19

Ostatecznie udało mi się odstawić Cody'ego i Astor do domu, zanim Rita wyszła z siebie, ale zapowiadała się niezła jazda, kiedy usłyszała, że oglądali obcięte głowy. Dzieci zbytnio się tym nie przejęły i raczej pozostawały pod wrażeniem tego, jak im minął dzień, a powzięte przez Astor postanowienie, by zostać Sancho Pansą mojej siostry Debory, na tyle zaprzątnęło Ritę, że zapomniała unieść się słusznym gniewem. W końcu wczesny wybór zawodu mógł później oszczędzić dużo czasu i kłopotów.

Widać było, że Ricie aż się w głowie gotuje i że jak zacznie paplać, to nieprędko skończy. Normalnie tylko uśmiechałbym się, potakiwał i dał jej się wygadać. Nie miałem jednak nastroju do robienia czegokolwiek, co trąciłoby normalnością. Przez ostatnie dwa dni chciałem tylko trochę czasu i spokoju, żeby spróbować ustalić, dokąd wyprowadził się mój Pasażer, a zamiast tego byłem rozrywany na wszystkie strony przez Deborę, Ritę, dzieci, a nawet — to niesłychane — pracę. Moje przebranie zastąpiło istotę, która miała się za nim kryć, i to mi nie odpowiadało. Ale teraz, jeśli tylko uśpię czujność Rity i wykradnę się z domu, wreszcie będę miał trochę czasu dla siebie.

Pod pretekstem ważnej roboty śledczej, która nie mogła poczekać do poniedziałku rano, pojechałem do pracy, rozkoszując się względną harmonią i spokojem ruchu ulicznego w sobotni wieczór w Miami.

Przez pierwszych piętnaście minut jazdy nie mogłem wyzbyć się wrażenia, że ktoś mnie śledzi. To absurd, wiem, ale nie przywykłem do tego, żeby być sam nocą, i czułem się zupełnie bezbronny. Opuszczony przez Pasażera, stałem się tygrysem z przytępionym węchem i bez kłów. Miałem wrażenie, że jestem ociężały i głupi, i ciarki nie chciały przestać chodzić mi po karku. Całym sobą czułem nieuchronnie nadciągający strach, potrzebę, by zawrócić i obwąchać wydeptany przez siebie szlak, bo gdzieś tam czyha coś wygłodniałego. A w tle tego wszystkiego pobrzmiewało echo owej dziwnej muzyki ze snu, w której rytm moje nogi podrygiwały mimowolnie, jakby wyrywały się dokądś beze mnie.

To okropne uczucie i gdybym tylko miał zdolność empatii, pewnie w tej chwili doznałbym wstrząsającego objawienia i z ręką podniesioną do czoła padłbym na ziemię, mamrocząc zbolałym głosem, jak bardzo żałuję wszystkich tych okazji, kiedy to ja byłem tropiącym i gotowałem innym ten sam koszmar. Nie jestem jednak zaprogramowany na odczuwanie wewnętrznych katuszy — przynajmniej własnych — więc myśleć mogłem tylko o moim przeogromnym problemie. Pasażer zniknął, a ja czułem się zupełnie bezbronny, jeśli ktoś rzeczywiście mnie śledził.

Pewnie coś mi się uroiło. Któż miałby tropić dobrego Dextera, brnącego przez swoje całkiem normalne sztuczne życie z radosnym uśmiechem, dwójką dzieci i nowym kredytem hipotecznym na opłacenie kucharza? Dla pewności zerknąłem w lusterko wsteczne.

Nikogo, oczywiście; nikt nie czyhał z toporem i wyrobem garncarskim ozdobionym imieniem Dextera. Głupiałem w swoim samotnym otępieniu.

Na poboczu autostrady Palmetto płonął samochód i większość kierowców radziła sobie z korkiem, omijali go lewym poboczem albo trąbili i krzyczeli. Ja zjechałem z autostrady na drogę biegnącą obok magazynów, nieopodal lotniska. W składzie przy Sześćdziesiątej Dziewiątej terkotał niemilknący alarm przeciwwłamaniowy i trzej mężczyźni bez widocznego pośpiechu ładowali pudła do ciężarówki. Uśmiechnąłem się i pomachałem; zignorowali mnie.

To było uczucie, z którym się powoli oswajałem — ostatnio na biednego pustego Dextera nie zważał nikt, oczywiście oprócz tego, kto albo mnie śledził, albo nie.

Ale a propos pustki: owszem, sprytnie się wykręciłem od konfrontacji z Ritą, tyle że kosztem kolacji, a nie jest to coś, z czym mogę się łatwo pogodzić. Teraz potrzebowałem jedzenia prawie tak bardzo jak powietrza.

Zatrzymałem się przy Polio Tropical i kupiłem pół kurczaka na wynos. Zapach natychmiast wypełnił samochód i na ostatnich kilometrach musiałem wytężyć całą siłę woli, żeby nie stanąć z piskiem hamulców i nie rozszarpać kurczaka zębami.

Na parkingu przed komendą pokusa okazała się zbyt silna i, wchodząc do budynku, musiałem wyjąć dokumenty tłustymi palcami, przez co omal nie upuściłem fasoli. Kiedy jednak wreszcie zasiadłem przed komputerem, byłem już dużo bardziej zadowolonym chłopcem, a z kurczaka zostały tylko woreczek kości i miłe wspomnienie.

Jak zwykle, z pełnym żołądkiem i czystym sumieniem dużo łatwiej zmusić mój potężny mózg do pracy na wyższych obrotach. Zniknięcie Mrocznego Pasażera zdawało się wskazywać, że prowadził odrębny żywot. Musiał więc skądś pochodzić i chyba tam właśnie wrócił. Dlatego chciałem dowiedzieć się jak najwięcej o tym, skąd się wziął.

Mój Pasażer nie był jedyny na świecie. Spotkałem już kilku innych drapieżców spowitych niewidzialną czarną chmurą, sygnalizującą obecność takiego autostopowicza jak mój. Logiczne, że każdy z nich musiał się gdzieś i kiedyś narodzić, nie tylko we mnie i za mojego życia. Wstyd przyznać, ale nigdy się nie zastanawiałem, gdzie powstały te wewnętrzne głosy i dlaczego. Teraz, kiedy miałem przed sobą całą noc w cichym i spokojnym laboratorium, mogłem naprawić to tragiczne niedopatrzenie.

I tak, w ogóle nie myśląc o swoim bezpieczeństwie, dałem nura w Internet. Oczywiście po wpisaniu „Mroczny Pasażer” nie wyskoczyło nic pomocnego. W końcu to moje prywatne określenie. Sprawdziłem jednak, na wszelki wypadek, i nie znalazłem nic prócz kilku gier sieciowych i paru blogów, o których naprawdę wypadałoby donieść odpowiednim władzom, jeśli jakieś zajmują się młodzieńczym lękiem egzystencjalnym.

Poszukałem „wewnętrznego towarzysza”, „wewnętrznego przyjaciela”, a nawet „ducha opiekuńczego”. I znów było kilka nadzwyczaj ciekawych wyników, które skłaniały do refleksji nad tym, co się z naszym starym, znużonym światem dzieje, ale nic, co rzuciłoby światło na mój problem. Jednak z tego, co wiem, nic nie istnieje tylko w jednym egzemplarzu i najprawdopodobniej po prostu wpisywałem niewłaściwe wyrażenie.

Dobrze więc: „Wewnętrzny przewodnik”. „Wewnętrzny doradca”. „Ukryty pomocnik”. Sprawdziłem wszystkie kombinacje tych słów, jakie przyszły mi do głowy, pozamieniałem przymiotniki, przeleciałem listy synonimów i nie mogłem się nadziwić temu, w jakim stopniu pseudofilozofia New Age zdominowała Internet. I wciąż nie znalazłem nic bardziej złowieszczego od porad, jak wykorzystać potęgę mojej podświadomości do zbicia fortuny na handlu nieruchomościami.

Trafiła się jednak bardzo interesująca wzmianka o Salomonie, tym z Biblii, z której wynikało, że stary mędrzec w sekrecie wspominał o jakimś królu wewnętrznym. Poszedłem tym tropem. Kto by przypuszczał, że w Biblii można znaleźć coś ciekawego i istotnego? Okazuje się jednak, że kiedy myślimy o Salomonie jako o mądrym, wesołym dziadziu z brodą, który dla hecy chciał przeciąć dziecko na pół, umyka nam to, co najlepsze.

Na przykład zbudował świątynię ku czci niejakiego Molocha, podobno jednego z niesympatycznych starych bogów, i zabił własnego brata, bo było w nim „zło”. Mogłem zrozumieć, że z biblijnego punktu widzenia wewnętrzne zło to całkiem dobry opis Mrocznego Pasażera. Ale jeśli istniał tu jakiś związek, czy ktoś z „królem wewnętrznym” rzeczywiście zabiłby kogoś, w kim tkwiło zło?

Aż mi się w głowie kręciło. Czy miałem sądzić, że sam król Salomon miał swojego Mrocznego Pasażera? Czy też, skoro uchodził za jednego z pozytywnych bohaterów Biblii, powinienem zinterpretować to tak, że odnalazł takiego w swoim bracie i z tego powodu go zabił?

I czy wbrew temu, co się nam wmawia, mówił serio o przecięciu dziecka na pół?

Czy to naprawdę istotne, co wydarzyło się kilka tysięcy lat temu na drugim krańcu świata? Nawet zakładając, że król Salomon miał jednego z pierwszych Mrocznych Pasażerów, jak pomagało mi to na powrót stać się uroczym, śmiertelnie groźnym Dexterem? Co w ogóle miałem wspólnego z tymi fascynującymi przekazami historycznymi? Nic w nich nie mówiło mi, skąd pochodził Pasażer, czym był i jak go odzyskać.

Byłem w kropce. Najwidoczniej pora się poddać, pogodzić z losem, zdać na łaskę Wysokiego Sądu, wcielić w rolę Dextera, cichego ojca rodziny i Mrocznego Mściciela na emeryturze. Powoli oswajać się z myślą, że nigdy więcej nie poczuję tego twardego, chłodnego dotyku księżyca na zakończeniach włókien nerwowych, który towarzyszył mi, gdy prześlizgiwałem się przez noc jak awatar zimnej, ostrej stali.

Próbowałem wymyślić coś, co zmobilizowałoby mnie do wzniesienia się na wyżyny wysiłku umysłowego, ale przypomniał mi się tylko fragment wiersza Rudyarda Kiplinga: „Jeśli potrafisz nie stracić głowy, gdy wszyscy wokół swoje tracą” czy coś w tym stylu. Jakoś mi to nie wystarczyło. Może Ariel Goldman i Jessica Ortega powinny były nauczyć się Kiplinga na pamięć. Tak czy owak, moje poszukiwania nic nie dały.

No dobrze. Jak inaczej można by nazwać Pasażera? „Ironiczny komentator”, „system ostrzegawczy”, „ukryty podglądacz”. Sprawdziłem to wszystko. „Ukryty podglądacz” dał kilka niespodziewanych wyników, ale nic użytecznego w moich poszukiwaniach.

Następne były „obserwator”, „wewnętrzny obserwator”, „mroczny obserwator”, „ukryty obserwator”.

Jeszcze jedna próba, dość rozpaczliwa, pewnie wynikająca z tego, że znów zaczynałem myśleć o jedzeniu, ale mimo to mająca swoje uzasadnienie: „głodny obserwator”.

I znów głównie bełkot w stylu New Age. Tym razem jednak rzucił mi się w oczy pewien blog. Kliknąłem link. Przeczytałem pierwszy akapit i choć nie powiedziałem „bingo”, do tego mniej więcej sprowadzały się moje myśli.

„Znów wyruszam w noc z Głodnym Obserwatorem” — tak się zaczynało. „Krążymy ciemnymi ulicami, obfitymi w zwierzynę, jedziemy powoli, gdy wokół szykuje się uczta, słyszymy zew fali krwi, która wkrótce podniesie się, by zalać nas radością…”

Cóż. Proza może nieco nazbyt kwiecista. A ten fragment o krwi lekko niesmaczny. Jednak pomijając te szczegóły, był to całkiem wierny opis tego, co czułem przed każdą moją przygodą. Wyglądało na to, że odnalazłem bratnią duszę.

Czytałem dalej. Wszystko zgadzało się z tym, czego sam doświadczałem, kiedy krążyłem nocą i niecierpliwie czekałem na zaspokojenie głodu, pilotowany przez syczący we mnie głos. Gdy jednak opowieść doszła do momentu, w którym ja rzuciłbym się na ofiarę i ją rozszarpał, ten narrator wspomniał o „innych”, po czym następowały trzy znaki z nieznanego mi alfabetu.

Nieznanego?

Gorączkowo sięgnąłem przez biurko po teczkę z aktami dwóch bezgłowych dziewczyn. Wyszarpnąłem plik zdjęć, przejrzałem je i znalazłem.

Takie same trzy litery, nakreślone kredą na podjeździe przed domem doktora Goldmana, wyglądające jak zniekształcone M, L i K.

Zerknąłem na monitor komputera; identyczne.

Tego już nie mogłem uznać za zbieg okoliczności. Natrafiłem na coś ważnego, może nawet na klucz do zrozumienia całego tego bajzlu. Tak, wysoce to znaczące, z jednym małym przypisem: znaczące co? Co z tego wynikało?

• Jakbym i bez tego nie miał dość zmartwień. Przyjechałem popracować nad osobistym problemem, jakim było zaginięcie Pasażera — późnym wieczorem, żeby mieć spokój od siostry i innych obowiązków. A teraz okazywało się, że jeśli chcę ten problem rozwiązać, będę musiał pomóc Deborze w śledztwie. Gdzie jest sprawiedliwość na tym świecie?

Cóż, jeśli narzekanie przynosi jakieś korzyści, to ja takich dotąd nie uświadczyłem w życiu pełnym cierpienia i krasomówczych popisów. Dlatego równie dobrze mogłem wziąć to, co mi wpadło w ręce, i zobaczyć, gdzie mnie doprowadzi.

Pierwsza rzecz, co to za pismo? Byłem raczej pewien, że nie chińskie ani japońskie, ale może jakiś inny azjatycki alfabet, o którym nic nie wiedziałem? Otworzyłem atlas internetowy i zacząłem odhaczać kolejne kraje: Korea, Kambodża, Tajlandia. W żadnym nie używano alfabetu, który by pasował. Co zostawało? Cyrylica? Wszedłem na stronę z pełnym alfabetem. Musiałem ją długo studiować; niektóre litery przypominały te z podjazdu, ale koniec końców uznałem, że to nie to.

Co teraz? Co zrobiłby ktoś rzeczywiście bystry, tak bystry, jak ja sam jeszcze nie tak dawno temu czy nawet ktoś taki jak ten największy mądrala wszech czasów, król Salomon?

Coś zabrzęczało mi cicho w głowie i chwilę słuchałem tego dźwięku, zanim podniosłem słuchawkę. Tak, zgadza się, powiedziałem „król Salomon”. Ten facio z Biblii, który miał wewnętrznego króla. Co takiego? Poważnie? Związek, powiadasz? Nie mów?

Małe szanse, ale nic prostszego jak sprawdzić, więc to zrobiłem. Salomon ma się rozumieć mówił w języku starohebrajskim, który bez trudu znalazłem w sieci. Raczej nie wyglądał jak znaki, które mnie interesowały. A zatem żadnego związku nie było; ipso facto czy jakaś tam inna równie urzekająca łacińska fraza.

Zaraz, zaraz: jeśli mnie pamięć nie myli, oryginalnym językiem Biblii nie był hebrajski tylko jakiś inny? Brutalnie zagoniłem szare komórki do roboty i w końcu znalazły odpowiedź. Tak, to coś, co zapamiętałem z tego niepodważalnego źródła naukowego, „Poszukiwaczy zaginionej arki”. A język, o który mi chodziło, to aramejski.

Także i tym razem bez kłopotu znalazłem stronę internetową pragnącą nauczyć nas wszystkich pisania po aramejsku. I zachęciła mnie do nauki bardzo skutecznie, bo nie ulegało wątpliwości, że te trzy litery pochodziły właśnie z tego alfabetu. Zresztą były to aramejskie odpowiedniki M, L i K, tak jak się wydawało na pierwszy rzut oka.

Czytałem dalej. W aramejskim, jak w hebrajskim, nie używało się samogłosek. Należało je uzupełnić samemu. Spory kłopot, bo człowiek musiał wiedzieć, jakie słowo ma przed sobą, zanim mógł je odczytać. Krótko mówiąc, MLK to mogło być mleko, milka, Amelka czy jedna z wielu innych możliwych kombinacji, z których żadna nie miała sensu. Przynajmniej dla mnie, a to wydawało się najważniejsze. Mimo wszystko dalej bazgrałem po kartce, próbując nadać tym literom sens. Milok. Molak. Molek…

Raz jeszcze coś błysnęło mi w tyle głowy i pochwyciłem to, wywlokłem na światło i obejrzałem. Znów król Salomon. Tuż przed tym, jak zabił brata dlatego, że miał w sobie zło, zbudował świątynię Molocha. A Moloch, plugawe bóstwo Ammonitów, występował też pod imieniem Molek.

Tym razem wpisałem w wyszukiwarkę „kult Molocha” i przejrzałem kilkanaście nic niewnoszących stron, zanim trafiłem na kilka, na których wyczytałem jedno i to samo: podczas obrzędów wyznawcy zatracali się w ekstatycznym transie, a kulminacją było złożenie ofiary z człowieka. Podobno ludzi wprowadzano w stan takiego uniesienia, że nawet nie zauważali, jak to się stało, że mały Jimmy został zabity i upieczony, niekoniecznie w tej kolejności.

Cóż, nie bardzo rozumiem, jak można zatracić się w ekstatycznym transie, choć bywam na meczach futbolowych na Orange Bowl. Przyznam więc, że zaciekawiło mnie, na czym polegała ta sztuczka? Poczytałem trochę więcej na ten temat i dowiedziałem się, że dużą rolę grała w tym muzyka, tak poruszająca, że niemal automatycznie wprawiała w stan uniesienia. Jak to się odbywało — tu opisy były niejednoznaczne; najbardziej konkretny, jaki znalazłem, pochodził z tłumaczenia starego aramejskiego tekstu, opatrzonego mnóstwem przypisów, i brzmiał „Moloch zesłał im muzykę”. Pewnie znaczyło to, że grupa jego kapłanów paradowała przez miasto z bębnami i trąbami…

Dlaczego właśnie z bębnami i trąbami, Dexterze?

Bo to właśnie słyszałem w moim śnie. Bębny i trąby, których muzyka narasta, by przejść w chóralny śpiew radosnych głosów i uczucie, że czyste, wiekuiste szczęście jest tuż, za drzwiami.

Co wydaje się całkiem przyzwoitą roboczą definicją zatracenia się w ekstatycznym transie, prawda?

No dobrze, rozumowałem; przyjmijmy, czysto teoretycznie, że Moloch powrócił. Czy że nigdy nie odszedł. A zatem liczące sobie trzy tysiące lat plugawe bóstwo z Biblii zsyła muzykę po to, żeby, hm… żeby co? Wykraść mojego Mrocznego Pasażera? Zabijać młode kobiety z Miami, współczesnej Gomory? Sięgnąłem nawet po spostrzeżenie, które poczyniłem wcześniej, w muzeum, i starałem się je dopasować do reszty układanki: czyli Salomon miał pierwszego Mrocznego Pasażera, który teraz przybył do Miami i, niczym lew przejmujący władzę nad stadem próbuje pozabijać tutejszych Pasażerów, bo, hm… Bo co właściwie?

Czy naprawdę miałem uwierzyć w to, że czarny charakter ze Starego Testamentu wyłonił się z mroku dziejów, żeby mnie dopaść? Nie rozsądniej byłoby od razu zarezerwować sobie pokój bez klamek?

Próbowałem to ugryźć ze wszystkich stron i nic. Może mózg też zaczynał się sypać, jak całe moje życie. A może to po prostu zmęczenie. Nie widziałem w tym wszystkim sensu. Musiałem dowiedzieć się czegoś więcej o Molochu. Zaciekawiło mnie, czy Moloch ma własną stronę.

Sprawdzenie tego zajęło mi tylko chwilę, więc wpisałem, co trzeba, przebiegłem oczami po liście blogów zapatrzonych w siebie marudów, sieciowych RPG — ów i nieprzeniknionych paranoicznych rojeń, aż znalazłem coś, co wyglądało obiecująco. Kiedy kliknąłem link, zaczął się ukazywać obraz, bardzo powoli, i nagle…

Głębokie, potężne bębnienie, pulsujący rytm i przebijające się z wolna natarczywe trąby, coraz głośniejsze, jak pęczniejący balon, który nagle pęka, by uwolnić głosy — zapowiedź niepojętej radości; tę muzykę słyszałem we śnie.

I powoli wyłaniała się rozżarzona głowa byka, na samym środku strony, z dwiema uniesionymi dłońmi po bokach i trzema znajomo wyglądającymi aramejskimi literami.

A ja siedziałem, patrzyłem i mrugałem razem z kursorem; muzyka wdzierała się we mnie, niosła na wyżyny gorącej, cudownej, nieznanej ekstazy, która obiecywała tyle oszałamiającej rozkoszy, ile tylko można zaznać w świecie ukrytej radości. I w czasie, gdy te dziwne, euforyczne doznania przechodziły mnie fala za falą, pierwszy raz, odkąd sięgam pamięcią, ba, pierwszy raz w życiu czułem coś nowego, innego i niepożądanego.

Bałem się.

Nie potrafiłem określić, z jakiego powodu ani czego się boję, a to pogarszało sytuację; kipiał we mnie samotny, nieznany strach, który niósł się echem przez pustkę i odpędzał wszystko prócz lęku i obrazu głowy byka.

To nic takiego, Dexter, mówiłem sobie. Wizerunek zwierzęcia i kilka losowo wybranych nut niezbyt dobrej muzyki. Zgadzałem się z samym sobą, ale nie mogłem zmusić rąk, by posłuchały głosu rozsądku i zsunęły się z moich kolan. To było tak, jakby sen i jawa, dwa rzekomo odrębne światy, zlały się ze sobą na tyle, że nie dało się ich od siebie odróżnić; jakby coś, co mogło pojawić się w moim śnie, a potem na monitorze komputera w mojej pracy miało zbyt wielką moc, żeby się temu opierać, więc pozostawało mi tylko patrzeć, jak ściąga mnie na dół, w płomienie.

Nie miałem w sobie mrocznego, potężnego głosu, który zmieniłby mnie w stal i cisnął jak oszczep w to coś, czymkolwiek było. Osamotniony, wystraszony, bezradny i zdezorientowany Dexter znalazł się w mroku, podczas gdy pod łóżkiem czyhały nieznane straszydła szykujące się, by porwać go z tego świata do krainy ognia, bólu i przerażenia.

Ruchem bynajmniej nie pełnym gracji rzuciłem się przez biurko i wyrwałem kabel komputera z gniazdka. Wyglądałem, jakbym miał elektrody podłączone do mięśni, zdyszany zwaliłem się z powrotem na krzesło, tak szybko i niezdarnie, że wtyczka na końcu kabla odskoczyła w tył i uderzyła mnie w czoło, tuż nad lewą brwią.

Przez kilka minut nie robiłem nic, tylko oddychałem i patrzyłem, jak pot kapie z mojej twarzy na biurko. Nie miałem pojęcia, dlaczego wyskoczyłem z krzesła jak nabita na osękę barakuda, wiedziałem tylko, że z jakiegoś powodu musiałem to zrobić, bo inaczej umarłbym. Nie mogłem zrozumieć, skąd wzięło się to przeświadczenie, ale było jak najbardziej rzeczywiste, wyrwało się z nowej ciemności między moimi uszami i zmiażdżyło swoją natarczywością.

Siedziałem więc w moim cichym gabinecie, wpatrzony w ciemny ekran, i zastanawiałem się, kim jestem i co się właściwie stało.

Jeszcze nigdy się nie bałem. Strach to uczucie, a Dexter ich nie ma. Bać się strony internetowej to już nie głupota i nonsens, tylko coś dużo gorszego, coś, na co brak określenia. A ja nie zachowywałem się nieracjonalnie, chyba że wtedy, kiedy naśladowałem istoty ludzkie.

Dlaczego w takim razie wyciągnąłem wtyczkę i dlaczego drżały mi ręce, a wszystko to z powodu wesołej melodyjki i rysunkowej krówki?

Nie miałem na to odpowiedzi i sam już nie wiedziałem, czy chcę ją poznać.

Pojechałem do domu, przekonany, że ktoś mnie śledzi, choć przez całą drogę w lusterku wstecznym nie było nic.

Tamten to naprawdę ktoś wyjątkowy. Obserwator dawno nie widział kogoś o takim harcie ducha. Sytuacja rozwijała się dużo ciekawiej, niż to bywało poprzednio. Zaczynał nawet czuć coś jakby duchową więź z tamtym. Trochę to smutne. Gdyby tylko wszystko się inaczej ułożyło. Jednak nieuchronny los tamtego miał w sobie swoiste piękno, a to też było dobre.

Nawet kiedy jechał tak daleko za nim, widział oznaki puszczających nerwów; przyspieszanie i hamowanie, majstrowanie przy lusterkach. Dobrze. Niepokój to dopiero początek. Musiał wpędzić tamtego w coś dużo gorszego od niepokoju i zrobi to. Najpierw jednak koniecznie trzeba dać mu do zrozumienia, co go czeka. Bo sam, mimo wszystkich wskazówek, chyba jeszcze na to nie wpadł.

Cóż, mówi się trudno. Obserwator po prostu będzie się trzymać schematu dotąd, aż tamten zorientuje się, jaka moc podąża jego śladami. A wtedy nie będzie miał wyboru. Przyjdzie jak szczęśliwe jagnię na rzeź.

Do tego czasu nawet obserwacja miała swój cel. Niech wie, że ktoś patrzy. Nawet jeśli zobaczy obserwującą go twarz, nic mu to nie da.

Twarze mogą się zmieniać. Obserwacja będzie trwać.

Загрузка...