobą też.

– Przepraszam, że nagadałam ci takich głupstw.

– Ja także.

– Jesteśmy niemożliwi, prawda?

– Po prostu zakochani, nie sądzisz?

– Tak właśnie sądzę – uśmiechnęła się łobuzersko. Ponieważ się nie ruszał, więc spytała: – Może zechciałbyś wstąpić na chwilę?

– Bardzo bym chciał – nadal jednak tkwił w miejscu, jak gdyby buty wrosły mu w ścieżkę.

– A zatem…

– Nie wejdę.

– Dlaczego? Powoli potrząsnął głową.

– Jeszcze tylko dwa dni. Zaczekam. Odetchnęła z napięciem i zerknęła na morze, potem znów na niego.

– Jeszcze dwa dni – powtórzyła. – Trochę się boję, Rye.

– Ja też. Ale już nie mogę się doczekać. Jej spojrzenie zatrzymało się na jego oczach.

– Ja także – przyznała, nie zauważając, jak monotonna staje się ta rozmowa.

Rye odchrząknął i przestąpił z nogi na nogę.

– Josiah jest już gotowy do wyjazdu. A co z Joshem?

– Na razie traktuje mnie niczym osobę, która znęca się nad zwierzętami. Nie wiem, jak się zachowa, gdy przyjdzie do pożegnań.

Cień przemknął po ich twarzach. Malec nie chciał pozostawić Jimmy'ego, Jane, Hildy… a przede wszystkim Dana.

– Tak, pożegnania będą smutne. Laura kiwnęła głową i zmusiła się do uśmiechu.

– A zatem… – Rye cofnął się o krok. Im bliżej wyjazdu, tym bardziej przerażała ich nieodwracalność tej decyzji. Jechali w niepewne; mieli przebyć wiele mil, być może stanąć oko w oko z niebezpieczeństwem. Jak odniesie się do tego Josh? Laura i Rye patrzyli sobie w oczy, krzepiąc się myślą, że razem mogą stawić czoła wszystkiemu, co przyniesie im przyszłość.

– Przyjadę po was w czwartek około dziewiątej.

– Będziemy czekać. Dalej stał na ścieżce, zaglądając jej w oczy, jakby nie mógł się zmusić do odejścia. W końcu chrząknął pod nosem, podszedł i uniósł jej dłoń do ust.

– Josh da się przekonać – rzekł pocieszająco. Potem odwrócił się i kłusem zbiegł ze wzgórza.

W tym samym czasie, na innym podwórku przy tej samej drodze, Josh tkwił na kolanach nad dołkiem w ziemi. Zmrużył oko, celując trzymanym na kciuku kamykiem.

– Hej, Jimmy?

Jimmy Ryerson podniósł głowę znad swoich kamyków.

– Przerwałeś mi i będę musiał liczyć jeszcze raz. Czego chcesz? Josh podrapał się po głowie, zostawiając na niej szarą smugę, i wreszcie zadał pytanie, które nurtowało go od bardzo dawna.

– Co to jest przygoda?

Загрузка...