Nie mogłem być pewien, że oficjalnie przywrócono mnie do drużyny, ale wolałem nie odchodzić za daleko, żeby nie stracić okazji do wspaniałomyślnego przyjęcia przeprosin siostry. Dlatego ulokowałem się przy drzwiach mieszkania świętej pamięci Manny'ego Borque'a, gdzie mogłem w stosownej chwili zostać zauważony. Niestety, zabójca nie ukradł wielkiej artystycznej kuli zwierzęcych rzygów na piedestale obok drzwi. Wciąż tkwiła na miejscu, w samym centrum mojej strategicznej pozycji i, czekając, musiałem na nią patrzeć.
Ciekaw byłem, ile czasu minie, zanim Debora spyta starszego pana o tatuaż i skojarzy fakty. Jeszcze nad tym myślałem, kiedy usłyszałem jej podniesiony głos, recytujący urzędowe formułki kończące przesłuchanie, typu „dziękuję za pomoc” i „proszę zadzwonić, jeśli coś się panu przypomni”. A potem ruszyli razem do drzwi. Debora mocno trzymała starszego pana za łokieć i sterowała go do wyjścia.
— Ale co z moją gazetą, psze pani? — zaprotestował, kiedy otworzyła drzwi.
— Psze pani sierżant — podpowiedziałem mu i Debora łypnęła na mnie spode łba.
— Proszę zadzwonić do gazety — poradziła. — Oddadzą panu pieniądze. — I praktycznie wyrzuciła go za drzwi, gdzie przez chwilę stał i trząsł się ze złości.
— Zło wygrywa! — krzyknął i wtedy, na szczęście dla nas obojga, Debora zamknęła drzwi.
— Wiesz, on ma rację — stwierdziłem.
— To nie powód, żebyś robił taką zadowoloną minę — odparowała.
— Natomiast ty powinnaś choć spróbować — zasugerowałem. — To on, chłopak tamtej, jak mu tam.
— Kurt Wagner — rzuciła.
— Doskonale. Godna podziwu staranność. To Kurt Wagner, i dobrze o tym wiesz.
— Gówno wiem — burknęła. — To mimo wszystko mógł być zbieg okoliczności.
— Pewnie — powiedziałem. — I są matematyczne szanse, że słońce wzejdzie na zachodzie, ale to mało prawdopodobne. Zresztą, kto jeszcze wchodzi w rachubę?
— Ta gnida Wilkins.
— Ktoś go obserwuje, nie?
Prychnęła.
— Taa, ale wiesz, jak to jest. Jeden z drugim zdrzemną się albo pójdą wysrać, a potem przysięgają, że ani na chwilę nie spuścili gościa z oka. A on w tym czasie spokojnie zarzyna czirliderki.
— Naprawdę nadal myślisz, że mógł być zabójcą? Mimo że ten gówniarz był tu w tym samym czasie, kiedy zginął Manny?
— Ty też tu wtedy byłeś. A to morderstwo nie jest takie jak pozostałe. Raczej marna podróbka.
— W takim razie skąd głowa Tammy Connor? To Kurt Wagner, Deb, nie ma innego wyjścia.
— No dobrze — zgodziła się. — To pewnie on.
— Pewnie? — spytałem autentycznie zaskoczony. Wszystko wskazywało na małolata z tatuażem na karku, a ta rozterki przeżywa.
Długo na mnie patrzyła, bynajmniej nie obdarzając mnie spojrzeniem pełnym ciepłej, siostrzanej miłości.
— To mimo wszystko mogłeś być ty — powiedziała.
— Proszę bardzo, aresztuj mnie — rzuciłem. — Tak byłoby najmądrzej, co? Kapitan Matthews będzie zadowolony, że kogoś aresztowałaś, a ty zostaniesz ulubienicą mediów, bo zawinęłaś brata. Świetne rozwiązanie, Debora. Nawet prawdziwy zabójca się ucieszy.
Nic nie odpowiedziała, odwróciła się i poszła. Po chwili namysłu stwierdziłem, że to doskonały pomysł. Zrobiłem więc to samo, tyle że ruszyłem w przeciwną stronę, do wyjścia i do pracy.
Pozostała część dnia przyniosła mi dużo więcej satysfakcji. W bmw zaparkowanym na poboczu autostrady Palmetto znaleziono dwa ciała, płci męskiej, rasy białej. Ktoś próbował go ukraść i kiedy zobaczył, co jest w środku, zadzwonił na policję, uprzednio zabrawszy sprzęt stereo i poduszki powietrzne. Prawdopodobną przyczyną zgonu były liczne rany postrzałowe. Prasa z upodobaniem używa określenia „porachunki gangów” w opisach zabójstw cechujących się pewną starannością i umiarem. W tym wypadku gangi nie wchodziły w grę. Dwa ciała i wnętrze samochodu zostały dosłownie naszpikowane ołowiem i zbryzgane krwią, jakby zabójca nie bardzo wiedział, za co trzymać broń. Sądząc z otworów po kulach w szybach, to cud, że nie zginął żaden z przejeżdżających kierowców.
Zapracowany Dexter powinien być Dexterem zadowolonym, a w samochodzie i na asfalcie nie brakowało ohydnej zakrzepłej krwi, by dać mi zajęcie na wiele godzin, ale, co nie mogło dziwić, nie zacierałem rąk z zadowolenia. Spotykało mnie tyle okropnych rzeczy, a teraz jeszcze pożarłem się z Deb. Trudno powiedzieć, że ją kochałem — nie jestem zdolny kochać — ale przyzwyczaiłem się do niej i wolałbym mieć ją przy sobie i móc liczyć na jej względną przychylność.
Pomijając drobne sprzeczki w dzieciństwie, jak to między rodzeństwem, tak naprawdę rzadko się kłóciliśmy, i byłem zaskoczony, że tym razem aż tak mnie to poruszyło. Owszem, jestem bezdusznym potworem, który lubi zabijać, ale to bolało, że tak właśnie mnie postrzegała, zwłaszcza że dałem jej słowo bestii, iż jestem niewinny, przynajmniej w tym wypadku.
Chciałem dobrze żyć z moją siostrą, ale jednocześnie byłem obrażony, że trochę zbyt gorliwie reprezentuje Majestat Prawa, a za mało udziela się jako moja pomocnica i powiernica.
Oczywiście, to logiczne, że traciłem na to całą moją słuszną złość, bo w końcu czymże innym miałbym zająć myśli — takie problemy jak śluby, tajemnicza muzyka i zaginieni Pasażerowie zawsze rozwiązują się same, prawda? A badanie rozbryzgów krwi to prosta robota, nie — wymagająca większego skupienia. Na potwierdzenie tego, użalając się nad sobą, zapomniałem o bożym świecie i dlatego pośliznąłem się na zakrzepłej krwi i upadłem na kolano obok bmw.
Szokowi towarzyszącemu uderzeniu w asfalt natychmiast zawtórował szok psychiczny, fala strachu i zimna, która z lepkiego paskudztwa na ziemi wdarła się prosto do mojego pustego ja, i minęła długa chwila, zanim mogłem znów złapać oddech. Spokojnie, Dexter, pomyślałem. To tylko drobne, bolesne przypomnienie tego, kim jesteś i skąd się wziąłeś, wywołane przez stres. Nic, co miałoby związek z operowym bydłem.
Udało mi się wstać bez skamlenia, ale miałem rozdarte spodnie, bolące kolano, a jedną nogawkę spodni oblepiała obrzydliwa, na poły zaschnięta krew.
Naprawdę nie lubię krwi. Spojrzałem w dół i zobaczyłem ją na swoim ubraniu, dotykającą mnie, zwłaszcza teraz, kiedy w moim życiu zapanował zupełny chaos, a ja wpadłem w wielką, pustą jamę bez Pasażera — to zamknęło obwód. Teraz już na pewno odczuwałem emocje i nie było to przyjemne. Zadygotałem i omal nie krzyknąłem, ale jakoś — ledwo ledwo — powstrzymałem się, doprowadziłem do porządku i dalej robiłem swoje.
Nie poczułem się dużo lepiej, ale jakoś przetrwałem resztę dnia dzięki temu, że przebrałem się w zapasowe ubranie, które zapobiegliwi spece od analizy śladów krwi zawsze mają pod ręką, i wreszcie nadszedł czas, by wrócić do domu.
Kiedy jechałem Old Cutler na południe, do Rity, uczepił się mnie mały czerwony geo i ani myślał odpuścić. Patrzyłem w lusterko, ale nie mogłem dostrzec twarzy kierowcy i ciekawiło mnie, czy nieświadomie czymś mu podpadłem. Mocno mnie korciło, żeby dać po hamulcach i niech się dzieje, co chce, ale jeszcze nie byłem aż tak padnięty, by uznać, że rozbicie mojego samochodu zmieni cokolwiek na lepsze. Próbowałem ignorować tamten samochód, ot, jeszcze jeden nie do końca normalny kierowca z Miami, mający jakieś tajemniczy ukryty cel.
On jednak uparcie trzymał się tuż za mną i zacząłem zastanawiać się, jakiż to może być cel. Przyspieszyłem. Geo zrobił to samo i nadal siedział mi na zderzaku.
Zwolniłem; geo też.
Przeciąłem dwa pasy, odprowadzany gniewnym trąbieniem i uniesionymi środkowymi palcami. Geo pojechał za mną.
Kto to? Czego ode mnie chciał? Czy to możliwe, by Starzak wiedział, że to ja go skrępowałem taśmą, a teraz jechał za mną innym samochodem z mocnym postanowieniem zemsty? A może tym razem to ktoś inny — a jeśli tak, kto? I dlaczego? Jakoś nie mogłem uwierzyć, by to sam Moloch siedział za kierownicą samochodu za mną. Skąd prastare bóstwo wytrzasnęłoby choćby tymczasowe prawo jazdy? Ktoś tam jednak siedział i zamierzał przez jakiś czas mi towarzyszyć, a ja nie miałem pojęcia, kto zacz. Złapałem się na tym, że rozpaczliwie szukam odpowiedzi, błagalnie wyciągam ręce do czegoś, czego już nie było, i poczucie straty i pustki wzmogło moją niepewność, gniew i zaniepokojenie; uświadomiłem sobie, że wciągam powietrze z sykiem przez zaciśnięte zęby, że kurczowo ściskam kierownicę dłońmi oblanymi zimnym potem, i pomyślałem: dość.
A kiedy już przygotowywałem się psychicznie do tego, by wcisnąć pedał hamulca, wyskoczyć z samochodu i skuć mordę tamtemu kierowcy, czerwony geo nagle oderwał się od mojego zderzaka, skręcił w prawo, na boczną ulicę, i rozpłynął się w okrywającej Miami nocy.
Wiele hałasu o nic. Normalna psychoza godzin szczytu. Jeszcze jeden przeciętny pirat drogowy z Miami, zabijający nudę długiego powrotu do domu zabawą w berka z samochodem z przodu.
A ja byłem tylko oszołomionym, sponiewieranym, paranoicznym eks — potworem z zaciśniętymi dłońmi i zgrzytającymi zębami.
Pojechałem do domu.
Obserwator odbił w bok, zrobił kółko po okolicy i wrócił do punktu wyjścia. Teraz, schowany wśród innych samochodów, był niewidoczny dla tamtego i skręcił na jego ulicę daleko za nim. Fajnie siedzieć mu na zderzaku i patrzeć, jak wpada w lekki popłoch. Sprowokował go, by wybadać jego gotowość, sprawdzian wypadł wysoce zadowalająco. Musiał wprowadzić tamtego w odpowiedni stan ducha, a to niezwykle delikatny proces. Robił to nie pierwszy raz i dobrze znał te wszystkie objawy. Tamten stawał się już nerwowy, ale to jeszcze za mało. Trzeba doprowadzić go do ostateczności, zepchnąć na sam skraj urwiska.
Pora podkręcić tempo.
To będzie wyjątkowy wieczór.