14

Następny dzień spędziłem w gorączkowej niepewności; miałem nadzieję, że Pasażer powróci, a jednocześnie coś mi mówiło, że nie. Z upływem czasu zwątpienie przeważyło i stało się coraz bardziej przygnębiające.

Była we mnie duża, kruszejąca wyrwa i tak naprawdę nie miałem jak o tym myśleć ani jak radzić sobie z poczuciem ziejącej pustki, jakiego jeszcze nigdy nie zaznałem. Na pewno nie powiedziałbym, że cierpiałem wewnętrzne katusze — zawsze wydawało mi się, że to coś dla tych, którzy lubią się ze sobą cackać — ale czułem się nieswojo i przez cały dzień tkwiłem w gęstej mazi nerwowego lęku.

Dokąd odszedł mój Pasażer i dlaczego? Czy wróci? Pytania te nieuchronnie wciągały mnie w głębsze, jeszcze bardziej niepokojące rozważania: czym był Pasażer i dlaczego w ogóle we mnie zamieszkał?

Trochę mnie to otrzeźwiło, kiedy uświadomiłem sobie, w jak dużym stopniu określałem samego siebie przez coś, co tak naprawdę mną nie było — a może było? Może cała postać Mrocznego Pasażera to tylko chory twór uszkodzonego umysłu, sieć, która miała chwytać odblaski przefiltrowanej rzeczywistości i chronić mnie przed straszną prawdą o tym, kim naprawdę jestem. Istniała taka możliwość. Mam podstawową wiedzę z zakresu psychologii i już od pewnego czasu zakładam, że nie mieszczę się w żadnej skali. Nie przeszkadza mi to; świetnie sobie radzę bez nawet odrobiny normalnego człowieczeństwa.

Przynajmniej tak było do tej pory. Nagle jednak zostałem sam ze sobą i nic już nie wydawało się tak wyraziste, pewne. I po raz pierwszy musiałem poznać prawdę.

Oczywiście, w niewielu miejscach pracy dostaje się płatny urlop na introspekcję, nawet kiedy jej przedmiotem jest coś tak ważnego jak zaginieni Mroczni Pasażerowie. Nie, Dexter musiał odrobić pańszczyznę. Zwłaszcza pod batem Debory.

Na szczęście chodziło głównie o rutynowe czynności. Przez cały ranek z resztą szczurów laboratoryjnych przeczesywaliśmy mieszkanie Halperna w poszukiwaniu konkretnych dowodów jego winy. Co ucieszyło mnie jeszcze bardziej, była ich taka obfitość, że nie musieliśmy się zbytnio napracować.

W głębi szafy znaleźliśmy skarpetkę, a na niej kilka kropel krwi. Spod kanapy wyciągnęliśmy biały płócienny but z plamą do kompletu. W plastikowym worku w łazience leżały spodnie z osmalonym mankietem i też ze śladami krwi, małymi, rozbryźniętymi kropeczkami utwardzonymi pod wpływem żaru.

Pewnie to dobrze, że tyle tego wszystkiego znalazło się na widoku, bo Dexter naprawdę nie był dziś tak bystry i pełen zapału jak zawsze. W jednej chwili dryfowałem w niespokojnej szarej mgle i zastanawiałem się, czy Pasażer powróci, by zaraz potem ocknąć się w szafie, z brudną, zakrwawioną skarpetą w ręku. Gdyby czekała mnie robota śledcza z prawdziwego zdarzenia, nie wiem, czy dałbym radę wznieść się na mój zwykle bardzo wysoki poziom.

Na szczęście, nie zachodziła taka potrzeba. Nigdy jeszcze nie widziałem, by ktoś, kto w końcu miał kilka dni na to, żeby posprzątać, tak ochoczo rozrzucał wokół siebie wyraźne i niezbite dowody. Kiedy oddaję się swojemu małemu hobby, jestem schludny, porządny i — po kilku minutach — niewinny z punktu widzenia medycyny sądowej; Halpern zaś przez kilka dni nie podjął nawet elementarnych środków ostrożności. To było prawie zbyt łatwe i kiedy obejrzeliśmy jego samochód, odrzuciłem „prawie”. Na podłokietniku przedniego siedzenia widniał zaschnięty, krwawy odcisk kciuka.

Oczywiście, istniała możliwość, że badania laboratoryjne wykażą, że to krew kury, a Halpern po prostu oddawał się niewinnej rozrywce, na przykład amatorskiemu ubojowi drobiu. W to jednak wątpiłem. Wszystko zdecydowanie wskazywało, że zrobił komuś coś naprawdę niesympatycznego.

A mimo to nie dawała mi spokoju natrętna myśl: że to też wydaje się zdecydowanie za łatwe. Coś tu nie pasowało. Ponieważ jednak nie miałem Pasażera, który wskazałby mi właściwy kierunek, zachowałem to dla siebie. Tak czy inaczej, okrucieństwem byłoby przekłuć radosny balonik Debory. Wręcz promieniała z zadowolenia, kiedy przyszły wyniki badań, i coraz bardziej wyglądało na to, że w osobie Halperna złowiliśmy taaaaką pomyloną rybę.

Nie uwierzycie, ale coś sobie nuciła pod nosem, kiedy ciągnęła mnie na przesłuchanie Halperna, co wzmogło moje zaniepokojenie w stopniu dotąd niespotykanym. Obserwowałem ją, gdy wchodziliśmy do pokoju, w którym czekał profesor. Nie pamiętałem, kiedy ostatnio miała w sobie tyle radości. Zapomniała nawet przybrać tej srogiej, wyrażającej dezaprobatę, miny. Po prostu szok, coś całkowicie sprzecznego z prawem natury, zupełnie jakby na autostradzie 95 wszyscy nagle postanowili jechać wolno i ostrożnie.

— To co, Jerry? — zaczęła swobodnie, kiedy usiedliśmy naprzeciwko Halperna. — Porozmawiamy o tych dwóch dziewczynach?

— Nie ma o czym rozmawiać — odparł. Był strasznie blady, prawie zielonkawy, ale sprawiał wrażenie dużo bardziej zdeterminowanego niż wtedy, gdy go przywieźliśmy. — Coś wam się pomyliło. Nic nie zrobiłem.

Debora spojrzała na mnie z uśmiechem i pokręciła głową.

— Nic nie zrobił — powiedziała radośnie.

— Całkiem prawdopodobne — stwierdziłem. — Może podrzucili mu te ubrania, kiedy oglądał Lettermana.

— Tak było, Jerry? — spytała. — Ktoś inny zostawił u ciebie zakrwawione ciuchy?

Pozieleniał jeszcze bardziej, o ile to możliwe.

— Co… zakrwawione… o czym wy mówicie?

Uśmiechnęła się do niego.

— Jerry. Znaleźliśmy twoje spodnie, uwalane krwią. Krwią ofiar. Znaleźliśmy but i skarpetkę, ta sama historia. I krwawy odcisk palca w twoim samochodzie. Twój odcisk, ich krew. — Debora odchyliła się na oparcie i skrzyżowała ręce. — I co, pamięć wraca?

Jeszcze mówiła, gdy Halpern zaczął kręcić głową i teraz robił to nadal, jakby w jakimś dziwacznym nieświadomym odruchu.

— Nie. Nie. To nawet nie jest… Nie.

— Nie, Jerry? Co znaczy „nie”?

Wciąż kręcił głową. Kropla potu oderwała się od jego włosów i plasnęła na stół. Słyszałem, jak z wysiłkiem oddychał.

— Proszę — jęknął. — To obłęd. Nic nie zrobiłem. Dlaczego… To czysty Kafka, nic nie zrobiłem.

Debora odwróciła się do mnie i uniosła brew.

— Kafka?

— Myśli, że jest karaluchem — wyjaśniłem.

— Jerry, ja durna glina jestem. Nie znam Kafki. Ale niezbite dowody poznaję na pierwszy rzut oka. I wiesz co, Jerry? Widzę je w całym twoim mieszkaniu.

— Aleja nic nie zrobiłem — skamlał.

— No dobrze. — Wzruszyła ramionami. — W takim razie pomóż mi. Skąd to wszystko się u ciebie wzięło?

— To Wilkins — powiedział i zrobił zaskoczoną minę, jakby te słowa wyszły nie z jego ust.

— Wilkins? — Debora spojrzała na mnie.

— Profesor z sąsiedniego gabinetu? — zwróciłem się Halperna.

— Zgadza się. — Wyraźnie się ożywił. Wychylił się do przodu. — To Wilkins… To musiał być on.

— A więc Wilkins — mówiła Debora. — Przebrał się w twoje ciuchy, zabił dziewczyny, a potem odniósł ubranie do twojego mieszkania.

— Właśnie tak.

— Czemu miałby to zrobić?

— Obaj ubiegamy się o stały etat. Dostanie go tylko jeden z nas.

Spojrzała na niego tak, jakby zaproponował, by zatańczyli nago.

— Stały etat — powiedziała wreszcie głosem pełnym zdumienia.

— Zgadza się — odparł, lekko urażony. — To najważniejsza chwila w karierze naukowej.

— Na tyle ważna, by zabić? — spytałem.

Wbił wzrok w punkt na stole.

— To Wilkins — powtórzył.

Debora przyglądała mu się przez całą minutę z miną ciotuni czule obserwującej ukochanego siostrzeńca. On patrzył na nią przez kilka sekund, zamrugał, zerknął na stół, na mnie i znowu na stół. Kiedy cisza się przedłużała, w końcu podniósł oczy na Deborę.

— No dobrze, Jerry. Jeśli to najlepsze, na co cię stać, chyba już czas, żebyś zadzwonił po adwokata.

Wywalił na nią gały, ale nie przychodziło mu do głowy nic, milczał, więc Debora wstała i poszła do drzwi, a ja za nią.

— Mam go — stwierdziła z satysfakcją na korytarzu. — Sukinsyn jest uwarzony. Gem, set, mecz.

I była taka rozradowana, że coś mnie podkusiło, żeby zmącić jej nastrój:

— O ile to zrobił.

Uśmiechnęła się do mnie promiennie.

— Pewnie, że to zrobił, Dex. Jezu, więcej wiary w siebie. Odwaliłeś kawał dobrej roboty i wreszcie choć raz za pierwszym podejściem dorwaliśmy winnego.

— Może.

Przechyliła głowę na bok i przyjrzała mi się, wciąż z tym dumnym uśmieszkiem.

— Co z tobą, Dex? Trzęsiesz gatkami przed ślubem?

— Wszystko w porządku — odparłem. — Świat jest pełen harmonii i szczęścia jak nigdy. Ja tylko… — I tu się zawahałem, bo tak naprawdę nie wiedziałem, co ja tylko. Towarzyszyło mi jedynie to nieodparte i niedorzeczne wrażenie, że coś jest nie tak.

— Wiem, Dex — powiedziała życzliwym tonem, który jeszcze bardziej popsuł mi samopoczucie. — To zbyt proste, mam rację? Ale pomyśl o całym tym syfie, który znosimy co dzień, przy każdym innym śledztwie. Chyba logiczne, że raz na jakiś czas musi się nam trafić coś lżejszego, no nie?

— Nie wiem. Po prostu czuję, że coś tu nie gra.

Prychnęła.

— Mamy na gościa tyle twardych dowodów, że kto by się przejmował, co czujesz. Wrzuć na luz, ciesz się, że dobrze przepracowałeś dzień.

Jestem pewien, że to była doskonała rada, ale nie mogłem jej usłuchać. Choć nie miałem do pomocy znajomego szeptu, który podsuwałby mi moje kwestie, musiałem coś powiedzieć.

— Nie robi wrażenia, jakby kłamał — zauważyłem, dość nieprzekonująco.

Debora wzruszyła ramionami.

— To wariat. Nie mój problem. Zrobił to.

— Ale jeśli jest psychiczny, czemu miałoby to tak nagle wyskoczyć? Facet ma trzydzieści kilka lat i pierwszy raz coś zrobił? To się kupy nie trzyma.

Poklepała mnie po ramieniu i znów się uśmiechnęła.

— Słusznie, Dex. Może zapuścisz kompa i sprawdzisz jego przeszłość? Założę się, że coś znajdziemy. — Zerknęła na zegarek. — Ale po konferencji prasowej, dobrze? Chodź, nie mogę się spóźnić.

Poszedłem więc posłusznie za nią, rozmyślając, jak to jest, że zawsze dobrowolnie biorę na siebie dodatkową robotę.

Rzeczywiście, Debora otrzymała dar z niebios, jakim była konferencja prasowa, coś, czym kapitan Matthews obdzielał nielicznych. Pierwszy raz miała wystąpić publicznie jako detektyw prowadząca ważne śledztwo, które dorobiło się własnego szumu medialnego, i wyraźnie podszkoliła się w tym, jak wyglądać i mówić w wieczornych wiadomościach. Zniknął uśmiech i wszelkie inne widoczne ślady uczuć; mówiła bezbarwnym, opanowanym do perfekcji żargonem policyjnym. Tylko ktoś, kto znał ją tak dobrze jak ja, mógł poznać, że pod drewnianą twarzą buzowała wielka i nietypowa dla niej radość.

Stałem więc z tyłu sali i patrzyłem, jak moja siostra przedstawia serię radośnie mechanicznych komunikatów, które wzięte razem wyrażały jej przekonanie, że zatrzymała podejrzanego w sprawie makabrycznych zabójstw na uczelni, no i kiedy tylko będzie wiedziała na pewno, że człowiek ten jest winny, drodzy przyjaciele z mediów od razu zostaną poinformowani. Tryskała dumą i szczęściem i czystą złośliwością z mojej strony było choćby zasugerować, że z winą Halperna coś jest nie tak, zwłaszcza że sam nie potrafiłem powiedzieć, czym to coś może być — i czy w ogóle jest.

Prawie na pewno miała rację — Halpern był winny, a ja wygłupiałem się i marudziłem, bo mój zaginiony Pasażer wyrzucił mnie z tramwaju zwanego Zdrowym Rozsądkiem. To właśnie echo jego nieobecności powodowało, że czułem się nieswojo, nie jakiekolwiek wątpliwości co do podejrzanego w sprawie, która tak czy owak zupełnie, ale to zupełnie nic dla mnie nie znaczyła. Prawie na pewno…

I znów to „prawie”. Przez całe życie kierowałem się pewnikami — nie miałem doświadczenia z „prawie” i denerwowało mnie, i głęboko niepokoiło, że nie mogę liczyć na ten głos pewności, który bez hamletyzowania i wątpliwości mówił mi, co jest co. Zaczęło do mnie docierać, jak bardzo bezradny jestem bez Mrocznego Pasażera. Nawet w pracy zawodowej nic już nie było proste.

Po powrocie do boksu usiadłem na krześle i odchyliłem się z zamkniętymi oczami. Jest tam kto? — spytałem z nadzieją. Cisza. Puste miejsce i ból, który stopniowo wypierał otępiające zdumienie. Niezajęty pracą, nie miałem nic, co powstrzymałoby mnie od narcystycznego użalania się nad sobą. Sam w mrocznym, złym świecie pełnym strasznych istot, takich jak ja. A przynajmniej ja taki, jaki kiedyś byłem.

Dokąd odszedł Pasażer i dlaczego to zrobił? Jeśli coś go naprawdę przepłoszyło, czym to coś mogło być? Co mogło przerazić istotę, która żyła ciemnością i z letargu tak naprawdę budził ją tylko błysk noża?

Za tą myślą przyszła następna, bardzo niepożądana: jeśli to hipotetyczne coś wystraszyło Pasażera, czy podążyło jego śladem na wygnanie? Czy też nadal wietrzyło mój trop? Czy znalazłem się w niebezpieczeństwie, przed którym nic już mnie nie uchroni — bo nic mi nie powie, czy za moimi plecami czyha jakieś śmiertelne zagrożenie, dopóki nie poczuję strużki śliny ściekającej na mój kark?

Zawsze słyszałem, że nowe doświadczenia to dobra rzecz, ale akurat to było czystą torturą. Im więcej myślałem, tym mniej rozumiałem, co się ze mną dzieje, i tym bardziej mnie to bolało.

Cóż, istniało jedno niezawodne lekarstwo na przygnębienie: ciężka, solidna praca nad czymś zupełnie bezużytecznym. Obróciłem się twarzą do komputera i wziąłem się do roboty.

Po ledwie kilku minutach miałem już przed sobą pełny życiorys doktora Geralda Halperna. Oczywiście nie wystarczyło poszukać go przez Google, o nie, sprawa nie była aż tak prosta. Na przykład otwarcie utajnionych akt sądowych zajęło mi prawie całe pięć minut. Kiedy jednak tego dokonałem, wyszło na to, że trud się opłacił i pomyślałem sobie: „No, no, no…” A ponieważ, nad czym ubolewałem, nie miałem z kim podzielić się tą refleksją, powiedziałem to też na głos.

— No, no, no.

Akta dotyczące opieki zastępczej byłyby wystarczająco ciekawe same w sobie — nie dlatego, że poczułem jakąkolwiek więź z Halpernem, bo też nie miałem rodziców. Ja dzięki Harry'emu, Doris i Deborze nie mogłem uskarżać się na brak domu i rodziny, nie to co Halpern, który przenosił się od jednej rodziny zastępczej do drugiej, zanim w końcu wylądował na uniwersytecie Syracuse.

Dużo ciekawsze jednak okazały się akta, których nikt miał nie otwierać bez nakazu, zgody sądu i kamiennej tablicy prosto z ręki Boga. A kiedy przestudiowałem je po raz drugi, zareagowałem z jeszcze większym przejęciem.

— No, no, no… — powiedziałem i dźwięk słów odbijających się od ścian mojego gabineciku przyprawił mnie o lekki dreszcz. A ponieważ sensacyjne odkrycia zawsze wypadają bardziej dramatycznie przed publicznością, sięgnąłem po telefon i zadzwoniłem do siostry.

Po kilku minutach wcisnęła się do mojego boksu i usiadła na składanym krześle.

— Co znalazłeś?

— Doktor Gerald Halpern ma Przeszłość — odparłem, starannie wymawiając wielką literę, żeby Debora nie skoczyła przez biurko i mnie nie wyściskała.

— Wiedziałam. — Pokiwała głową. — Co zrobił?

— Nie tyle zrobił — wyjaśniłem — ile jemu zrobiono.

— Przestań chrzanić — zirytowała się. — Co się stało?

— Pierwsza sprawa, okazuje się, że jest sierotą.

— Dex, proszę cię, do rzeczy.

Uniosłem dłoń, próbując uspokoić Deb, ale to widać nie poskutkowało, bo zaczęła stukać knykciami w blat biurka.

— Ja tu próbuję odmalować subtelne tło, siostrzyczko — dodałem tytułem komentarza.

— Maluj szybciej — odparowała.

— No dobrze. Halpern trafił do rodziny zastępczej w stanie Nowy Jork, bo, kiedy go znaleźli, mieszkał w pudle pod autostradą. Odszukano jego rodziców, niestety niedługo przedtem zginęli w nieprzyjemnych okolicznościach. I, jak się wydaje, w zupełności na to zasłużyli.

— Co to, kurwa, znaczy?

— Stręczyli go pedofilom.

— Jezu. — Debora była zszokowana. Nawet w Miami coś takiego uznano by za lekkie przegięcie.

— A Halpern nic z tego nie pamięta. W aktach piszą, że w chwilach stresu urywa mu się film. To zrozumiałe. Zaniki pamięci to pewnie odruchowa reakcja na traumatyczne przeżycia. Tak bywa.

— No to zajebiście — powiedziała Debora, a ja w duchu podziwiałem jej klasę. — Czyli ma luki w pamięci. Musisz przyznać, że to pasuje. Dziewczyna próbuje go wrobić w gwałt, a on i bez tego martwi się, co będzie z jego stałym etatem, więc wpada w stres i nieświadomie ją zabija.

— Jest jeszcze parę innych szczegółów. — Przyznam, że delektowałem się dramatyzmem chwili chyba trochę bardziej niż to konieczne. — Po pierwsze, śmierć jego rodziców.

— To znaczy? — spytała, zupełnie nieporuszona moją kreacją.

— Mieli obcięte głowy. A dom został podpalony.

Debora wyprostowała się.

— O kurde — mruknęła.

— Też tak pomyślałem.

— Do licha, Dex, to wspaniale. Mamy skubańca.

— Cóż, na pewno pasuje do schematu.

— I to, kurczę, jak. Więc zabił rodziców?

Wzruszyłem ramionami.

— Nie mogli niczego udowodnić. Inaczej Halpern trafiłby do zakładu. Nikt nie wierzył, że dzieciak mógłby urządzić taką jatkę. Ale są prawie pewni, że tam był i przynajmniej widział, co się stało.

Spojrzała na mnie twardym wzrokiem.

— To nie wystarczy? Nadal uważasz, że jest niewinny? Znaczy co, znów masz te swoje przeczucia czy jak?

Zapiekło bardziej niż powinno i na chwilę zamknąłem oczy. Wciąż nie było tam nic prócz ciemności i pustki. Moje osławione przeczucia oczywiście brały się z podszeptów Mrocznego Pasażera i pod jego nieobecność nie miałem się na czym oprzeć.

— Ostatnio ich nie miewam — wyznałem. — Po prostu coś w tej sprawie mi się nie podoba. To tylko…

Otworzyłem oczy. Debora wpatrywała się we mnie. Na jej twarzy po raz pierwszy tego dnia dostrzegłem coś innego niż tylko radosny entuzjazm i przez chwilę sprawiała wrażenie, jakby chciała spytać, co znaczą moje słowa i czy dobrze się czuję. Nie miałem pojęcia, co odpowiedziałbym, bo o Mrocznym Pasażerze jeszcze nigdy z nikim nie rozmawiałem i wizja dzielenia się czymś tak intymnym była mocno niepokojąca.

— Nie wiem — odezwałem się słabym głosem. — Coś tu nie gra.

Debora uśmiechnęła się łagodnie. Poczułbym się raźniej, gdyby warknęła i kazała mi się odpieprzyć, ona jednak tylko wyciągnęła rękę nad biurkiem i poklepała mnie po dłoni.

— Dex — mówiła cicho — twardych dowodów mamy aż nadto. Przeszłość pasuje. Motyw jest. Przyznajesz, że nie masz tych swoich… przeczuć. — Przechyliła głowę na bok, wciąż uśmiechnięta, co sprawiło, że poczułem się jeszcze bardziej nieswojo. — Wszystko jest git, braciszku. Cokolwiek cię gnębi, przyczyny szukaj gdzie indziej. Facet zabił, my go dopadliśmy, koniec kropka. — Puściła moją dłoń, zanim którekolwiek z nas mogło zalać się łzami. — Ale trochę się o ciebie martwię.

— Nic mi nie jest — odparłem i nawet ja słyszałem, że to trąci fałszem.

Debora długo na mnie patrzyła, aż wreszcie wstała.

— Niech ci będzie — powiedziała. — Ale w razie czego zawsze możesz na mnie liczyć. — Odwróciła się i wyszła.

Przez resztę dnia czułem się, jakbym brnął w szarej zupie, i kiedy w końcu wróciłem do Rity, zupa zestaliła się w galaretę, która odcięła mnie od reszty świata. Nie wiem, co jedliśmy na kolację, nie wiem, czy ktoś coś mówił. Mogłem tylko nasłuchiwać jednego jedynego dźwięku: tupotu powracającego pędem Pasażera. Nadaremnie. Dlatego też przez resztę wieczoru dryfowałem na autopilocie i w końcu poszedłem do łóżka, wciąż bez reszty zaprzątnięty Tępym Pustym Dexterem.

Sporym zaskoczeniem było dla mnie to, że ludzie, nawet półczłowiek, jakim się stawałem, nie zapadają w sen automatycznie. W swoim poprzednim wcieleniu, Demona Dextera, spałem doskonale i zasypiałem bez trudu, wystarczyło położyć się, zamknąć oczy i pomyśleć: „Trzy dwa jeden start”. Czary — mary i lulu.

Nowy Model Dextera nie miał tyle szczęścia.

Przewracałem się z boku na bok, nakazywałem swojej żałosnej osobie natychmiast zasnąć, bez żadnych ale, i wszystko na nic. Nie mogłem spać. Mogłem tylko leżeć z szeroko otwartymi oczami i zastanawiać się dlaczego.

Noc ciągnęła się w nieskończoność, a wraz z nią straszne, ponure rozmyślania. Czy przez całe życie wprowadzałem sam siebie w błąd? A jeśli nie byłem Dzielnym Dexterem Rozpruwaczem i jego Chytrym Pomocnikiem Pasażerem? A jeśli tak naprawdę byłem tylko Mrocznym Szoferem, który dostał małą izdebkę w pałacu w zamian za wożenie swojego pana na umówione wizyty? I skoro nie potrzebowano już moich usług, kim zostanę teraz, kiedy szef się wyprowadził? Kim byłem, jeśli już nie sobą?

Myśli dalekie od radosnych nie poprawiły mi humoru. Nie pomogły też zasnąć. A że przewracanie się z boku na bok męczyło mnie, ale nie zmęczyło, przerzuciłem się na kiwanie i kołysanie, z tym samym mniej więcej skutkiem. Koło wpół do czwartej nad ranem musiałem przypadkiem odkryć właściwą kombinację bezsensownych ruchów, bo wreszcie zapadłem w płytki, męczący sen.

Obudziło mnie skwierczenie i zapach smażącego się bekonu. Zerknąłem na zegar — ósma trzydzieści dwie. Tak późno jeszcze nigdy się nie obudziłem, no ale była sobota. Rita pozwoliła mi dłużej pobyć w stanie przygnębiającej nieświadomości. A teraz wynagrodzi mój powrót na jawę obfitym śniadaniem. Juhu.

Śniadanie rzeczywiście trochę mnie pokrzepiło. Trudno podsycać w sobie porządną, głęboką depresję i poczucie kompletnego braku własnej wartości, kiedy jest się najedzonym, i dałem za wygraną w połowie przepysznego omletu.

Cody i Astor naturalnie nie spali już od ładnych paru godzin — w sobotę rano mieli prawo nieograniczonego dostępu do telewizora i zwykle wykorzystywali to, by oglądać kreskówki, które nie mogłyby powstać przed odkryciem LSD. Nawet mnie nie zauważyli, kiedy chwiejnie przeszedłem obok nich do kuchni, i podczas gdy wgapiali się w gadające sprzęty kuchenne, ja skończyłem jeść śniadanie, wypiłem ostatnią kawę i postanowiłem dać życiu jeszcze jeden dzień na to, żeby wzięło się w garść.

— Lepiej? — spytała Rita, kiedy odstawiłem kubek po kawie.

— Omlet był palce lizać. Dziękuję.

Uśmiechnęła się i zerwała z krzesła, żeby cmoknąć mnie w policzek, po czym wrzuciła wszystkie naczynia do zlewu i zaczęła zmywać.

— Pamiętaj, obiecałeś, że dziś rano zabierzesz gdzieś Cody'ego i Astor — usłyszałem przez szum wody lejącej się z kranu.

— Tak obiecałem?

— Dexter, wiesz, że mam przymiarkę. Do sukni ślubnej. Już dawno cię uprzedzałam, a ty powiedziałeś, że nie ma sprawy, popilnujesz dzieci, kiedy ja pójdę na przymiarkę do Susan, a potem muszę jeszcze wpaść do kwiaciarni i obejrzeć parę bukietów, nawet Vince chciał pomóc, podobno ma jakiegoś znajomego?

— Wątpię — mruknąłem, myśląc o Mannym Borąue. — Nie Vince.

— Ale nie skorzystałam. Myślę, że dobrze zrobiłam?

— Doskonale — odparłem. — Mamy tylko jeden dom do sprzedania.

— Nie chciałam zrobić mu przykrości i nie wątpię, że ten jego znajomy jest świetny, ale kwiaty od zawsze kupuję u Hansa i serce by mu pękło, gdybym te na ślub zamówiła gdzie indziej.

— W porządku — powiedziałem. — Wezmę dzieci.

Liczyłem na okazję, by poważnie zająć się swoim osobistym nieszczęściem i znaleźć jakiś pomysł, jak zabrać się do rozwikłania problemu nieobecnego Pasażera. A gdyby nic z tego nie wyszło, miło byłoby choć trochę zrelaksować się, może nawet odespać zarwaną część nocy, bo to przecież moje święte prawo.

W końcu była sobota. Jak wiadomo, wiele powszechnie szanowanych religii i związków zawodowych zaleca, by dzień ten poświęcić na relaks i rozwój osobisty; na oderwanie się od gorączkowej bieganiny, zasłużony wypoczynek i rekreację. Dexter jednak ostatnio robił praktycznie za męża i ojca, co, jak się przekonywałem, zmienia wszystko. A skoro Rita rzuciła się w wir przygotowań do ślubu i śmigała to tu, to tam jak tornado z blond grzywką, mnie nie pozostawało nic innego, jak tylko zgarnąć Cody'ego i Astor i dać im odetchnąć od tego chaosu przy jakimś zajęciu uznanym przez społeczeństwo za stosowne dla dorosłych i dzieci.

Po wnikliwym przestudiowaniu wszystkich możliwości, zdecydowałem się na Muzeum Nauki i Planetarium w Miami. Pełno tam będzie innych rodzin, co mnie pozwoli zachować kamuflaż, a dzieciom zacząć pracować nad swoim. Skoro zamierzały wstąpić na Drogę Mroku, musiały powoli oswajać się z myślą, że im bardziej jest się nienormalnym, tym ważniejsze, by sprawiać wrażenie normalności.

A w wypadku naszej trójki trudno o coś bardziej normalnie wyglądającego od wizyty w muzeum z Kochającym Papciem Dexterem. Miało to jeszcze jedną niebagatelną zaletę — to było Dla Nich Pożyteczne, duży plus, bez względu na to, jak silnie wzdrygali się na tę myśl.

Dlatego obiecałem wirującej Ricie, że bezpiecznie wrócimy na kolację, zapakowałem naszą trójkę do mojego samochodu i ruszyłem autostradą numer 1 na północ. Przejechałem przez Coconut Grove i tuż przed Rickenbacker Causeway skręciłem na parking muzeum. Jednak nie znaczyło to, że dalej poszło jak z płatka, co to, to nie. Cody wysiadł i stanął na parkingu jak słup. Astor chwilę patrzyła na niego, po czym odwróciła się do mnie.

— Po co tam idziemy? — spytała.

— Żeby się czegoś nauczyć — wyjaśniłem.

— Błe. — Wykrzywiła się, a Cody pokiwał głową.

— Ważne jest, żebyśmy spędzali czas ze sobą — dodałem.

— W muzeum? — rzuciła Astor. — Żałosne.

— Ładne słowo — stwierdziłem. — Gdzie je podłapałaś?

— Nie idziemy — zdecydowała. — Chcemy coś robić.

— Byłaś kiedyś w tym muzeum?

— Nie — powiedziała, przeciągając słowo do trzech pełnych pogardy głosek tak, jak tylko dziesięciolatki potrafią.

— Cóż, może będziesz zaskoczona — zauważyłem. — Może się nawet, o dziwo, czegoś nauczysz.

— Nie tego chcemy się uczyć — zaprotestowała. — Nie w muzeum.

— A czego właściwie chcielibyście się uczyć? — Sam byłem pod wrażeniem tego, że mówię zupełnie jak cierpliwy dorosły.

Astor zrobiła minę.

— No wiesz. Mówiłeś, że nam coś pokażesz.

— Jesteś pewna, że tego właśnie nie robię? — spytałem.

Chwilę patrzyła na mnie z wahaniem i odwróciła się do Cody'ego. Cokolwiek mieli sobie do powiedzenia, obyli się bez słów. Kiedy znów odwróciła się do mnie, była śmiertelnie poważna, obstawała przy swoim.

— W życiu — powiedziała.

— Co wiesz o tym, co wam chcę pokazać?

— Deeexter. A po co byśmy prosili, żebyś nam pokazał?

— Bo nic o tym nie wiecie, a ja owszem.

— Phi.

— Wasza nauka zaczyna się w tym budynku — oświadczyłem z moją najbardziej poważną miną. — Chodźcie i się uczcie. — Przez chwilę przyglądałem się im, patrzyłem, jak narasta w nich niepewność, aż w końcu odwróciłem się i ruszyłem w stronę muzeum. Może byłem zrzędliwy z niewyspania, no i nie miałem pewności, czy za mną pójdą, ale wiedziałem, że trzeba od razu ustalić pewne zasady. Musieli zrobić to po mojemu, tak, jak ja dawno temu zrozumiałem, że muszę słuchać Harry'ego i przestrzegać jego kodeksu.

Загрузка...