Nigdy jeszcze nie byłem tak szczęśliwy.
Radość nadciągnęła jak kometa, wielka potężna kula ognia wirująca na ciemnym niebie nadlatywała z niewyobrażalną prędkością, by mnie wchłonąć i porwać do bezkresnego wszechświata ekstazy i wszechwiedzącej jedności, miłości i zrozumienia — gdzie nie będzie nic prócz nieustającej rozkoszy, we mnie, ze mnie i wokół mnie, na wieki wieków, amen.
I niosła mnie po dziewiczym nocnym niebie, otulonego ciepłym, oślepiającym blaskiem euforycznej miłości, i kołysała jak dziecko w kolebce, a ja czułem radość,, radość, nieskończoną radość. Wirowałem coraz szybciej, piąłem się coraz wyżej, przepełniony niewyobrażalnym szczęściem, kiedy nagle przez moją głowę przetoczył się donośny huk i otworzyłem oczy w małej ciemnej klitce bez okien, z twardą podłogą i ścianami z betonu. Nie wiedziałem, gdzie jestem ani skąd się tu wziąłem. Nad drzwiami paliło się pojedyncze słabe światło, leżałem na podłodze w jego przyćmionym blasku.
Szczęście prysło, całkowicie, i nie zastąpiło go nic prócz poczucia, że gdziekolwiek jestem, nieprędko odzyskam radość i wolność. I choć w pokoju nie widziałem byczych łbów, ani ceramicznych, ani żadnych innych, a na podłodze nie leżały sterty starych aramejskich czasopism, nietrudno było dodać dwa do dwóch. Poszedłem za muzyką, wpadłem w ekstazę i straciłem panowanie nad sobą. A to znaczyło, że prawdopodobnie dorwał mnie Moloch, wszystko jedno, prawdziwy czy mityczny.
Chociaż może lepiej nie wyciągać pochopnych wniosków. A nuż chodząc we śnie, zabłąkałem się do jakiegoś schowka i żeby wyjść, wystarczy przekręcić gałkę w drzwiach. Wstałem z pewnym trudem — przymulony i na miękkich nogach, i domyśliłem się, że cokolwiek mnie tu ściągnęło, udział w tym miał jakiś narkotyk. Chwilę stałem i skupiałem się na tym, by pomieszczenie przestało mi wirować przed oczami, i po kilku głębokich oddechach wreszcie się udało. Zrobiłem krok w bok i dotknąłem ściany: bardzo solidne betonowe bloki. Drzwi okazały się prawie tak samo grube i porządnie zamknięte; nawet nie drgnęły, kiedy uderzyłem w nie ramieniem. Obszedłem mały pokój, w zasadzie nie większy od sporej szafy. Pośrodku znajdował się otwór odpływowy, poza tym nie zauważyłem żadnych innych elementów wyposażenia ani mebli. Raczej nie dodało mi to otuchy, bo z tego by wynikało, że albo miałem załatwiać swoje potrzeby do dziury w podłodze, albo nie przewidywano, bym został tu dość długo, by w ogóle jakieś potrzeby mieć. A to nie wróżyło nic dobrego.
Nie żebym cokolwiek mógł zrobić, bez względu na to, jakie miano plany wobec mojej osoby. Czytałem Hrabiego Monte Christo i Więźnia Zendy i wiedziałem, że gdybym tylko miał łyżkę albo sprzączkę od paska, bez trudu wykopałbym tunel i może już za piętnaście lat odzyskał wolność. Niestety, ktoś nie pomyślał, żeby dać mi łyżkę, i przywłaszczył też sobie moją sprzączkę od paska. Przynajmniej wiele mi to o nim mówiło. Był bardzo ostrożny, a zatem zapewne doświadczony, i nie miał za grosz poczucia przyzwoitości, bo nie obchodziło go, że bez paska mogą mi spadać spodnie. Nadal jednak nie wiedziałem, kim jest ani czego ode mnie chce.
A to niedobra wiadomość.
I znikąd nie miałem najmniejszej wskazówki, co z tym fantem zrobić. Mogłem tylko siedzieć i czekać.
Tak zrobiłem.
Rozmyślania podobno są zdrowe dla duszy. Ludzie od zarania dziejów szukali ciszy i spokoju, odrobiny czasu dla siebie z dala od zgiełku, po to tylko, by sobie porozmyślać. A ja tu wszystko miałem — ciszę, spokój, czas dla siebie, a mimo to jakoś ciężko było rozsiąść się wygodnie w cementowym pokoiku i czekać, aż najdą mnie jakieś refleksje i uleczą mi duszę.
Pierwsza sprawa, nie miałem pewności, czy w ogóle mam duszę. Jeśli tak, to co jej do łba strzeliło, żeby przez te wszystkie lata pozwalać mi robić takie straszne rzeczy? Czy Mroczny Pasażer zajął miejsce tego hipotetycznego tworu, podobno siedzącego w każdej istocie ludzkiej? I czy teraz, kiedy zostałem bez Pasażera, wykluje się we mnie nowa, prawdziwa dusza i koniec końców stanę się człowiekiem?
No proszę, a jednak zacząłem rozmyślać, tyle że jakoś nie miałem z tego specjalnej satysfakcji. Mogłem sobie myśleć, aż mi zęby powypadają, a to i tak nie wyjaśni, gdzie się podział mój Pasażer i gdzie byli Cody i Astor. Ani nie wyciągnie mnie z tego pokoiku.
Wstałem i obszedłem pomieszczenie, tym razem wolniej, wypatrując jakiegoś słabego punktu. W kącie zauważyłem otwór wentylacyjny — idealna droga ucieczki, gdybym tylko był rozmiarów fretki. W ścianie obok drzwi gniazdko. I tyle.
Stanąłem przy drzwiach i obmacałem je. Ciężkie i grube, nie dawały cienia nadziei, że mógłbym je wyważyć, wyłamać zamek czy otworzyć w jakikolwiek inny sposób bez pomocy ładunków wybuchowych lub walca drogowego. Jeszcze raz rozejrzałem się po celi, ale w żadnym z kątów nie wypatrzyłem ani tego, ani tego.
Byłem uwięziony. Zamknięty, schwytany, odosobniony, w ciężkiej niewoli — nawet synonimy nie poprawiły mi nastroju. Przyłożyłem policzek do drzwi. Po co w ogóle się łudzić? Na co miałbym liczyć? Że ktoś wypuści mnie z powrotem na świat, gdzie już nie miałem po co żyć? Czy nie lepiej dla wszystkich zainteresowanych, by pokonany Dexter po prostu odszedł w niebyt?
Przez grube drzwi usłyszałem coś, jakiś piskliwy, nadciągający dźwięk. I kiedy był już blisko, poznałem, co to: dwa spierające się głosy — jeden męski, drugi wyższy, natarczywy, brzmiący bardzo znajomo.
Astor.
— Głupi! — powiedziała, kiedy znaleźli się na wysokości moich drzwi. — Nie muszę… — I poszli.
— Astor! — krzyknąłem na cały głos, choć wiedziałem, że nie ma szans mnie usłyszeć. I na dowód, że głupotę spotkać można zawsze i wszędzie, walnąłem w drzwi obiema dłońmi i jeszcze raz wrzasnąłem: — Astor!
Oczywiście, nie było żadnego efektu, oprócz lekkiego szczypania dłoni. I, jako że nic innego nie przyszło mi do głowy, osunąłem się na podłogę, oparłem o drzwi i czekałem na śmierć.
Nie wiem, jak długo tak siedziałem. Nie prezentowałem heroicznej postawy. Wiem, powinienem zerwać się na nogi, wyciągnąć cudowny pierścień i wykorzystać moje tajemne radioaktywne moce, żeby przegryźć się przez ścianę. Ale byłem wykończony. Pomyślałem, że hardy głosik Astor, który usłyszałem, to jakby ostatni gwóźdź do trumny. Mroczny Rycerz odszedł. Zostało ze mnie samo opakowanie, a i ono się rozklejało.
Siedziałem więc zgarbiony, oparty o drzwi i nie działo się nic. Właśnie zastanawiałem się, jak by tu się powiesić na włączniku światła na ścianie, kiedy coś zaszurało za drzwiami. A potem ktoś je pchnął.
Oczywiście, po drodze byłem jeszcze ja, więc naturalnie to zabolało, a i uraziło moją godność osobistą, zważywszy na miejsce, w które dostałem. Trochę przydługo zwlekałem z reakcją i tamten znów naparł na drzwi. Tym razem też zabolało. A z bólu, rozkwitające pośród pustki jak pierwszy wiosenny kwiat, zrodziło się coś prawdziwie wspaniałego.
Wściekłość.
Nie jakaś tam irytacja, wkurzenie, że ktoś zrobił sobie z mojego tyłka odbój drzwiowy. Byłem naprawdę zły, rozjuszony, wściekły, że tak się mną pomiata, traktuje jak zbędny przedmiot, coś, co trzyma się pod kluczem, popychadło dla każdego, kto ma rękę i musi się wyżyć. Nieważne, że jeszcze przed chwilą sam miałem o sobie równie niskie mniemanie. To się zupełnie nie liczyło — wściekłem się w klasycznym tego słowa rozumieniu, czyli na wpół oszalały, niewiele myśląc, z całej siły odepchnąłem drzwi.
Poczułem lekki opór i trzasnął zamykany zamek. Pomyślałem „A masz!” — choć właściwie nie wiedziałem, co by to miało znaczyć. I kiedy wbiłem wzrok w drzwi, te znów zaczęły się otwierać, więc naparłem na nie, aż się zamknęły. Sprawiło mi to niesamowitą satysfakcję i poczułem się tak dobrze, jak dawno się nie czułem; kiedy jednak rozpierająca mnie czysta, ślepa furia nieco opadła, przyszło mi do głowy, że choć walenie w drzwi bardzo relaksuje, to koniec końców wielkiego pożytku nie przyniesie i wcześniej czy później będę musiał skapitulować, bo nie miałem żadnych narzędzi ani broni, a ten za drzwiami, przynajmniej teoretycznie, mógł posłużyć się czym tylko zechce.
W tej właśnie chwili drzwi znów się uchyliły, zatrzymując na mojej nodze, i kiedy odruchowo je odepchnąłem, wpadłem na pewien pomysł. To był durny, czysty eskapizm a la James Bond, ale kto wie, może coś z tego będzie, a poza tym nie miałem nic do stracenia. A że tak to ze mną jest, że ledwie pomyślę, a już rwę się do czynu, to gdy tylko zamknąłem drzwi ramieniem, odsunąłem się na bok i zaczekałem.
Jak przewidziałem, drzwi otworzyły się z hukiem, tym razem nie napotykając mojego oporu, a kiedy odleciały na bok i uderzyły w ścianę, do środka wpadł wytrącony z równowagi mężczyzna w czymś w rodzaju munduru. Chciałem chwycić go za rękę, ale chybiłem i zamiast tego złapałem ramię, to jednak wystarczyło; obróciłem się na pięcie i ile sił pchnąłem go głową na ścianę. Rozległ się przyjemny dla ucha łoskot, jakby dużego arbuza spadającego ze stołu kuchennego, facet odbił się od ściany i runął twarzą na podłogę.
I patrzajcie narody, oto Dexter odrodzony i triumfujący; stałem dumnie nad ciałem pokonanego wroga, przed otwartymi drzwiami, za którymi czekała wolność, odkupienie, a potem może lekka kolacja.
Szybko przeszukałem strażnika, zabrałem mu pęk kluczy, duży scyzoryk i pistolet automatyczny, który w najbliższym czasie raczej nie będzie mu potrzebny. Wyszedłem ostrożnie na korytarz, zamykając za sobą drzwi. Gdzieś tam czekali Cody i Astor, a ja ich znajdę. Co zrobię wtedy, nie wiedziałem, ale to nieważne. Znajdę ich.