25

Z badań nad ludźmi, które prowadzę całe życie, wynika, że jeszcze nie znalazł się taki, który wymyśliłby, jak zapobiec nastaniu poniedziałkowego poranka. Oczywiście, wielu próbuje, ale poniedziałek niezawodnie nadchodzi i tak, i cała trzódka chcąc nie chcąc musi wrócić do szarej rzeczywistości, wypełnionej daremnym trudem i cierpieniem.

Ta myśl zawsze podnosi mnie na duchu, a że lubię dawać ludziom radość, postanowiłem choć trochę ukoić ból nieuniknionego poniedziałkowego poranka i przyniosłem do pracy pudełko pączków. Wszystkie zniknęły w wygłodniałych, ale, co tu dużo mówić, zrzędliwych paszczach, zanim dotarłem do swojego biurka. Wątpiłem, by ktokolwiek miał lepszy niż ja powód, żeby marudzić, ale nie sposób było się tego domyślić, gdy widziało się, jak chwytają moje pączki i na mnie powarkują.

Vince'owi Masuoce wyraźnie udzielił się ogólny nastrój stonowanej udręki. Wpadł do mojego boksu ze zgrozą i niedowierzaniem na twarzy, która to mina musiała sygnalizować, że coś go wielce poruszyło, bo wyglądała prawie autentycznie.

— Jezu, Dexter — powiedział. — O Jezu Chryste.

— Chciałem ci jednego zostawić — wyjaśniłem w przekonaniu, że głosem tak zbolałym mówić mógł tylko o nieszczęściu, jakim był widok pustego pudełka po pączkach. On jednak pokręcił głową.

— O Jezu, to nie do wiary. On nie żyje!

— Jestem pewien, że nie pączki zawiniły — powiedziałem.

— Mój Boże, a ty miałeś z nim się spotkać. I co, byłeś u niego?

W każdej rozmowie przychodzi moment, kiedy przynajmniej jeden z uczestników musi cokolwiek z niej zrozumieć, i uznałem, że moment ten nadszedł.

— Vince, odetchnij głęboko, zacznij od początku i udawaj, że ty i ja mówimy tym samym językiem.

Spojrzał na mnie jak żaba na czaplę.

— O kurde. Ty jeszcze nic nie wiesz, co? Jasny gwint.

— Słownictwo ci ubożeje — zauważyłem. — Rozmawiałeś z Deborą?

— Dexter, on nie żyje. Znaleźli ciało późnym wieczorem.

— Czyli na pewno pozostanie martwy dość długo, żebyś mógł mnie oświecić, o czym do cholery mówisz.

Vince zamrugał i jego oczy nagle zrobiły się wielkie i wilgotne.

— Manny Borąue — wybąkał. — Ktoś go zabił.

Przyznam, że miałem mieszane uczucia. Z jednej strony, na pewno nie było mi przykro, że ktoś inny usunął tego trolla i wyręczył mnie w tym, czego sam nie mogłem zrobić z powodu obiekcji natury moralnej. Ale z drugiej, teraz musiałem poszukać nowego kucharza — aha, no i pewnie trzeba będzie coś zeznać detektywowi prowadzącemu śledztwo. Irytacja walczyła o prymat z ulgą, gdy przypomniało mi się, że nie został już ani jeden pączek.

I to przesądziło. Zwyciężyła irytacja na myśl o tym, ile będę miał zawracania głowy. Harry jednak wyszkolił mnie na tyle dobrze, że wiedziałem, iż nie jest to stosowna reakcja na wieść o śmierci znajomego. Dlatego zrobiłem, co mogłem, by przywołać na twarz coś przypominającego szok, niepokój i poruszenie.

— O kurczę. Nie miałem pojęcia. Wiedzą, kto to zrobił?

Vince pokręcił głową.

— Nie miał żadnych wrogów — odparł, chyba nie zdając sobie sprawy, jak niewiarygodnie to brzmiało dla każdego, kto poznał Manny'ego. — To znaczy, wszyscy go podziwiali.

— Wiem. Pisali o nim w magazynach i w ogóle.

— Nie mogę uwierzyć, że ktoś zrobił mu coś takiego — powiedział.

Bogiem a prawdą, nie mogłem uwierzyć, że ktoś czekał z tym tak długo, ale uznałem, że niedyplomatycznie byłoby powiedzieć to na głos.

— Cóż, na pewno wszystko się wyjaśni. Komu to przydzielili?

Vince spojrzał na mnie tak, jakbym spytał, czy jest szansa, że rano wzejdzie słońce.

— Dexter. On miał odciętą głowę. Jak te trzy ciała z kampusu uczelni.

Kiedy za młodu usilnie próbowałem dopasować się do otoczenia, przez pewien czas grałem w futbol amerykański. Raz dostałem z byka w brzuch i przez kilka minut nie mogłem złapać tchu. Mniej więcej tak czułem się teraz.

— Aha.

— Czyli, naturalnie, przydzielili to twojej siostrze — postawił kropkę nad i.

— Naturalnie. — Uderzyła mnie nagła myśl i ponieważ od zawsze jestem koneserem ironii, spytałem: — Chyba nie został też upieczony?

Vince pokręcił głową.

— Nie.

Wstałem.

— Lepiej pójdę pogadać z Deborą — stwierdziłem.

Kiedy wszedłem do mieszkania Manny'ego, Debora nie była w nastroju do rozmowy. Pochylała się nad Camillą Figg, zbierającą odciski palców wokół nóg stolika pod oknem, i nawet nie podniosła głowy, więc zajrzałem do kuchni. Tam leżały zwłoki; oglądał je Angel — Bez — Skojarzeń.

Nie mogłem uwierzyć własnym oczom.

— Angel — spytałem. — Dobrze widzę? To głowa dziewczyny?

Przytaknął i dźgnął głowę długopisem.

— Twoja siostra mówi, że pewnie tej z Muzeum Sztuki. Ktoś ją tu podrzucił, bo gościu to taki bugero.

Spojrzałem na oba cięcia, jedno tuż nad ramionami, drugie tuż pod brodą. To na głowie, jak pozostałe, które widzieliśmy do tej pory, wykonano starannie. Ale to na ciele, przypuszczalnie Manny'ego, wyszło nierówno, jakby sprawcy się spieszyło. Krawędzie obu cięć, precyzyjnie zsunięte, niezupełnie się zazębiały. Nawet samodzielnie, bez podszeptów wewnętrznego suflera, mogłem stwierdzić, że to zabójstwo w jakiś sposób różniło się od pozostałych i mały zimny palec przesuwający się po moim karku sugerował, że różnica ta może mieć duże znaczenie — nawet dla moich obecnych kłopotów — ale poza tym niejasnym i niezadowalającym cieniem przeczucia nie było tu dla mnie nic prócz niepokoju.

— Są drugie zwłoki? — spytałem Angela, przypomniawszy sobie o nieszczęsnym, poniewieranym Frankym.

Angel wzruszył ramionami, nie podnosząc głowy.

— W sypialni — mruknął. — Przebity nożem rzeźnickim i tyle. Głowa została. — Czuł się chyba lekko urażony, że ktoś, kto tyle się natrudził, ostatecznie zostawił głowę, ale oprócz tego najwyraźniej nie miał mi nic do powiedzenia, więc podszedłem do mojej siostry, która kucała obok Camilli.

— Dzień dobry, Deb — powiedziałem z pogodą ducha, której akurat zupełnie mi brakowało, i nie tylko mnie, bo Debora nawet na mnie nie spojrzała.

— Wal się, Dexter — odparowała. — Jeśli nie masz dla mnie nic dobrego, wypieprzaj.

— Nie wiem, czy to dobre, ale chłopak w sypialni ma na imię Franky. Ten tutaj to Manny Borąue, o którym pisali w magazynach.

— A skąd to, kurwa, wiesz?

— Cóż, trochę głupia sprawa. Możliwe, że jako jeden z ostatnich widziałem go żywego.

Wyprostowała się.

— Kiedy? — rzuciła.

— W sobotę rano. Kolo wpół do jedenastej. Właśnie tutaj — i wskazałem na filiżankę, która wciąż stała na stoliku. — To moje odciski palców.

Debora patrzyła na mnie z niedowierzaniem i kręciła głową.

— Ty go znałeś. Co, kumplowaliście się?

— Wynająłem go do obsługi wesela — wyjaśniłem. — Podobno był świetnym kucharzem.

— Uhm. I co tu robiłeś w sobotę rano?

— Podniósł stawkę. Chciałem go przekonać, żeby ją obniżył. Rozejrzała się po apartamencie i wyjrzała przez okno na widok wart milion dolarów.

— Ile wołał? — spytała.

— Pięć stów od nakrycia. Gwałtownie odwróciła się do mnie.

— Kurwa. Za co? Wzruszyłem ramionami.

— Nie chciał powiedzieć ani spuścić z ceny.

— Pięćset dolarów od nakrycia? — upewniła się.

— Sporawo, nie? Cóż, teraz to już nieaktualne.

Debora długo przygryzała wargę, nie mrugając, aż w końcu złapała mnie za ramię i odciągnęła od Camilli. Wciąż widziałem małą stopę wystającą zza drzwi kuchni, w której świętej pamięci Manny poniósł przedwczesną śmierć, ale Debora zaprowadziła mnie w przeciwną stronę, na drugi koniec pokoju.

— Dexter, daj słowo, że go nie zabiłeś.

Jak już wspominałem, nie żywię prawdziwych uczuć. Długo i ciężko pracowałem nad tym, by nauczyć się reagować na wszelkie możliwe sytuacje jak człowiek, ale ta zupełnie mnie zaskoczyła. Co powinna wyrażać moja twarz, kiedy własna siostra oskarża mnie o morderstwo? Szok? Gniew? Niedowierzanie? O ile wiedziałem, tego nie było w żadnym podręczniku.

— Debora — powiedziałem. Mało to błyskotliwe, ale nic innego nie przyszło mi do głowy.

— Bo ja ci nie popuszczę — ostrzegła. — Nie w takiej sytuacji.

— Nigdy bym nie… — wyjąkałem. — To nie… — Pokręciłem głową; to naprawdę wydawało się takie niesprawiedliwe. Najpierw opuścił mnie Mroczny Pasażer, a teraz najwyraźniej straciłem własną siostrę i rozum. Szczury uciekały, okręt Dexter tonął.

Odetchnąłem głęboko i spróbowałem zapędzić załogę do wybierania wody. Debora była jedyną osobą na świecie, która wiedziała, czym naprawdę jestem, i choć jeszcze nie w pełni się z tym oswoiła, dotychczas myślałem, że rozumiała granice bardzo starannie wytyczone przez Harry'ego i to, że nigdy ich nie przekroczę. Widać się myliłem.

— Debora — powtórzyłem. — Czemu miałbym…

— Przestań pieprzyć — warknęła. — Oboje wiemy, że mogłeś to zrobić. Znalazłeś się tu w odpowiednim momencie. I masz niezły motyw: wymigać się od zapłacenia mu pięćdziesięciu czy ilu tam kawałków. Albo to, albo muszę przyjąć, że zbrodni dopuścił się gość, który siedzi w pudle.

Ponieważ jestem sztucznym człowiekiem, na ogół myślę niezwykle trzeźwo, bo głowy nie zaśmiecają mi uczucia. Teraz jednak czułem się, jakbym próbował coś dostrzec przez ruchome piaski. Z jednej strony, byłem zaskoczony i cokolwiek zawiedziony, że według niej mogłem odwalić taką fuszerkę. Z drugiej, chciałem ją zapewnić, że nie zamordowałem. I dodać, że gdybym zabił, nigdy by się o tym nie dowiedziała, ale to wydało mi się jakoś mało dyplomatyczne. Dlatego wziąłem jeszcze jeden głęboki oddech i poprzestałem na:

— Słowo.

Długo mierzyła mnie wzrokiem.

— Poważnie — powiedziałem.

W końcu skinęła głową.

— Dobrze. Obyś mówił prawdę.

— Mówię prawdę. Nie zrobiłem tego.

— Uhm — odburknęła. — Skoro nie ty, to kto?

To naprawdę niesprawiedliwe. Znaczy, całe to tak zwane życie. No bo jak to? Wciąż bronię się przed zarzutem zabójstwa — który stawia mi moja przybrana siostra! — a jednocześnie wymaga się ode mnie, żebym wyjaśnił zbrodnię. Nie mogłem nie podziwiać giętkości umysłu, która pozwalała Deborze na tego rodzaju intelektualne wygibasy, ale szczerze mówiąc, wolałem, by swoje twórcze myślenie zachowała dla kogoś innego.

— Nie wiem — odparłem. — I nie mam… nie mam żadnych, tego, pomysłów.

Spojrzała na mnie wzrokiem twardym, że aż strach.

— Czemu miałabym w to też uwierzyć?

— Deb — zacząłem i zawahałem się. Czy już pora, by powiedzieć jej o Mrocznym Pasażerze i jego obecnej nieobecności? Kłębiły się we mnie bardzo nieprzyjemne doznania, zupełnie jak w początkach grypy. Czyżby to uczucia uderzały o bezbronne wybrzeże Dextera jak spiętrzone fale toksycznych ścieków? Jeśli tak, nic dziwnego, że ludzie są tacy nieszczęśliwi. To było okropne doświadczenie.

— Debora, słuchaj — powiedziałem znowu i myślałem, jak by tu zacząć.

— Słucham, na litość boską. Ale nic nie mówisz.

— Bo to trudne — wyznałem. — Nigdy jeszcze o tym nie mówiłem.

— Najwyższy czas zacząć.

— Ja… tego… mam w sobie takie coś — bełkotałem świadom, że wychodzę na kompletnego durnia, i poczułem, że robi mi się dziwnie ciepło w policzki.

— Znaczy co — rzuciła. — Raka?

— Nie, nie, to… bo ja ten, słyszę, ee… To mówi mi różne rzeczy — wydukałem. Z niewiadomego powodu musiałem odwrócić wzrok od Debory. Na ścianie zauważyłem zdjęcie nagiego męskiego torsu; ponownie spojrzałem na Deb.

— Jezu. — Wpatrywała się we mnie z niedowierzaniem. — Mam rozumieć, że słyszysz głosy? Jezu Chryste, Dex.

— Nie. To nie tak, że słyszę głosy. Nie całkiem.

— To co, do kurwy nędzy? — wybuchnęła.

Znów musiałem spojrzeć na nagi tors i wypuścić powietrze z ust, zanim mogłem spojrzeć jej w twarz.

— Kiedy mam, wiesz, przeczucia. Na miejscu zbrodni — dodałem. — To właśnie dlatego, że ten… to do mnie mówi. — Twarz Debory była jak skuta lodem, zupełnie nieruchoma, jakbym wyznawał jakieś straszliwe grzechy; no i w sumie tak się rzecz miała.

— I co ci mówi? — spytała. — Coś w stylu, hej, ten, co zabił, uważa się za Batmana?

— Tak jakby. To tylko, no wiesz. Drobne wskazówki, które dostawałem.

— Dostawałeś — powtórzyła.

Naprawdę musiałem się znowu odwrócić.

— Debora, tego już nie ma — powiedziałem. — Jakby wystraszyło się czegoś w związku z tą sprawą z Molochem i uciekło. Nigdy przedtem się to nie zdarzyło.

Długo nic nie mówiła Ja też milczałem.

— Mówiłeś tacie o tym głosie? — spytała wreszcie.

— Nie musiałem. Wiedział.

— A teraz te głosy umilkły.

— Jeden głos.

— I dlatego nic mi o tym wszystkim nie mówisz.

— Tak.

Zazgrzytała zębami tak głośno, że usłyszałem. Wypuściła powietrze z ust, nie rozwierając szczęk.

— Albo mnie okłamujesz, bo to zrobiłeś — wysyczała — albo mówisz prawdę i jesteś jebanym psycholem.

— Deb…

— Jak myślisz, w którą wersję chcę wierzyć, Dexter? Hę? No? Którą?

Zdaje się, że ostatnio czułem prawdziwy gniew, będąc nastolatkiem, choć może już wtedy nie potrafiłem odróżnić oryginału od podróbki. Teraz jednak, kiedy opuszczony przez Mrocznego Pasażera byłem na najlepszej drodze do tego, by stać się prawdziwym człowiekiem, zanikały wszystkie stare bariery między mną a normalnością i trawiła mnie złość, jeśli nie całkowicie autentyczna, to bardzo niewiele jej do tego brakowało.

— Debora — powiedziałem — jeśli mi nie ufasz i chcesz myśleć, że ja zabiłem, to sram na to, w którą wersję uwierzysz.

Przeszyła mnie spojrzeniem i po raz pierwszy odpowiedziałem jej tym samym.

Wreszcie odzyskała mowę.

— Tak czy tak, muszę to zgłosić — oświadczyła. — Oficjalnie na razie masz się trzymać od tego z daleka.

— Niezmiernie się cieszę — odparłem. Przyglądała mi się jeszcze chwilę, wreszcie złożyła usta w ciup i wróciła do Camilli Figg. Przez moment patrzyłem na jej plecy, aż w końcu poszedłem do drzwi.

Nie miałem po co tu sterczeć jak kołek, zwłaszcza że powiadomiono mnie, oficjalnie i nieoficjalnie, że nie jestem mile widziany. Chciałbym móc powiedzieć, że moje uczucia zostały zranione, ale o dziwo, wciąż byłem zbyt wściekły, by się obrażać. A że tak naprawdę nigdy nie potrafiłem pojąć, jak ktoś może mnie lubić, poniekąd ulżyło mi, iż Debora choć raz wykazała zdrowe podejście.

Czyli Dexter jak zwykle górą; a mimo to, kiedy szedłem do drzwi, by udać się na wygnanie, jakoś nie miałem poczucia, że odniosłem wielki triumf.

Czekałem na windę, kiedy w moje uszy wdarł się chrapliwy okrzyk „E!”

Odwróciłem się i zobaczyłem drałującego ku mnie ponurego i bardzo rozeźlonego starszego pana w sandałach i czarnych skarpetach prawie do kościstych kolan. Miał też obszerne szorty, jedwabną koszulę i wyraz słusznego oburzenia na twarzy.

— Te! Z policji? — rzucił. Domyśliłem się, że mowa o mnie.

— Ja? Tak.

— Co z moją gazetą, do cholery?

Ależ wolno te windy jeżdżą. Cóż, kiedy nie ma innego wyjścia, staram się być uprzejmy, naprawdę, więc uśmiechnąłem się pojednawczo do starego wariata.

— Nie spodobała się panu? — spytałem.

— A tam nie spodobała! W ogóle nie przyszła, do cholery! — krzyknął na mnie i lekko spurpurowiał z wysiłku. — Dzwoniłem i mówiłem waszym, a ta kolorowa, co odebrała, kazała mi do gazety zadzwonić! Widziałem, jak gówniarz ją ukradł, a ta odkłada słuchawkę!

— Gówniarz ukradł panu gazetę — Pokiwałem głową.

— No przecież mówię, do cholery! — Jego głos zaczynał przechodzić w skrzek, co nie uprzyjemniało czekania na windę. — To po to płacę podatki, żeby baba mi takie rzeczy mówiła? I jeszcze się śmiała, klępa jedna!

— Mógłby pan kupić nową gazetę — powiedziałem uspokajającym tonem.

Nie uspokoił się.

— Co to za gadanie, do czorta? Kupić nową gazetę? Sobota rano, jestem w piżamie, i mam iść po nową gazetę? A nie moglibyście z łaski swojej łapać bandytów, co?

Winda wreszcie oznajmiła swoje przybycie cichym „dzyń”, ale teraz już mnie to nie obchodziło, bo przyszła mi do głowy pewna myśl. Tak, od czasu do czasu miewam myśli. Większość nigdy nie wypływa aż na samą powierzchnię, pewnie wskutek tego, że całe życie usiłuję udawać człowieka. Ta jednak, niczym bąbelek gazu w błocie, z wolna wynurzyła się i pękła z trzaskiem, napełniając mój umysł jasnością.

— Sobota rano? — powiedziałem. — Pamięta pan, o której to było?

— Pamiętam, a jakże! Mówiłem im, która godzina, kiedy dzwoniłem, wpół do jedenastej w sobotę rano, a gówniarz gazetę mi kradnie!

— Skąd pan wie, że to gówniarz?

— Bo patrzyłem przez judasz, o! — wrzasnął na mnie. — Co, miałem wyjść na korytarz bez patrzenia? Kiedy wy nic tylko się obijacie? Niedoczekanie!

— Kiedy pan mówi „gówniarz”, osobę w jakim wieku ma pan na myśli?

— Słuchaj no pan — odparł — dla mnie każdy poniżej siedemdziesiątki to gówniarz. Ale ten? Dałbym mu ze dwadzieścia lat, a, i miał plecak, taki, co to teraz jest w modzie.

— Mógłby pan opisać tego chłopaka?

— Ślepy nie jestem. Kiedy wstał z moją gazetą, to widziałem, że miał tatuaż, taki, co to wszyscy sobie teraz robią, i to na karku!

Metalowe palce musnęły mój kark i choć odpowiedź znałem z góry, spytałem:

— Jak wyglądał ten tatuaż?

— Taki tam japoński znak czy coś. W głowie się nie mieści. Po tośmy sprali Japońców, żeby teraz kupować ich samochody i tatuować na naszych dzieciakach ich gryzmoły?

Wyraźnie dopiero się rozkręcał i choć podziwiałem go, że w tym wieku ma tyle energii, uznałem, iż pora oddać go w ręce odpowiednich władz w osobie mojej siostry. Myśl ta roznieciła we mnie przyjemne uczucie satysfakcji, bo raz, dzięki temu Debora będzie miała podejrzanego lepszego niż biedny Banita Dexter i dwa, napuszczając na nią tego przeuroczego starego pierdziela, choć trochę odegram się za to, że w ogóle śmiała mnie podejrzewać.

— Pan pozwoli ze mną — powiedziałem do dziadygi.

— Nigdzie nie idę.

— Nie chciałby pan porozmawiać z takim prawdziwym detektywem? — spytałem i godziny ćwiczeń nad moim uśmiechem najwyraźniej dały dobry skutek, bo starszy pan zmarszczył czoło, rozejrzał się i powiedział:

— No dobrze. — Następnie poszedł za mną tam, gdzie sierżant Siostra warczała na Camillę Figg.

— Mówiłam, że nic tu po tobie — powiedziała z całą serdecznością i wdziękiem, do jakich mnie przyzwyczaiła.

— W porządku — odparłem. — Rozumiem, że świadka mam zabrać ze sobą?

Debora otworzyła usta, po czym kilka razy na przemian zamykała je i otwierała, jakby uczyła się oddychać jak ryba.

— Nie możesz… to nie… Niech cię szlag trafi, Dexter — wyartykułowała wreszcie.

— Mogę, ale i tak w końcu mnie trafi, na pewno — odparłem. — Tymczasem ten oto przemiły staruszek ma ci coś ciekawego do powiedzenia.

— Tylko nie staruszek, tylko nie staruszek — oburzył się.

— To detektyw Morgan — przedstawiłem Deb. — Jest tu najważniejsza.

— Dziewczyna? — prychnął. — Nic dziwnego, że nikogo złapać nie mogą. Baba — detektyw.

— Niech pan jej powie o plecaku — poradziłem mu. — I o tatuażu.

— Jakim tatuażu? — rzuciła. — O czym, do cholery, mówisz?

— Jaka to wyszczekana — obruszył się starszy pan. — Wstyd!

Uśmiechnąłem się do siostry.

— Miłej pogawędki — rzuciłem.

Загрузка...