Miejsce zabójstwa bez jednego rozbryzgu krwi to powinien być dla mnie spacerek, ale jakoś nie mogłem wprawić się w na tyle beztroski nastrój, żeby się tym nacieszyć. Przez pewien czas krążyłem, chodziłem z jednej strony taśmy na drugą i z powrotem, ale roboty było dla mnie tyle co nic. A że Debora najwyraźniej powiedziała już wszystko, co miała do powiedzenia, czułem się cokolwiek osamotniony i znużony bezczynnością.
Człowiekowi rozsądnemu można by wybaczyć, gdyby się trochę nadąsał, ale ja nigdy nie twierdziłem, że jestem rozsądny, a to bardzo ograniczało moje możliwości. Chyba najlepiej byłoby machnąć na to ręką i pomyśleć o wielu ważnych sprawach, które dopominały się zainteresowania — takich jak dzieci, kucharz, Paryż, lunch… Cała litania. Nic dziwnego, że Pasażer troszkę się speszył.
Jeszcze raz spojrzałem na spalone ciała. Nie kryły w sobie nic złowieszczego. Ale Mroczny Pasażer uparcie milczał.
Bez pośpiechu wróciłem do Debory. Właśnie rozmawiała z Angelem — Bez — Skojarzeń. Oboje spojrzeli na mnie wyczekująco, ale nie miałem w zanadrzu żadnej dowcipnej uwagi, co było zupełnie nie w moim stylu. Szczęśliwie dla mojej słynnej na cały świat reputacji Dextera — wiecznie pogodnego stoika, zanim do reszty zmarkotniałem, Debora zajrzała mi za ramię i prychnęła.
— No, kurwa, nareszcie.
Podążyłem oczami za jej spojrzeniem do radiowozu, który właśnie podjechał, i zobaczyłem wysiadającego mężczyznę w bieli.
Przybył oficjalny babalao Miasta Miami.
Nasze piękne miasto stale tonie w oślepiających oparach kolesiostwa i korupcji — takie Chicago z czasów prohibicji do pięt nam nie dorasta — i co roku wyrzuca się miliony dolarów na fikcyjne usługi konsultingowe, rozrastające się budżety projektów, które nie mogą ruszyć z miejsca, bo zostały przyznane czyjejś teściowej, i inne specjalne wydatki o wielkim znaczeniu dla obywateli, choćby na nowe luksusowe auta dla politycznych klakierów. Nie powinno więc dziwić, że miasto wypłaca pensję plus dodatki kapłanowi Santerii.
Dziwi to, że kapłan uczciwie pracuje na swoje pieniądze.
Co rano o wschodzie słońca babalao zajeżdża przed gmach sądu, gdzie zwykle znajduje zwierzątka złożone w ofierze przez ludzi, mających ważne sprawy sądowe w toku. Żaden obywatel Miami przy zdrowych zmysłach nie tknąłby tych szczątków, ale oczywiście nie uchodzi zostawiać ich porozrzucanych wokół wspaniałej świątyni sprawiedliwości. Dlatego babalao usuwa ofiary, muszle monetek, pióra, paciorki, amulety i obrazki w taki sposób, by nie urazić oriszy, duchów opiekuńczych Santerii.
Czasami wzywa się go, żeby w interesie całej społeczności rzucił takie czy inne zaklęcie, na przykład pobłogosławił nową estakadę zbudowaną przez najtańszego wykonawcę lub obłożył New York Jets klątwą. A tym razem wyglądało na to, że wezwała go moja siostra, Debora.
Oficjalny miejski babalao był Murzynem pod pięćdziesiątkę, miał metr osiemdziesiąt wzrostu, bardzo długie paznokcie i wielkie brzuszysko. Nosił białe spodnie, białą guayaberę i sandały. Przyczłapał ciężko od radiowozu, który go przywiózł, z obrażoną miną urzędasa oderwanego od ważnej roboty papierkowej. Idąc, czyścił rąbkiem koszuli czarne okulary w rogowej oprawie. Włożył je przy ciałach i ledwie to zrobił, stanął jak wryty.
Przez długą chwilę tylko patrzył. Potem, nie odrywając oczu od trupów, zaczął się cofać. Jakieś dziesięć metrów dalej odwrócił się, poszedł do radiowozu i wsiadł.
— Co jest, kurwa — powiedziała Debora i musiałem przyznać, że wyjęła mi to z ust. Babalao trzasnął drzwiami i siedział nieruchomo na przednim siedzeniu, patrząc przed siebie. Debora mruknęła „Szlag by to” i podeszła do samochodu. A ponieważ jak wszystkie dociekliwe umysły łaknę wiedzy, ruszyłem za nią.
Kiedy doszedłem do samochodu, stukała w szybę od strony pasażera, a babalao nadal patrzył w dal, z zaciętymi szczękami, i uparcie udawał, że jej nie widzi. Zapukała mocniej; pokręcił głową.
— Proszę otworzyć — posłużyła się swoim najlepszym policyjnym głosem, tym od wydawania rozkazu „rzuć broń”. Pokręcił głową bardziej energicznie. Zapukała w szybę jeszcze mocniej. — Otwierać! — krzyknęła.
Wreszcie opuścił szybę.
— Nic tu po mnie — usłyszeliśmy.
— Co to w ogóle jest? — napierała Debora.
Tylko pokręcił głową.
— Muszę wracać do pracy.
— Czy to Pało Mayombe? — spytałem go i Deb zgromiła mnie wzrokiem za to, że się wtrącam, ale uznałem, że moje pytanie jest zasadne. Pało Mayombe było nieco mroczniejszą odmianą Santerii i choć nic o niej nie wiedziałem, dotarły do mnie intrygujące plotki o pewnych bardzo okrutnych obrzędach.
Babalao znów pokręcił głową.
— Słuchajcie — powiedział — są na świecie takie rzeczy, że nawet sobie nie wyobrażacie, i lepiej, żebyście o nich nie wiedzieli.
— To jedna z nich? — dociekałem.
— Nie wiem — odparł. — Niewykluczone.
— Co może nam pan o tym powiedzieć? — naciskała Debora.
— Nie mogę powiedzieć nic, bo nic nie wiem — rzekł. — Ale to mi › się nie podoba i nie chcę mieć z tym nic wspólnego. Mam ważne sprawy… Powiedzcie tamtemu gliniarzowi, że muszę jechać. — I zamknął okno.
— Cholera. — Debora spojrzała na mnie z wyrzutem.
— Przecież nic nie zrobiłem — obruszyłem się.
— Cholera — powtórzyła. — Co to, kurde, znaczy?
— Nie mam bladego pojęcia.
— Uhm — mruknęła Debora z nieprzekonaną miną, co zakrawało na ironię. To znaczy, ludzie wierzą mi bez zastrzeżeń, kiedy nie jestem z nimi do końca szczery; a tu proszę, moja przybrana krew, a nie chce uwierzyć, że naprawdę nic a nic nie wiem. Tyle tylko, że babalao zareagował tak samo jak Pasażer — no właśnie, co z tego wynikało?
Zanim mogłem rozwinąć tę frapującą myśl, zauważyłem złe spojrzenie Debory.
— Znaleźliście głowy? — spytałem, jak mi się zdawało, całkiem do rzeczy. — Gdybyśmy wiedzieli, co z nimi zrobił, mogłoby to dać pojęcie o całym rytuale.
— Nie, nie znaleźliśmy głów. Nie znalazłam nic oprócz brata, który coś przede mną ukrywa.
— Debora, daj spokój, podejrzliwość piękności szkodzi. Zmarszczek dostaniesz.
— Może przy okazji dostanę mordercę — powiedziała i wróciła do spalonych ciał.
Ponieważ wyraźnie przestałem być użyteczny, przynajmniej dla mojej siostry, na miejscu zbrodni zostało mi niewiele do zrobienia. Pobrałem jeszcze małe próbki zakrzepłej czarnej skorupy okalającej obie szyje i wróciłem do laboratorium dość wcześnie, by swobodnie zdążyć zjeść późny lunch.
Niestety jednak biedny Dzielny Dexter najwidoczniej miał na plecach wymalowaną tarczę strzelniczą, bo moje kłopoty dopiero się zaczynały. Już sprzątałem biurko i szykowałem się do wzięcia udziału w radośnie zabójczych popołudniowych korkach, kiedy do mojego gabinetu wparował Vince Masuoka.
— Właśnie rozmawiałem z Mannym — oznajmił. — Może się z nami spotkać jutro o dziesiątej rano.
— To wspaniale — odparłem. — A byłoby jeszcze wspanialej, gdybym wiedział, kto to jest Manny i czemu chce się z nami spotkać.
Vince o dziwo wyglądał na lekko urażonego. Naprawdę. Rzadki widok.
— Manny Borque. Kucharz.
— Ten z MTV?
— Zgadza się. Ten, który zdobył tyle nagród i był chwalony w „Gourmet”.
— No tak. — Grałem na zwłokę w nadziei, że jakiś genialny błysk natchnienia wyciągnie mnie z tej opresji. — Nagradzany kucharz.
— Dexter, to nie byle kto. Dzięki niemu możesz mieć ślub z klasą.
— Wiesz, Vince, to super, ale…
— Słuchaj no — przerwał bezceremonialnie ostrym tonem, jakiego nigdy nie używał — mówiłeś, że pogadasz z Ritą, i decyzję zostawisz jej.
— Tak powiedziałem?
— Tak powiedziałeś. A ja nie pozwolę ci zmarnować wyjątkowej okazji, nie kiedy wiem, że chodzi o coś, na czym Ricie by zależało.
Skąd u niego ta pewność? Byłem zaręczony z tą kobietą, a pojęcia nie miałem, jaki kucharz przyprawiłby ją o bojaźń i drżenie. Nie wydawało mi się jednak, że to dobry moment na pytanie Vince'a, skąd wie, na czym Ricie by zależało, a na czym nie. Z drugiej strony, facet, który na Halloween przebiera się za Carmen Mirandę, może rzeczywiście ma lepsze niż ja rozeznanie w najskrytszych kulinarnych żądzach mojej narzeczonej.
— Cóż — powiedziałem w końcu, uznając, że najlepszym rozwiązaniem będzie granie na czas, dopóki nie nadarzy się okazja do ucieczki. — W takim razie pojadę do domu i porozmawiam z Ritą.
— Słusznie — rzucił. I nie wypadł gniewnie z gabinetu, ale gdyby były drzwi, którymi można by trzasnąć, pewnie by to zrobił.
Skończyłem sprzątać i wtarabaniłem się w wieczorny ruch. W drodze do domu wjechał za mnie facet pod czterdziestkę w sportowo — użytkowej toyocie i nie wiedzieć czemu zaczął trąbić. Jakieś pięć, sześć przecznic dalej zrównał się ze mną i, pokazując mi środkowy palec, lekko szarpnął kierownicą, żeby mnie nastraszyć i zepchnąć z jezdni. Choć byłem pełen uznania dla jego zapału i z chęcią zrobiłbym mu przyjemność, zostałem na drodze. Nie ma najmniejszego sensu próbować zrozumieć sposób, w jaki kierowcy z Miami przemieszczają się z punktu A do punktu B. Trzeba się po prostu odprężyć i cieszyć otaczającą agresją — a z tym, wiadomo, kłopotu nigdy nie miałem. Dlatego uśmiechnąłem się i pomachałem, a on wcisnął gaz do dechy i zniknął wśród samochodów z prędkością o jakieś dziewięćdziesiąt kilometrów na godzinę wyższą od dozwolonej.
Chaos i zamęt towarzyszące wieczornym powrotom do domu zazwyczaj są dla mnie idealnym ukoronowaniem dnia. Widok całego tego gniewu, tej żądzy mordu, relaksuje, sprawia, że czuję więź, która łączy mnie z moim rodzinnym miastem i jego dziarskimi mieszkańcami. Dziś jednak trudno było znaleźć cokolwiek, co poprawiłoby mi nastrój. W życiu nie pomyślałbym, że to możliwe, ale czułem niepokój.
Co gorsza, nie wiedziałem, jaka jeszcze jest przyczyna niezbyt dobrego samopoczucia, prócz tej, że Mroczny Pasażer odwrócił się do mnie plecami na miejscu artystycznego zabójstwa. Zdarzyło się to po raz pierwszy i mogłem tylko przypuszczać, że powodem było coś niezwykłego i być może zagrażającego Dexterowi. Ale co? I na jakiej podstawie tak sądziłem, skoro o samym Pasażerze nie wiedziałem tak naprawdę nic, poza tym że zawsze mogłem liczyć na jego wesołe komentarze i przemyślenia. Widzieliśmy już spalone ciała, ceramiki też naoglądaliśmy się do przesytu, zawsze bez dreszczu obrzydzenia czy choćby słowa protestu. Czy chodziło o połączenie jednego z drugim? A może te dwa ciała miały w sobie coś szczególnego? A może to po prostu zbieg okoliczności, zupełnie niezwiązany z tym, co zobaczyliśmy?
Im więcej myślałem, tym mniej wiedziałem, ale oblewająca mnie rzeka samochodów układała się w kojąco mordercze wzory i kiedy dotarłem do domu Rity, prawie przekonałem siebie, że naprawdę nie ma się czym martwić.
Wszyscy byli już w domu. Rita miała dużo bliżej do pracy niż ja, a dzieci chodziły na zajęcia pozaszkolne do pobliskiego parku, więc cała gromadka czekała co najmniej pół godziny na okazję, by mnie podręczyć i pozbawić zasłużonego spokoju.
— Pokazali to w wiadomościach — szepnęła Astor, ledwie otworzyłem drzwi, a Cody skinął głową i powiedział „Fuj” swoim cichym, chrapliwym głosem.
— Co pokazali? — spytałem, usiłując ich ominąć i przy tym nie zadeptać.
— Spaliłeś ich! — syknęła Astor, a Cody spojrzał na mnie niby obojętnie, a mimo to z wyczuwalną dezaprobatą.
— Że co? Kogo…
— Tych dwóch ludzi, których znaleźli przy college'u — wyjaśniła. — Nie tego chcemy się uczyć — dodała z naciskiem, a Cody znów pokiwał głową.
— Przy… Mówisz o uniwersytecie? To nie ja…
— Uniwersytet, college nie ma różnicy — stwierdziła Astor z nie — podlegającą dyskusji pewnością dziesięciolatki. — I uważamy, że spalanie jest obrzydliwe.
Zaświtało mi, co zobaczyli w wiadomościach — relację z miejsca, w którym rano pobierałem z dwóch zwęglonych ciał upieczone próbki krwi. I tylko dlatego, że wiedzieli, iż któregoś wieczoru poszedłem się rozerwać, uznali, że to moje dzieło. Nawet pomijając dziwną rejteradę Mrocznego Pasażera, zgadzałem się, iż było na wskroś obrzydliwe i mocno zdenerwowało mnie, że ich zdaniem mogłem w tym mieć swój udział.
— Słuchajcie no. — Skarciłem się wzrokiem. — To nie było…
— Dexter? To ty? — zajodłowała Rita z kuchni.
— Nie jestem pewien — odkrzyknąłem. — Sprawdzę w dokumentach.
Wpadła rozpromieniona i zanim mogłem się obronić, objęła mnie i ścisnęła tak mocno, jakby koniecznie chciała mi utrudnić oddychanie.
— Cześć, przystojniaku. Jak minął dzień?
— Obrzydliwie — mruknęła Astor.
— Przecudownie — powiedziałem, łapiąc oddech. — Trupów starczyło dla każdego. I miałem okazję użyć wacików.
Rita była zdegustowana.
— A fe. To… Nie wiem, czy powinieneś tak mówić przy dzieciach. Mogę mieć złe sny.
Gdybym pozwolił sobie na szczerość, odparłbym, że jej dzieci prędzej przyprawią innych o złe sny, niż same ich doświadczą, ale ponieważ nie muszę się ograniczać do mówienia prawdy, poklepałem ją tylko, bagatelizując sprawę:
— Gorsze rzeczy słyszą co dzień w kreskówkach. Prawda, dzieci?
— Nie — zaprotestował cicho Cody. Spojrzałem na niego z zaskoczeniem. Rzadko się odzywał i zaniepokoiło mnie, że teraz nie tylko zabrał głos, ale też się sprzeciwił. Tak naprawdę tego dnia wszystko stanęło na głowie, poczynając od panicznej ucieczki Mrocznego Pasażera rano, poprzez tyradę Vince'a na temat kateringu, aż po… to. W imię wszystkiego, co mroczne i makabryczne, co tu się działo? Mam fatalną aurę? A może układ księżyców Jowisza w Strzelcu był dla mnie niekorzystny?
— Cody — powiedziałem. Naprawdę w moim głosie zabrzmiał lekki wyrzut. — Nie będziesz miał z tego powodu złych snów, co?
— On nie ma złych snów — oświadczyła Astor dobitnie, jakby mówiła coś, co wiedzieć powinien każdy, kto nie jest poważnie upośledzony na umyśle. — W ogóle nie ma snów.
— Dobrze wiedzieć. — Mnie też prawie nigdy nic się nie śni i z niewiadomych przyczyn zależało mi na tym, by mieć z Codym jak najwięcej wspólnego. Ale Rita ani myślała tak to zostawić.
— Astor, proszę cię, nie gadaj głupstw. Oczywiście, że Cody ma sny. Każdy ma sny.
— Ja nie — upierał się Cody. Teraz nie tylko stawiał się nam obojgu, ale i praktycznie bił swój rekord gadatliwości. I choć nie miałem serca, to znaczy miałem, ale tylko takie do pompowania krwi, to poczułem sympatię do chłopaka i chciałem stanąć po jego stronie.
— I bardzo dobrze. — Zająłem solidarne stanowisko. — Tak trzymać. Sny są mocno przereklamowane. Nie dają się porządnie wyspać.
— Oj, Dexter — obruszyła się Rita — to nie jest coś, co powinniśmy pochwalać.
— Pewnie, że powinniśmy. — Mrugnąłem do Cody'ego. — Chłopak pokazuje, że ma ogień, ikrę i wyobraźnię.
— Wcale nie — burknął i teraz to już naprawdę nie mogłem się nadziwić jego wylewności.
— Oczywiście, że nie — powiedziałem do niego, zniżając głos. — Ale musimy mówić twojej mamie takie rzeczy, żeby się nie martwiła.
— Na litość boską — żachnęła się Rita. — Nie mam do was siły. Dzieci, idźcie pobawić się na dworze.
— Chcemy pobawić się z Dexterem — uściśliła naburmuszona Astor.
— Przyjdę za pięć minut, obiecuję.
— Ja myślę. — Spojrzała na mnie złowrogo. Ruszyli do tylnych drzwi i zniknęli w głębi korytarza. Kiedy wyszli, odetchnąłem głęboko, zadowolony, że zajadłe i nieusprawiedliwione ataki na moją osobę chwilowo ustały. Oczywiście, powinienem był wiedzieć, że to tylko pobożne życzenie.
— Chodź tu. — Rita, siedząc na sofie, pociągnęła mnie za rękę. — Dzwonił Vince — zaczęła, kiedy umościliśmy się na poduszkach.
— Tak? — Na samą myśl, co mógł powiedzieć Ricie, przeszył mnie dreszcz grozy. — Co powiedział?
Pokręciła głową.
— Był bardzo tajemniczy. Prosił, żeby dać mu znać, kiedy już to omówimy. Spytałam, co mamy omówić, o co w ogóle chodzi, ale powiedział tylko, że dowiem się od ciebie.
W ostatniej chwili powstrzymałem się od palnięcia niewybaczalnej gafy, jaką byłoby powtórzenie pytania „Tak?” Na swoją obronę muszę wyznać, że w głowie miałem zupełny mętlik, panikarska myśl, że pora umknąć w jakieś bezpieczne miejsce, mieszała się z postanowieniem, by przedtem znaleźć czas na złożenie Vince'owi wizyty z moją torbą zabawek. Zanim jednak zdążyłem w duchu wybrać odpowiedni nóż, Rita już mówiła dalej.
— Serio, Dexter, powinieneś się cieszyć, że masz takiego przyjaciela jak Vince. Naprawdę poważnie traktuje obowiązki drużby. No i ma doskonały gust.
— A jaki drogi — mruknąłem i może to jeszcze były następstwa mojej niedoszłej gafy z powtórzeniem „Tak?”, ale ledwie skończyłem mówić, a już wiedziałem, że powiedziałem o trzy słowa za dużo. No i rzeczywiście, Rita zapaliła się jak choinka.
— Naprawdę? Cóż, w sumie trudno się dziwić. To znaczy, jedno najczęściej idzie w parze z drugim, nie? Zwykle dostajesz to, za co płacisz.
— Tak, ale wszystko rozbija się o to, ile musisz zapłacić — odparłem.
— Za co? — spytała Rita, no i stało się. Wpadłem.
— Cóż Vince'owi strzeliło do głowy, żebyśmy wynajęli kucharza z South Beach, strasznie drogiego faceta, który obsługuje imprezy gwiazd i takie tam.
Rita złożyła dłonie pod brodą. Promieniała szczęściem.
— Nie mów, że to Manny Borque! — krzyknęła. — Vince zna Manny'ego Borque'a?
No i wiadomo było, że już jest pozamiatane, ale Dzielny Dexter nie poddaje się bez walki, choćby nieudolnej.
— Wspomniałem, że jest bardzo drogi? — powiedziałem z nadzieją.
— Och, Dexter, w takiej chwili nie można się martwić pieniędzmi!
— Właśnie, że można. I się martwię.
— Nie warto się zastanawiać, skoro jest szansa ściągnąć Manny'ego Borque'a. — W jej głosie zabrzmiała zaskakująco ostra nuta, którą słyszałem u niej tylko wtedy, kiedy była zła na dzieci.
— Jasne, Rita, ale… nie ma sensu wydawać ciężkich pieniędzy na samego kucharza.
— Sens nie ma nic do rzeczy — stwierdziła i musiałem przyznać, że co do tego jesteśmy zgodni. — Jeśli możemy wynająć Manny'ego Borque'a na nasze wesele, szaleństwem byłoby tego nie zrobić.
— Jednak… — zacząłem i urwałem, bo poza faktem, że idiotyzmem jest płacić zawrotną sumę za krakersy z liśćmi cykorii ręcznie pomalowanymi sokiem z rabarbaru i wykrojonymi w kształty Jennifer Lopez, nie przychodziły mi do głowy żadne kontrargumenty. Co, ten nie wystarczał?
Jak się okazało — nie.
— Dexter. — Spojrzała na mnie ciepło. — Ile razy w życiu bierze się ślub? — I, mogę się pochwalić, byłem dość czujny, by odeprzeć cisnącą się na usta odpowiedź „W twoim wypadku najmniej dwa”, co prawdopodobnie było bardzo mądre.
Szybko zmieniłem kurs i przerzuciłem się na taktykę, której nauczyły mnie długie lata udawania człowieka.
— Rita, najważniejsza część ślubu to chwila, kiedy włożę ci obrączkę. Wszystko mi jedno, co potem zjemy.
— Jakiś ty kochany — rozanieliła się. — Czyli nie masz nic przeciwko wynajęciu Manny'ego Borque'a?
I znów zorientowałem się, że przegrałem spór, zanim zdążyłem ustalić, po której właściwie jestem stronie. Poczułem suchość w ustach — niewątpliwie dlatego, że je rozdziawiłem, podczas gdy mózg rozpaczliwie usiłował zrozumieć to, co się właśnie stało, i znaleźć coś mądrego do powiedzenia, co pozwoliłoby mi wrócić na pewny grunt.
Ale było już o wiele za późno.
— Oddzwonię do Vince'a — powiedziała i nachyliła się, żeby pocałować mnie w policzek. — Och, ale się cieszę. Dziękuję, Dexter. Cóż, w końcu małżeństwo wymaga kompromisów, prawda?