II

Saul Zuratas miał sinofioletowe znamię zakrywające mu cały lewy policzek i mocno rude, rozwichrzone niczym zużyta szczotka włosy. Znamię z całą bezwzględnością rozciągało się na ucho, usta i nos, pokrywając je również żyłkowatym obrzękiem. Był najbrzydszym chłopakiem na świecie; ale zarazem najsympatyczniejszym i najzacniejszym. Nie poznałem nigdy nikogo, kto już od pierwszej chwili sprawiałby wrażenie osoby tak otwartej, bezpretensjonalnej, prostodusznej i bezinteresownej, nikogo, kto w każdych okolicznościach potrafiłby okazywać tyle szczerości i serca. Poznałem go podczas egzaminów wstępnych na studia i nawet łączyła nas w miarę zażyła przyjaźń -jeżeli można w ogóle przyjaźnić się z archaniołem -szczególnie w okresie dwóch pierwszych lat, kiedy razem studiowaliśmy na wydziale humanistycznym. W dniu, w którym go poznałem, uprzedził mnie, śmiejąc się od ucha do ucha i palcem wskazując na swoje znamię:

– Mówią na mnie Maskamiki, stary. Nie męcz się. I tak nie zgadniesz dlaczego, zakład?

Również na Uniwersytecie San Marcos wszyscy go tak przezywaliśmy. Urodził się w Talarze i przyjaźnił się, kolegował i był na ty z całym światem. W każdym wypowiadanym przezeń zdaniu musiało pojawić się słowo lub powiedzenie z gwary knajackiej, co nawet najpoważniejszym i najintymniejszym rozmowom przydawało kpiarskiego tonu. Mój problem, mówił, polega na tym, że ojciec za dużo zarobił w swoim sklepiku, tam, w Talarze, i to tyle, że nagle postanowił przeprowadzić się do Limy. I ledwie znaleźli się w stolicy, staremu nagle odbiło na punkcie judaizmu. Saul jakoś nie pamięta, żeby tam, na północy, tak przejmował się religią. Owszem, czytywał

Biblię, ale nigdy nie dawał Saulowi do zrozumienia, że ten należy do innej rasy i jest innej wiary niż reszta chłopaków w mieście. A tu, w Limie, proszę bardzo. Cholery można było dostać! Druga młodość, trzecie zęby. A raczej wiara Abrahama i Mojżesza. A co! My, katolicy, farciarze jesteśmy. Katolicyzm to mięta, co niedziela pół godzinki mszy, w każdy pierwszy piątek miesiąca komunia i po krzyku. Za to on w każdą sobotę musiał odsiedzieć ileś tam godzin w synagodze, walcząc z sennością i udając zainteresowanie naukami rabina -których nie rozumiał ni w ząb – żeby nie sprawić przykrości ojcu, który w końcu swoje lata miał, a w ogóle dusza nie człowiek. Ale gdyby Maskamiki mu powiedział, że już dawno przestał wierzyć w Boga i że w sumie przynależność do narodu wybranego obchodzi go tyle co nic, biedny don Salomon mógłby jeszcze dostać apopleksji.

Poznałem don Salomona wkrótce po zaprzyjaźnieniu się z Saulem, gdy ten zaprosił mnie pewnej niedzieli na obiad. Mieszkali w dzielnicy Brena, na tyłach szkoły La Salle, w zapuszczonym zaułku przy alei Arica. W rozległym mieszkaniu pełno było starych mebli i była też gadająca papużka o kafkowskim imieniu i nazwisku, która nieustannie powtarzała przezwisko Saula: „Maskamiki! Maskamiki!” Ojciec i syn mieszkali sami z przybyłą z nimi z Talary służącą, która przygotowywała posiłki i pomagała don Salomonowi w sklepie spożywczym, który otworzył w Limie. „Tym z drucianą siatką z sześcioramienną gwiazdą, stary. Nazywa się «Gwiazda», od gwiazdy Dawida, kapujesz?”

Duże wrażenie wywarły na mnie atencja i szacunek, z jakimi Maskamiki odnosił się do ojca, przygarbionego, nie ogolonego staruszka powłóczącego zniekształconymi przez chorobę stopami w obuwiu przypominającym rzymskie koturny. Mówił po hiszpańsku z silnym akcentem rosyjskim lub polskim, mimo że, jak sam mi powiedział, mieszkał w Peru już od ponad dwudziestu lat. Miał szelmowski i sympatyczny wyraz twarzy. „Jak byłem mały, chciałem występować w cyrku, na trapezie, ale życie zrobiło ze mnie sklepikarza; trudno o większe rozczarowanie, sam pan widzi”. Saul jest jego jedynym synem? Tak, jedynym.

A matka Saula? Zmarła dwa lata po przeprowadzce rodziny do Limy. Przykro mi, stary, sądząc z tego zdjęcia, była młodą kobietą, nie, Saulu? Tak, była młoda. No cóż, z jednej strony, Maskamiki przyjął jej śmierć z bólem. Z drugiej jednak, być może to i lepiej dla niej. Bo biedna mamuśka strasznie cierpiała w Limie. Dał mi znać, bym się nachylił, i zniżył głos (zbyteczna ostrożność, bo pozostawiliśmy don Salomona uśpionego głęboko w fotelu na biegunach i to w jadalni, podczas gdy my rozmawialiśmy w pokoju Saula), by powiedzieć mi:

– Mama była rodowitą talarenką, którą stary sobie przy-gruchał właściwie od razu po zejściu ze statku. Zdaje się, że żyli tylko na kocią łapę, dopóki ja się nie urodziłem. Dopiero wtedy się chajtnęli. Masz pojęcie, co to znaczy dla żyda ożenić się z chrześcijanką, z gojką, jak my to nazywamy? A gdzie tam, zielonego nawet pojęcia nie masz.

Tam, w Talarze, nie było sprawy, bo jedyne dwie rodziny żydowskie zasymilowały się do pewnego stopnia z miejscową społecznością. Ale po przeprowadzce do Limy matka Saula zaczęła przeżywać wiele problemów. Strasznie tęskniła za swoimi stronami, tak za ciepłem, czystym niebem, świecącym przez cały rok słoneczkiem, jak i za rodziną i przyjaciółmi. Z drugiej zaś strony gmina żydowska w Limie nigdy jej nie zaakceptowała, choć biedaczka, chcąc sprawić przyjemność don Salomonowi, starała się jak mogła, poddając się kąpieli oczyszczającej i słuchając nauk rabina, by móc spełnić wszystkie rytuały nawrócenia. A tak naprawdę – i Saul, porozumiewawczo i nie bez lekkiej złośliwości, puścił do mnie oko – gmina nie akceptowała jej nie tyle dlatego, że była gojką, ale dlatego, że była prostą, nieuczoną, ledwie potrafiącą czytać Kreolką z jakiejś tam Talary. Bo żydzi z Limy obrośli, stary, w burżujskie sadełko.

Opowiadał mi to wszystko bez cienia żalu czy sarkazmu, spokojnie pogodzony z czymś, co nie mogło, jak widać, skończyć się inaczej. „Bardzo byliśmy zżyci oboje. Mamuśka też się nudziła w synagodze jak mops, więc w tajemnicy przed don Salomonem, żeby te święte soboty szybciej minęły, graliśmy po kryjomu w Yan-Ken-Po. Na odległość. Ona w pierwszym rzędzie na górze, a ja wśród mężczyzn na dole. Poruszaliśmy dłońmi w tym samym czasie i dość często pękaliśmy ze śmiechu, siejąc panikę i przerażenie wśród pobożnych żydów”.

Zabrał ją rak, nagle, w kilka tygodni. I z jej śmiercią don Salomonowi zawalił się cały świat.

– Ten drzemiący sobie słodko staruszek, którego przed chwilą widziałeś, parę lat temu był tryskającym energią, kochającym życie chłopem na schwał. Śmierć mojej staruszki podcięła mu skrzydła.

Saul, nie chcąc zawieść don Salomona, zdał na prawo. Gdyby to od niego zależało, zostałby raczej w „Gwieździe”, by pomóc ojcu, bo sklep był już dla niego jednym wielkim bólem głowy i wymagał zbyt wiele wysiłku jak na jego lata. Ale don Salomon był stanowczy. Noga Saula nie postanie za sklepową ladą. Saul nigdy nie będzie zajmował się klientami. Saul nie będzie, jak on, sklepikarzem.

– Ale, staruszku, o co ci chodzi? Boisz się, że z moją gębą klientelę ci odstraszę? – opowiadał mi ze śmiechem. – Rzecz w tym, że teraz, gdy już udało mu się odłożyć trochę grosza, don Salomon chce, żeby rodzinka nabrała znaczenia. Już mu się marzy, jak kochany synalek złotymi zgłoskami zapisuje nazwisko Zuratas w historii dyplomacji albo Parlamentu. Nie-doczekanie!

Rozsławienie rodowego nazwiska poprzez wykonywanie wolnego zawodu również nie należało do największych marzeń Saula. A co go w ogóle interesowało? Tego jeszcze tak na mur beton nie wiedział. Dopiero do tego dochodził, właśnie w owych miesiącach i latach naszej przyjaźni, w Peru lat pięćdziesiątych, przechodzącym – gdy dorastał i dojrzewał Maskamiki, ja i całe nasze pokolenie – od kłamliwego spokoju dyktatury generała Odrii do niepewnej nowości odradzającej się w 1956 roku demokracji, kiedy byliśmy z Saulem na trzecim roku.

Wtedy to bez cienia wątpliwości odkrył już, co go rzeczywiście w życiu interesuje. Choć nie nastąpiło żadne objawienie i Saul nie był początkowo tak pewien swojej nowej pasji, mechanizm zauroczenia był już w ruchu i pchając go jednego dnia w tę stronę, następnego w tamtą, powolutku, pomalutku wprowadzał w labirynt, z którego Maskamiki nigdy już nie wyszedł. W 1956 roku jednocześnie z prawem studiował etnologię i kilkakrotnie wyprawił się do selwy. Czy już wtedy odczuwał ślepą fascynację ludźmi lasu i niczym nie zbrukaną

Naturą, maleńkimi kulturami pierwotnymi, rozrzuconymi po górskich kotlinach Andów i nizinie Amazonki? Czy płonął już w nim ów, wzniecony w najgłębszych zakamarkach duszy, ogień solidarności z naszymi ziomkami, którzy od niepamiętnych czasów żyli tam, pośród leniwych, szeroko rozlanych rzek, osaczani wciąż, nękani, nieodmiennie w przepaskach na biodrach, z tatuażami, czcząc duchy drzew, węża, chmurę i błyskawicę? Tak, to wszystko już się zaczęło. A ja zdałem sobie z tego sprawę dzięki awanturze w sali bilardowej, po dwóch, trzech latach naszej znajomości.

Od czasu do czasu w okienku między uniwersyteckimi zajęciami chodziliśmy zagrać partyjkę do nieco ruderowatej, będącej również kantyną sali bilardowej przy Jiron Azangaro. Wędrując z Saulem po mieście, uświadamiałem sobie, jak ludzka nikczemność i bezduszność może uprzykrzać mu życie. Ludzie odwracali się za nim albo wręcz stawali, by przyjrzeć mu się dokładniej, i szeroko otwierali oczy, nie kryjąc zdziwienia lub obrzydzenia, jakie wywoływała w nich jego twarz, posuwając się nawet, i to nierzadko, do wygadywania pod jego adresem chamskich bzdur, w czym celowała szczególnie dzieciarnia. Jemu to jakby nie przeszkadzało; zawsze reagował na impertynencje jakimś dowcipem. Incydent przy wejściu do sali bilardowej nie on sprowokował, ale ja, który z archanioła nie mam nic.

Pijaczek pił przy barku. Ledwie nas zoczył, ruszył ku nam chwiejnym krokiem i stanął przed Saulem, wziąwszy się pod boki.

– O kurwa, ale potwór! Z jakiego żeś zoo nawiał, koleś?

– A jak myślisz? Z naszego, stary, z naszego, bo innego nie mamy – odpowiedział mu Maskamiki. – Jak się pośpieszysz, to jeszcze zobaczysz moją otwartą klatkę.

I spróbował przejść. Ale pijak wyciągnął ku niemu swoje łapska, kiwając palcami jak dzieciaki broniące się przed niesłusznym posądzeniem.

– Ty, potworze, masz szlaban. – Zjeżył się nagle. – Z taką gębą nie powinieneś w ogóle wychodzić na ulicę, ludzi tylko straszysz.

– Ale innej nie mam, człowieku – uśmiechnął się Saul. – Daj se siana i puść nas.

Mi puściły już nerwy. Złapałem pijaka za klapy i zacząłem go tarmosić. Rozpoczęła się przepychanka, pozostali klienci rzucili się na nas, wybuchła awantura i w rezultacie musieliśmy z Saulem opuścić lokal, rezygnując z naszej partyjki bilarda.

Następnego dnia otrzymałem od niego liścik z załączonym doń prezentem. Była to biała kosteczka w kształcie rombu, z wygrawerowanymi figurami geometrycznymi w ceglastym, wpadającym w ochrę kolorze. Figury wyobrażały dwa równoległe labirynty z różnej wielkości, choć położonych w stałej względem siebie odległości, słupków, z których mniejsze jakby chroniły się pod większymi. Liścik, żartobliwy i dość tajemniczy, brzmiał mniej więcej tak:


Stary!

Być może ta magiczna kość uspokoi twoje nerwy i dasz święty spokój biednym pijaczkom. To kość tapira, a rysunek nie jest pierdułką, na jaką wygląda, czyli jakimiś tam prymitywnymi słupkami, ale symboliczną inskrypcją. Podyktował ją Morenancziite, pan pioruna, pewnemu jaguarowi, ten zaś mojemu przyjacielowi, czarownikowi z selwy znad górnego Picza. Jeśli sądzisz, że rysunki te symbolizują wiry rzeczne albo dwa węże boa splecione w słodkiej drzemce, być może masz rację. Ale przede wszystkim obrazują one porządek świata. Ten, kto ulega złości, wprowadza nieład w owe linie, skrzywione zaś linie nie mogą już utrzymać ziemi. Chyba nie chcesz, żeby z twojego powodu życie się nam rozpadło i żebyśmy znowu znaleźli się w pierwotnym chaosie, z którego wydobyli nas, dmuchając, Tasurinczi, bóg dobra, i Kien-tibakori, bóg zła, co, stary? Przestań więc się wkurwiać, a tym bardziej z mego powodu. W każdym razie, dziękuję.


Bywaj Saul


Poprosiłem go, by powiedział mi coś więcej o tym piorunie, jaguarze, skrzywionych liniach, Tasurinczim i Kientibakorim; w rezultacie trzymał mnie przez cały wieczór w swoim domu, by z przejęciem opowiedzieć mi o wierzeniach i zwyczajach plemienia rozrzuconego po selwach Cusco i Madre de Dios.

Leżałem na jego łóżku, on zaś siedział na kufrze z papużką na ramieniu. Ptaszek dziobał jego rude włosy, co chwila przerywając mu swym stanowczym wrzaskiem: „Maskamiki!” „Gregor Samsa, spokój”, strofował go.

Rysunki na ich naczyniach i cushmach, tatuaże na twarzach i ciałach nie są, stary, żadnym widzimisię czy zwykłą ozdóbką. To pismo z kluczem, zawierające tajemne imiona osób i uświęcone formuły chroniące przedmioty przed zniszczeniem i złym urokiem, który za ich pośrednictwem mógłby dotknąć właścicieli. Rysunki dyktowane były przez boską, brodatą i głośną, istotę, Morenancziite, pana pioruna, który ze szczytu góry, pośród burzy, przekazywał wieść jaguarowi. Ten przekazywał ją z kolei znachorowi lub szamanowi podczas „zamroczenia” ayahuascą, tymi halucynogennymi korzonkami, z których wywary pito w czasie wszystkich tubylczych uroczystości. Ów czarownik znad górnego Picza – „raczej mędrzec, człowieku, a mówię czarownik, żebyś mnie lepiej zrozumiał” – zapoznał go pokrótce z filozofią, która pozwoliła plemieniu przeżyć do dziś. Rzeczą dla nich najważniejszą była pogoda ducha. Nigdy nie dać się utopić w łyżce wody ani w odmętach powodzi. Należy powstrzymywać się przed uleganiem jakimkolwiek silnym namiętnościom, istnieje bowiem złowieszczy związek pomiędzy duchem człowieka i duchami Natury, i każda gwałtowna zmiana w tym pierwszym prowadzi do katastrofy w przyrodzie.

– Wybuch wściekłości jakiegoś faceta może spowodować wylew rzeki, a morderstwo spalenie przez piorun całej osady. Być może do zderzenia autobusu w alei Arequipa dziś rano doszło z twojej winy, po wczorajszym rąbnięciu pijaczka. Nie masz wyrzutów sumienia?

Nie mogłem wyjść ze zdumienia, słysząc, jak dużo wie o tym plemieniu. A jeszcze bardziej dostrzegając jego ogromną, bijącą z każdego słowa sympatię. Mówił o owych Indianach, o ich obyczajach i mitach, o ich krajobrazach i ich bogach z tym samym, pełnym podziwu szacunkiem, z jakim ja odnosiłem się do Sartre’a, Malraux i Faulknera, moich ulubionych wówczas pisarzy. Ba, nigdy nie słyszałem, by nawet o swym najukochańszym Kafce rozprawiał z takim podnieceniem.

Już wtedy powinienem był się domyślić, że Saul nigdy nie zostanie adwokatem, jak również zrozumieć, iż jego zainteresowanie amazońskimi Indianami przekracza „etnologiczną” li tylko ciekawość. Bo nie była to dociekliwość profesjonalna, techniczna, ale bardziej osobista, choć trudna do sprecyzowania. Pewnie coś bardziej emocjonalnego niż racjonalnego, raczej przejaw miłości niż intelektualna chęć poznania czy też zew przygody, który wydawał się głównym motorem takich a nie innych zainteresowań wielu jego kolegów z etnologii. Stosunek Saula do jego nowego kierunku studiów, oddanie i nabożność, z jaką traktował świat Amazonii, często stanowiły dla nas, jego przyjaciół i kolegów spotykających się na uniwersyteckim dziedzińcu wydziału humanistycznego, temat rozmów pełnych pytań i przeróżnych domysłów.

Czy don Salomon orientował się, że Saul studiował etnologię, czy też święcie wierzył w to, że syn skupia się wyłącznie na zajęciach z prawa? Bo Maskamiki, choć widniał wciąż na liście słuchaczy wydziału prawa, w rzeczywistości równo olewał wszystkie ćwiczenia i wykłady. Wyjąwszy Kafkę, szczególnie zaś „Przemianę”, którą przeczytał nieskończenie wiele razy i znał niemal na pamięć, wszystkie jego lektury dotyczyły teraz wyłącznie antropologii. Pamiętam konsternację Saula po stwierdzeniu, jak niewiele napisano o plemionach amazońskich, i jego protesty wobec trudności z dostępem do owych pozycji bibliograficznych rozproszonych w separatach czy pismach nie zawsze docierających do biblioteki uniwersyteckiej czy nawet Narodowej.

Wszystko zaczęło się, jak mi opowiedział przy jakiejś okazji, od podróży do Quillabamba, w czasie święta narodowego. Pojechał tam zaproszony przez kuzyna matki, farmera, który w swoim czasie przeniósł się z Piury w tamte strony i zajmował się również handlem drewnem. Facet zapuszczał się w las w poszukiwaniu drzewa mahoniowego lub palisandrowca z pracującymi dla niego tubylczymi przewodnikami i drwalami. Maskamiki zaprzyjaźnił się z tymi autochtonami, w większości oderwanymi już w znacznym stopniu od swych korzeni, którzy brali go ze sobą, udzielając gościny w swych obozowiskach rozrzuconych po całym rozległym obszarze oblewanym wodami górnej Urubamby i górnej Madre de Dios wraz ich dopływami. Przez całą noc relacjonował mi kiedyś, wyraźnie podekscytowany, czym było dla niego przepłynięcie na tratwie Przełomu Mainique, gdzie Urubamba, ściśnięta z obu stron dwoma pasmami górskimi, przeistacza się w plątaninę bystrzyc i wirów.

– Niektórzy tragarze mają takiego pietra, że trzeba ich przywiązywać do tratw, tak jak się robi z krowami na czas spływu Przełomem. Nie wyobrażasz sobie, stary, co to za przeżycie!

Mógł również zobaczyć tajemnicze petroglify rozrzucone po okolicy, które pokazał mu hiszpański misjonarz z misji dominikanów z Quillabamba, i jadł mięso małpie, żółwie, pędraki, i spił się jak nigdy masato z manioku.

– Tamtejsi tubylcy wierzą, że w Przełomie Mainiąue zaczął się świat. I możesz wierzyć lub nie, ale przysięgam, nad tym miejscem wisi w powietrzu jakaś święta aura, i czujesz coś takiego, coś takiego, że włosy ci stają dęba. Nie wyobrażasz sobie, stary. Jajo można znieść!

Przeżycia te zaowocowały skutkami, których nikt nie był w stanie przewidzieć. Nawet on sam, jestem o tym przekonany. Wrócił do Quillabamba na Boże Narodzenie i spędził tam całe lato. Potem pojechał tam w czasie lipcowych wakacji i ponownie w grudniu. Za każdym razem, gdy na uniwersytecie wybuchał strajk studencki, choćby i kilkudniowy, natychmiast wyrywał czymkolwiek w stronę selwy: ciężarówkami, pociągami, autobusami. Wracał z tych wypadów rozemocjonowany i rozgadany, z oczami świecącymi z zachwytu nad odkrytymi przez siebie skarbami. Interesowało go i ponad miarę ekscytowało wszystko, co dotyczyło tamtego obszaru. Na przykład poznanie legendarnego Fidela Pereiry. Syn białego z Cusco i kobiety z plemienia Macziguengów był swoistą mieszanką feudalnego seniora i plemiennego kacyka. W ostatnim ćwierćwieczu dziewiętnastego stulecia kuskańczyk z dobrego domu, uciekając przed sprawiedliwością, schronił się w tamtejszej selwie, gdzie został przygarnięty przez Macziguengów. Ożenił się z kobietą z tego plemienia. Jego syn, Fidel, żył na pograniczu dwóch kultur, uchodząc za białego wśród białych i za Macziguengę pośród Macziguengów. Miał wiele prawowitych żon, nieskończoną liczbę konkubin oraz konstelacje córek i synów, przy pomocy których eksploatował wszystkie plantacje kawy i gospodarstwa między Quillabamba a Przełomem Mainique, gdzie pracowali dla niego niemal za darmo jego współplemieńcy. Ale mimo to Maskamiki czuł do niego pewną słabość.

– Tak, oczywiście, że ich wyzyskuje. Ale przynajmniej nie gardzi nimi. Gruntownie zna ich kulturę i jest z niej dumny. A kiedy inni zaczynają na nich dybać, on ich broni.

W przytaczanych przez Saula opowiastkach najzwyczajniejsze epizody – czyszczenie lasu pod pola czy łowienie ryb – nabierały dzięki jego entuzjazmowi heroicznego wymiaru. Ale wydaje się, iż tym, co naprawdę i całkowicie go urzekło, był przede wszystkim świat tubylców, ich zwykłe, codzienne czynności, ich skromne życie, animizm i magia. Teraz wiem, że owymi Indianami, których języka zaczął się uczyć przy pomocy tubylczych uczniów misji dominikanów w Quillabamba – kiedyś zaśpiewał mi smutną, jednostajną, niezrozumiałą pieśń, akompaniując sobie na instrumencie z tykwy wypełnionej suchymi nasionami – byli Macziguengowie. Teraz wiem, iż zalegające jego mieszkanie stertami plakaty z rysunkami ukazującymi niebezpieczeństwa połowów za pomocą dynamitu sam wydrukował, by rozdawać je białym i Metysom z górnej Urubamby – dzieciom, wnukom, bękartom i pasierbom Fidela Pereiry – z zamysłem ochrony gatunków stanowiących podstawę wyżywienia tych samych Indian, których ćwierć wieku później sfotografował nieżyjący już dziś Gabriele Malfatti.

Patrząc z perspektywy czasu, wiedząc, co przydarzyło mu się później – a wiele o tym myślałem – mogę powiedzieć, że Saul doświadczył nawrócenia. W sensie kulturowym i, być może, religijnym. To jedyne konkretne doświadczenie, które dane mi było obserwować z bliska i które zdawało się nadawać sens, materializować to, co duchowni w mojej szkole usiłowali nam przekazać na lekcjach religii poprzez takie określenia, jak: „otrzymać łaskę”, „doznać łaski”, „wpaść w sidła łaski”. Już z chwilą pierwszego zetknięcia z Amazonią, Maskamiki wpadł w duchową zasadzkę, która uczyniła zeń zupełnie innego człowieka. I nie tylko dlatego, że dał sobie spokój z prawem i zapisał się na etnologię, całkowicie odmieniając charakter swoich lektur i skazując na zapomnienie wszystkich, poza Gregorem Samsą, bohaterów literackich, ale przede wszystkim dlatego, iż od tamtej pory dwiema tylko sprawami potrafił się przejmować, obsesyjnie zadręczać, do tego stopnia, że z czasem stały się one jedynymi tematami jego rozmów: stanem kultur amazońskich i agonią lasów stanowiących tych kultur schronienie.

– Jesteś monotematyczny, Maskamiki. Nie da się już z tobą normalnie pogadać.

– Psiakrew, masz rację, stary, nawet nie dałem ci ust otworzyć. No to teraz ty sobie ponawijaj, jeśli masz ochotę. Może być o Tołstoju, o walce klas, o romansach rycerskich.

– Czy ty aby nie przesadzasz, Saulu?

– Ani trochę, kochany, raczej wprost przeciwnie. Słowo. To, co wyrabia się w Amazonii, jest zbrodnią. Nie ma żadnego usprawiedliwienia, jakkolwiek byś na to patrzył. Uwierz mi, nie śmiej się. Postaw się w ich położenie, choćby na chwilkę. Gdzie się mają podziać? Od wieków wypychają ich z ich własnych ziem, w głąb lasu, coraz głębiej. To cud, że pomimo tylu nieszczęść i przeciwności losu całkiem nie wymarli. Wciąż tam są, wytrzymują wszystko. Czy to nie zasługuje na najwyższy podziw? Cholera, znowu się rozkręciłem. Porozmawiajmy o Sartrze, dawaj. Ale krew mnie zalewa, że gówno wszystkich obchodzi, co się tam dzieje.

Dlaczego tak bardzo się tym przejmował? Nie z przyczyn politycznych, to na pewno. Maskamiki uważał politykę za najnudniejszą rzecz pod słońcem. Kiedy rozmowa schodziła na politykę, natychmiast zdawałem sobie sprawę, że Saul podtrzymuje temat wbrew sobie, nie chcąc mi sprawiać przykrości, bo ja w tym właśnie okresie byłem pełen hurrarewolucyjnych nastrojów, w szale zaczytywania się Marksem i dyskutowania wyłącznie o społecznych stosunkach produkcji. Owe tematy były dla Saula równie nudne jak nauki rabina. Z prawdą mijałoby się także twierdzenie, że jego zainteresowania wynikały z ogólnej wrażliwości na kwestie etyczne, z traktowania szczególnego przypadku plemion amazońskich jako odzwierciedlenia wszystkich społecznych problemów naszego kraju, bo Saul nie reagował identycznie wobec innych rażących, widocznych gołym okiem niesprawiedliwości, być może nawet ich nie dostrzegał. Sytuacji Indian andyjskich na przykład – których było kilka milionów wobec iluś tam tysięcy Indian amazońskich – albo traktowania przez Peruwiańczyków klasy średniej i wyższej swej służby domowej i jej wynagradzania.

Nie, to tylko i wyłącznie owe specyficzne przejawy niewiedzy, nieodpowiedzialności i ludzkiego okrucieństwa spadające na ludzi, drzewa, zwierzęta i rzeki selwy całkowicie przeistoczyły Saula Zuratasa, z przyczyn wówczas dla mnie niezrozumiałych (a może niezrozumiałych również dla niego), zdejmując zeń ciężar jakichkolwiek innych niepokojów i przekształcając go w człowieka ogarniętego obsesją. Do tego stopnia, iż gdyby nie jego zacna, szlachetna, wspaniałomyślna osoba, przypuszczalnie przestałbym go odwiedzać. Bo naprawdę stał się upierdliwy.

Czasami, chcąc sprawdzić, jak daleko jest w stanie zabrnąć w tym swoim „temacie” świadomie go podpuszczałem. To co, koniec końców, proponuje? Czy reszta Peru ma wstrzymać się z prowadzeniem swej gospodarki w Amazonii tylko i wyłącznie po to, żeby nie zakłócać sposobu życia i wierzeń plemion żyjących, w każdym razie w większości, w epoce kamienia łupanego? Czy szesnaście milionów Peruwiańczyków powinno zrezygnować z zasobów naturalnych trzech czwartych swego terytorium, żeby sześćdziesiąt czy osiemdziesiąt tysięcy Indian amazońskich mogło spokojnie strzelać do siebie z łuków, pomniejszać ścięte głowy i otaczać kultem boa dusiciela? Mamy zapomnieć o rolniczych, hodowlanych i handlowych możliwościach tego regionu, tylko po to, żeby etnologowie z całego świata radośnie i naocznie mogli badać potlacz, stosunki pokrewieństwa, rytuały dojrzałości, małżeństwa, śmierci, praktykowane przez te ludzkie osobliwości od setek lat? Nie, nie, Maskamiki, kraj musi się rozwijać. Czy Marks nie powiedział, że postęp okupiony będzie krwią? Może to i przykre, ale trzeba się z tym pogodzić. Nie mamy wyboru. Jeśli dla szesnastu milionów Peruwiańczyków ceną rozwoju i uprzemysłowienia miało być obcięcie włosów przez tych kilka tysięcy golasów, zmycie sobie tatuaży i wymieszanie się z innymi – czy też, żeby użyć słowa najbardziej znienawidzonego przez etnologów: akulturacja – no to cóż, nie ma innego wyjścia.

Maskamiki nie oburzał się na mnie, bo nigdy się za nic i na nikogo nie oburzał, i nie przybierał tonu wyższości, tego wybaczam-ci-bo-nie-wiesz-co-mówisz. Ale kiedy zaczynałem go prowokować, czułem, że go to boli tak samo, jakbym źle mówił o don Salomonie Zuratasie. Ale, trzeba przyznać, nie dawał tego po sobie poznać. Osiągnął już być może idealny dla Macziguengów stan, w którym nie ulegało się, pod żadnym pozorem, jakiejkolwiek złości, by nie doprowadzić do wykrzywienia się równoległych linii utrzymujących świat. A poza tym, nie przystawał na żadną dyskusję na ten czy jakikolwiek inny temat w kategoriach ogólnych, podpartych ideologią. Miał wrodzoną odporność na wydawanie abstrakcyjnych sądów. Dla niego istniały wyłącznie problemy konkretne: to, co widział na własne oczy, i wnioski odnośnie do przyszłych tego konsekwencji, jakie wysnuć mógł każdy, kto ma choć trochę pod sufitem.

– Połowy za pomocą dynamitu, na przykład. Jest to zabronione, jak wiemy. Ale pojedź tam i sam zobaczysz, stary. Nie ma w całej selwie rzeki, nawet potoku, w których górale i wirakocze – tak nas, białych, nazywają – nie oszczędzaliby sobie czasu, łowiąc dynamitem, hurtowo! Oszczędzając czas! Wyobrażasz sobie, co to znaczy? Ładunki dynamitu dniami i nocami wyrzucają na powierzchnię całe ławice. Gatunki wymierają, przestają istnieć, stary.

Dyskutowaliśmy przy stole w barze „Palermo”, na La Colmenie, popijając piwo. Na zewnątrz świeciło słońce, przechodzili wiecznie zaaferowani ludzie, przejeżdżały gruchoty z agresywnymi klaksonami i otaczała nas owa dymna atmosfera kawiarenek centrum Limy o woni smażeniny i moczu.

– Zaraz, zaraz, Maskamiki, a trucizna to co? Łowienie za pomocą trucizny? Czy to nie jest wynalazek Indian? Na dobrą sprawę oni też niszczą Amazonię.

Specjalnie użyłem tego argumentu, żeby mógł strzelić do mnie z grubej rury. I strzelił, oczywiście. To wymysł, całkowity wymysł i fałsz. Owszem, używają barbasco i cumo, ale tylko przy źródłach, odnogach i jeziorkach tworzących się na wyspach po opadnięciu wód. I tylko w określonych porach. Nigdy w czasie tarła, a na tym akurat znają się jak mało kto. Wtedy używają sieci, harpunów, różnego rodzaju więcierzy albo i łowią gołymi rękami, oczy by ci na wierzch wyszły, gdybyś to zobaczył, stary. Za to biali używają barbasco czy cumo przez cały rok i wszędzie. Wody zatruwane tysiące razy, przez dziesiątki lat. Czy zdaję sobie sprawę? Niszczą nie tylko ryby w okresie tarła, ale i powodują butwienie przybrzeżnych drzew i roślin.

Idealizował ich? Oczywiście, jestem o tym przekonany. Jak również, być może nawet nieświadomie, wyolbrzymiał rozmiary szkód, by wzmocnić swoje argumenty. Było jednak oczywiste, że narybek sabalo i bagre, zatruwany pędami barbasco czy cumo, i paiches rozszarpywane wybuchami dynamitu wrzucanego do wody przez rybaków z Loreto, Madre de Dios, San Martin czy Amazonki, martwiły go tak – nic a nic nie przesadzam – jakby ofiarą była jego gadająca papużka. Oczywiście reagował identycznie, gdy wspominał o masowych wyrębach -”Mój wuj Hipolit, ciężko, bo ciężko, ale muszę to przyznać, jest jednym z winnych” – wyniszczających najcenniejsze drzewa. Długo mówił mi o praktykach wirakoczów i górali przybyłych z Andów na podbój selwy, o trzebieniu lasu pożarami spopielającymi ogromne przestrzenie ziemi, które po jednym, dwóch zbiorach, stawały się całkowicie jałowe z powodu erozji gleby i braku próchnicy. A o eksterminacji zwierząt to już nie ma nawet co gadać, stary, o obłędzie zdobywania za wszelką cenę każdej liczby skór, co doprowadziło do tego, że jaguary, pumy, kajmany, węże i dziesiątki innych zwierząt należą już do wymierających rzadkości. Wywód był długi i pamiętam go bardzo dobrze ze względu na coś, co wydarzyło się pod koniec naszej rozmowy, kiedy opróżniliśmy już sporo butelek piwa, pojadając chlebem ze skwarkami (który uwielbiał). Od drzew i ryb zawsze wracał w tyradach do głównego tematu swoich obaw: do plemion. Bo i one, jeśli się nic nie zmieni, skazane są na eksterminację.

– Naprawdę wydaje ci się, Maskamiki, że poligamia, animizm, pomniejszanie głów i czary za pomocą wywarów z tytoniu są wyższą formą kultury?

Mały Andyjczyk posypywał trocinami plwociny i inne brudy walające się na czerwonawej podłodze baru „Palermo”, krok w krok za nim skośnooki pracownik lokalu zamiatał. Saul przez jakiś czas wpatrywał się we mnie, nic nie mówiąc. Wreszcie pokręcił głową.

– Wyższą? Nie. Nigdy tego nie powiedziałem i nigdy tak nie sądziłem, bracie. – Spoważniał strasznie. – Niższą, być może, jeśli mierzyć to skalą umieralności dzieci, sytuacji kobiety, monogamii czy poligamii, rękodzielnictwa i wytwórczości. Nie myśl, że ich idealizuję. Żadną miarą.

Zamilkł, jakby pochłonięty czymś zupełnie innym, może sprzeczką przy sąsiednim stole wybuchającą co i raz od momentu naszego przyjścia. Ale nie. Pochłonęły go wspomnienia. I zdało mi się, jakby nagle posmutniał.

– Wśród wędrujących ludzi i wielu innych plemion istnieją rzeczy, które niewątpliwie by cię zaszokowały. Nie zaprzeczam.

Na przykład to, że Aguarunowie i Huambisi z górnego Marańonu własnymi rękoma wyrywają błonę dziewiczą swoim córkom i zjadają ją, gdy te mają pierwszą miesiączkę, że w wielu plemionach istnieje niewolnictwo, a w niektórych wspólnotach pozostawia się starców własnemu losowi przy pierwszych objawach słabości, skazując ich na pewną śmierć, pod pretekstem, że ich dusze już są oczekiwane, a ich los dopełniony. Ale najgorszą rzeczą, być może najtrudniejszą do zaakceptowania z naszego punktu widzenia, było to, co przy odrobinie czarnego humoru nazwać można by polepszaniem rasy u plemion z rodziny Arawaków. Polepszaniem, Saulu? Tak, coś, co samo w sobie wyda ci się, tak jak mi z początku, czymś okrutnym, stary. Chodzi o to, że dzieci, które rodzą się z jakimiś defektami fizycznymi, kulawe, ślepe, bez rąk, z większą lub mniejszą niż potrzeba liczbą palców albo z zajęczą wargą, są natychmiast zabijane przez własne matki przez wrzucenie do rzeki lub pogrzebanie żywcem. Kogo by takie zwyczaje nie zaszokowały?

Przyglądał mi się badawczo przez jakiś czas, w milczeniu, zamyślony, jakby szukał najodpowiedniejszych słów do kolejnego zdania. Nagle dotknął swego ogromnego znamienia.

– Ja bym nie zdał egzaminu, stary. Zlikwidowaliby mnie natychmiast – szepnął. – Mówią, że Spartanie robili to samo, nie? Że wszystkie potworki, wszystkich gregorów samsów zrzucali z góry Tajget, nie?

Zaśmiał się, też się zaśmiałem, choć obaj wiedzieliśmy, że Saul nie żartuje i że nie ma żadnych powodów do śmiechu. Wyjaśnił mi, że co ciekawe ci nieprzejednani wobec noworodków z wadami fizycznymi są jednocześnie nader ludzcy w stosunku do dzieci, jak i dorosłych, którzy wskutek wypadku lub choroby doznali trwałego kalectwa. Saul przynajmniej nie dostrzegł wśród znanych sobie plemion śladu jakiejkolwiek wrogości wobec inwalidów czy obłąkanych. Jego dłoń wciąż spoczywała na zajmującym pół twarzy ciemnofioletowym znamieniu.

– Tacy już są i powinniśmy to uszanować. Bycie właśnie takimi pomogło im przeżyć setki lat w harmonii ze swoimi lasami. Możemy nie rozumieć ich wierzeń, niektóre z ich zwyczajów mogą nas szokować, ale nie mamy prawa zniszczyć ich całkowicie.

Wydaje mi się, że owego dnia, w barze „Palermo”, po raz pierwszy i ostatni napomknął, nie w żartach, ale całkiem serio, nie unikając nawet dramatycznych tonów o tym, co z taką elegancją potrafił tuszować, choć musiało stanowić w jego życiu prawdziwą tragedię, czyli o swej narośli, która działając na ludzi odpychająco, czyniąc zeń obiekt ustawicznych kpin, musiała zarazem wpływać na jego stosunki z otoczeniem, szczególnie zaś z kobietami. (Działały na niego onieśmielająco; na uniwersytecie, jak zauważyłem, unikał ich, a rozmowy nawiązywał tylko z tymi naszymi koleżankami, które pierwsze się doń odzywały.) W końcu oderwał rękę od twarzy z gestem odrazy, jakby czując wyrzuty, że w ogóle dotknął znamienia, i rzucił się w kolejną tyradę.

– Czy nasze auta, armaty, samoloty, coca-cole, uprawniają nas do zlikwidowania ich dlatego, że oni nic z tego nie mają? A może ty, stary, wierzysz w „cywilizowanie dzikusów”? Ale jak? Pakując ich wszystkich do wojska? Albo zaganiając do roboty w gospodarstwach rolnych, robiąc z nich niewolników takich facetów jak Fidel Pereira? Zmuszając ich do zmiany języka, religii, zwyczajów, jak chcą misjonarze? A co się dzięki temu zyskuje? Tylko i wyłącznie to, że można ich lepiej wyzyskiwać, nic więcej. Że przeistaczają się w zombi, w ludzkie karykatury, jakimi są na pół zakulturowani Indianie z ulic Limy.

Mały Andyjczyk posypujący trocinami podłogę „Palermo”, miał na nogach typowe sandały – podeszwa i dwa gumowe paski – produkowane przez rzemieślników, a spodnie, pocerowane, w łatach, nosił przewiązane w pasie zwykłym sznurkiem. Był to dzieciak o twarzy starca, sztywnych włosach, czarnych paznokciach i czerwonawych strupach na nosie. Zombi? Karykatura? Czy lepiej dla niego byłoby nie ruszać się z andyjskiej wioski, używać łapci i poncho, nigdy nie nauczyć się hiszpańskiego? Nie znałem odpowiedzi i wciąż mam wątpliwości. Ale Maskamiki już wiedział. Mówił o tym bez zapalczywości, bez gniewu, ze spokojną stanowczością. Długo wyjaśniał mi drugą stronę owych okrucieństw („to jest cena”, mówił mi, Jaką płacą za przeżycie”), wszystko, co wydawało mu się w tych kulturach rzeczą godną podziwu. Chodziło mu o coś, co mimo różnic, często olbrzymich, występowało w każdej z nich: rozumny stosunek do otaczającego ich świata, ową zrodzoną z prastarej praktyki mądrość, która, poprzez wypracowany system rytuałów, zakazów, obaw, rutynowych czynności powtarzanych i przekazywanych z ojca na syna, pozwoliła im zachować tę Naturę, pozornie bujną, w rzeczywistości zaś kruchą i nietrwałą, od której zależało ich przetrwanie. Przeżyli, bo ich zachowania i zwyczaje posłusznie dostosowały się do rytmów i wymogów świata naturalnego, bez zadawania mu gwałtu, bez wprowadzania głębokich zmian poza tymi, które okazywały się niezbędne, by oni sami nie zostali przez ów świat zniszczeni. Wprost przeciwnie niż nasza cywilizacja, marnotrawiąca wszystkie te elementy, bez których w końcu zwiędniemy jak pozbawione wody kwiaty.

Słuchałem pozornie zainteresowany jego słowami, bo raczej myślałem o jego znamieniu. Dlaczego ni stąd, ni zowąd skupiłem się na nim, podczas gdy Saul mówił mi, co czuje wobec tubylców z Amazonii? Czy to nie w tym znamieniu właśnie tkwił klucz nawrócenia się Saula? Ci Shipibowie, Huambisi, Aguarunowie, Yaguasowie, Shaprowie, Campasowie, Mashkowie pełnili w społeczeństwie peruwiańskim rolę, której nikt nie mógł pojąć lepiej niż on: byli barwną okropnością, osobliwością wzbudzającą u jednych współczucie, u drugich szyderczy śmiech, nigdy jednak odrobiny choćby szacunku czy zwykłej akceptacji, zastrzeżonych jedynie dla tych, którzy swym wyglądem, zwyczajami i wierzeniami dostosowywali się do „normalności”. I Maskamiki, i tubylcy byli dla reszty Peruwiańczyków anomalią; jego znamię wzbudzało w nich, w nas, uczucia podobne do tych, które w głębi ducha żywiliśmy wobec tych półnagich istot żyjących gdzieś daleko, iskających się i wyjadających wszy, i mówiących niezrozumiałymi językami. Czy nie tu tkwiła przyczyna jego miłości od pierwszego wejrzenia do dzikich? Czy nie utożsamił się podświadomie z tymi spychanymi na margines istotami właśnie ze względu na swoje znamię, czyniące również z niego istotę odrzucaną za każdym razem, gdy pojawiał się na ulicy?

Zaproponowałem mu tę interpretację, by zobaczyć, czy nie poprawi mu to humoru i, rzeczywiście, zaczął się śmiać.

– Zaliczyłeś seminarium z psychologii doktora Guerrity? -zaczął kpić ze mnie. – Bo ja bym cię raczej oblał.

I wciąż śmiejąc się, opowiedział mi, że don Salomon Zuratas, bijący mnie na głowę przebiegłością, zasugerował mu interpretację judaistyczną.

– To znaczy, że identyfikuję Indian amazońskich z narodem żydowskim, zawsze w mniejszości, zawsze prześladowanym z powodu swej religii i praktyk odmiennych od stosowanych przez resztę społeczności. No i jak ci się podoba? Wznioślejsza od twojej, którą można by określić jako syndrom Frankensteina. Co kto lubi, stary.

Odparłem, że obie interpretacje wcale się nie wykluczają. Saul, rozbawiony i potakując mi przewrotnie, dokończył:

– Tak, właściwie masz rację. No bo właśnie dlatego, że ze mnie taki pół żyd, pół potwór, jestem wrażliwszy od ciebie, człowieka przeraźliwie normalnego, na los amazońskich Indian.

– Biedni Indianie! Jakie to wzruszające! Tylko wyjmować chusteczkę i ocierać łzy. Ty w gruncie rzeczy też ich wykorzystujesz.

– Dobra, starczy na dziś. Muszę uciekać na zajęcia – pożegnał się, wstając, bez cienia złości sprzed chwili. – Ale przy najbliższej okazji przypomnij mi, żebym cię wyprowadził z błędu co do tych „biednych Indian”. Opowiem ci takie historie, że padniesz, stary. Na przykład, co z nimi wyprawiano w okresie gorączki kauczukowej. Jeśli to przetrzymali, raczej należałoby mówić o nich, że są supermanami, a nie biednymi Indianami. Sam zobaczysz.

Jak widać poruszał swoje ulubione tematy w rozmowach z don Salomonem. Staruszek pewnie pogodził się wreszcie z myślą, że miast w Pałacu Sprawiedliwości, Saul rozsławiać będzie nazwisko Zuratas w uniwersyteckich aulach jako wybitny antropolog. Czy rzeczywiście tym chciał w życiu zostać? Profesorem uniwersyteckim? Badaczem? Wiedziałem, że nadawałby się do pracy naukowej, bo słyszałem, jak mówił o tym jeden z jego profesorów, doktor Jose Matos Mar, wówczas szef katedry etnologii na Uniwersytecie San Marcos.

– Ten chłopak, Zuratas, to skarb. Trzy miesiące wakacji spędził w Urubambie, pracując wśród Macziguengów, i przywiózł wspaniały materiał.

Mówił to do Raula Porrasa Barrenechei, historyka, z którym pracowałem popołudniami, znanego ze swego wstrętu do etnologii i antropologii, oskarżanych przezeń o zastępowanie człowieka przedmiotem w roli głównego bohatera kultury i o zaśmiecanie prozy kastylijskiej (a sam, nawiasem mówiąc, pisał prozą cudowną).

– Świetnie, panie doktorze, zróbmy więc z tego chłopaka historyka, a nie zbieracza różnych cudeniek. Proszę mi go przekazać na historię, bądźże pan altruistą.

Praca wykonana wówczas wśród Macziguengów, latem 1956 roku, została nieco później przez Saula poszerzona i przedstawiona jako magisterska. Bronił jej, kiedy byliśmy na piątym roku, i bardzo dobrze pamiętam pełną dumy i wewnętrznej radości twarz don Salomona. Odświętnie ubrany, z wykrochmalonym gorsem pod marynarką, przybył na publiczną obronę syna, zajął miejsce w pierwszym rzędzie auli i świeciły mu się oczka, kiedy Saul czytał konkluzje, odpowiadał na pytania komisji – a przewodniczył jej Matos Mar – nadawano mu tytuł i przepasywano odpowiednią wstęgą.

Don Salomon zaprosił mnie i Saula na obiad do „Raimondi”, w centrum Limy, by uczcić wydarzenie. Sam jednak nie wziął nic do ust, być może chcąc uniknąć nieświadomego złamania żydowskich reguł żywieniowych. (To był jeden z ulubionych żartów Saula, gdy zamawiał skwarki albo owoce morza: „A poza tym, to poczucie, że wcinając je, właśnie popełniam grzech, dodaje im bardzo specyficznego smaczku, stary, nawet nie wiesz, co tracisz”.) Don Salomon z okazji synowskiego tytułu nie posiadał się z radości. W połowie obiadu, zwracając się do mnie ze swym powolnym, środkowoeuropejskim akcentem, poprosił gorąco:

– Niech pan przekona swego przyjaciela, by przyjął stypendium. – A widząc moje całkowite zaskoczenie, wyjaśnił: -Nie chce wyjechać do Europy, bo boi się zostawić mnie samego, jakbym nie był dostatecznie dorosły, żeby odpowiednio o siebie zadbać. Powiedziałem mu, żeby się tak nie upierał, bo inaczej zmusi mnie do tego, bym umarł, i w ten sposób będzie mógł spokojnie sobie wyjechać do Francji na specjalizację.

W ten sposób dowiedziałem się, że Matos Mar zdobył dla Saula stypendium doktoranckie na uniwersytecie w Bordeaux. Maskamiki nie przyjął stypendium, by nie zostawiać ojca samego. Czy rzeczywiście z tego właśnie powodu nie wyjechał do Bordeaux? Wtedy tak sądziłem, a teraz jestem przekonany, że kłamał. Teraz wiem, że choćby nikomu się z tego nie zwierzał, trzymając wszystko w największej tajemnicy, owo nawrócenie już w nim dojrzewało, nabierając cech mistycznego uniesienia, być może nawet poszukiwania męczeństwa. Teraz nie mam wątpliwości, że tytuł magistra etnologii zdobył, biorąc na siebie obowiązek żmudnego przygotowania pracy, tylko dla sprawienia ojcu satysfakcji. Sam w owych dniach biegałem jak szalony, załatwiając wszelkiego rodzaju formalności, by uzyskać jakieś stypendium umożliwiające mi wyjazd do Europy, wielokrotnie więc próbowałem przekonać Saula, by nie marnował takiej okazji. „Maskamiki, nikt ci już więcej nie da takiej szansy. Europa! Francja! Człowieku, nie bądź idiotą!” Był stanowczy: nie może jechać, jest jedyną osobą, jaką don Salomon ma na świecie, nie opuści go na dwa, trzy lata, mając na względzie jego podeszły wiek.

Jasne, że mu uwierzyłem. Jego nauczyciel, Matos Mar, ten, który zdobył dlań stypendium, pokładając w nim ogromne nadzieje naukowe, był jedyną osobą, która nie całkiem mu uwierzyła. Pojawił się pewnego wieczoru, jak to zwykł czynić, w mieszkaniu Porrasa Barrenechei na pogawędkę przy herbacie z ciasteczkami i stroskany oznajmił mu:

– Ma pan szczęście, doktorze. W tym roku ze stypendium do Bordeaux może skorzystać wydział historii. Nasz kandydat odrzucił propozycję. No i co pan na to?

– O ile wiem, po raz pierwszy w historii naszego uniwersytetu ktoś odrzuca stypendium we Francji – odparł Porras. -Co tego chłopaka ugryzło?

W tym samym pokoju, nieopodal obydwu profesorów, fiszkowałem właśnie mity o Eldorado i Siedmiu Miastach Cibola u kronikarzy odkrycia i konkwisty Ameryki i nie mogłem się pohamować, by nie wtrącić swoich trzech groszy i wyjaśnić im, że przyczyną odmowy jest don Salomon, którego Saul nie chce zostawiać samego.

– Tak, Zuratas podaje taki powód, i oby rzeczywiście tak było – potwierdził Matos Mar ze sceptycznym gestem. – Ale obawiam się, że tkwi w tym coś znacznie głębszego. Saula ogarnęły wątpliwości co do badań i pracy w terenie. Wątpliwości etyczne.

Porras Barrenechea wysunął podbródek, a w oczkach pojawiły mu się szelmowskie ogniki, jak zwykle wtedy, gdy szykował się do powiedzenia jakiejś złośliwości.

– Jeśli Zuratas spostrzegł się, że etnologia jest pseudonauką wymyśloną przez jankesów w celu zniszczenia humanistyki, oznacza to, że jest inteligentniejszy, niż się tego spodziewałem.

Ale Matos Mar nawet się nie uśmiechnął.

– Panie doktorze, mówię całkiem serio. To wielka szkoda, bo ten chłopak naprawdę spełnia wszelkie warunki. Jest inteligentny, spostrzegawczy, świetny w badaniach, nader pracowity. Wbił sobie do głowy, że nasza praca jest niemoralna.

– Niemoralna? No cóż, skąd ja mogę wiedzieć, co też panowie wyrabiają wśród dobrych dzikusów pod pretekstem badania ich obyczajów – zaśmiał się Porras. – Ja, proszę mi wierzyć, nie dałbym głowy za prawość etnologów.

– Że ich atakujemy, gwałcimy ich kulturę – ciągnął dalej Matos Mar, nie zwracając nań uwagi. – Że z naszymi magnetofonami i piórami wiecznymi jesteśmy jak czerw, który dostaje się do owocu, by go toczyć.

Opowiedział, że wcześniej odbyła się w katedrze etnologii dyskusja. Saul Zuratas zbił wszystkich z tropu, obwieszczająć, że konsekwencje pracy etnologów są podobne do efektów działań zbieraczy kauczuku, drzewiarzy, werbowników wojskowych i pozostałych Metysów i białych dziesiątkujących plemiona. Stwierdził, że podjęliśmy pracę tam, gdzie przerwali ją misjonarze w okresie kolonialnym – dodał. – Że pod płaszczykiem nauki, tak jak tamci ewangelizacji, niesiemy Indianom zagładę.

– No, no, czyżby w murach naszego szacownego uniwersytetu zmartwychwstał fanatyczny indianizm z lat trzydziestych? – westchnął Porras. – Wcale bym się nie zdziwił, bo to wraca co jakiś czas jak katar. Już widzę Zuratasa smarującego pamflety przeciwko Pizarro, hiszpańskiej konkwiście i zbrodniom Inkwizycji. Nie chcę go w swojej katedrze! Niech weźmie to stypendium, przyjmie francuskie obywatelstwo i robi karierę, propagując Czarną Legendę.

Nie przywiązywałem większej wagi do tego, co wówczas powiedział Matos Mar pomiędzy zakurzonymi regałami wypełnionymi książkami i statuetkami don Kichota i Sanczo Pansy w mieszkaniu Porrasa Barrenechei w dzielnicy Miraflores, przy ulicy Colina. A i nie wydaje mi się, bym Saulowi wspominał o tej rozmowie. Ale teraz, tu, we Florencji, gdy powracam pamięcią do tamtych dni, notując sobie to i owo, epizod ów nabiera ogromnego znaczenia. Owa sympatia, poczucie solidarności, zauroczenie czy cokolwiek to było osiągnęło wówczas u Saula apogeum i zmieniło swój charakter. Jeśli Maskamiki podważał pracę etnologów, o których przynajmniej można było powiedzieć, że nawet przy całej swej krótkowzroczności doskonale zdawali sobie sprawę z potrzeby zrozumienia sposobu widzenia świata przez rdzennych mieszkańców serwy zgodnie z ich własnymi kategoriami, czego w końcu bronił? Czy owej chimery, że reszta Peru, uznając niezbywalne prawa Indian do ziem przez nich zamieszkanych, ogłosi selwę obszarem kwarantanny? Czy już nikt, po wsze czasy, nie powinien wkraczać na jej teren, by ochronić te plemiona przed skażeniem degeneracyjnymi miazmatami naszej kultury? Czyżby amazoński puryzm Saula doszedł do takich skrajności?

Przez ostatnie miesiące naszych studiów nie widywaliśmy się nazbyt często, to prawda. Bo i ja zaprzątnięty byłem całkowicie pisaniem mojej pracy. Saul praktycznie zrezygnował z prawa. Spotykałem go od czasu do czasu, gdy pojawiał się z rzadka w katedrze literatury znajdującej się wówczas tuż obok etnologii. Wypijaliśmy kawę albo wypalaliśmy papierosa, rozmawiając pod żółknącymi liśćmi palm przy głównym pawilonie parku uniwersyteckiego. Gdy każdy z nas, zająwszy się własnymi sprawami, poszedł w swoją stronę, nasza zażyła w pierwszych latach przyjaźń zaczęła słabnąć i zamieniać się w zwykłą, sporadyczną i dość powierzchowną znajomość. Pytałem go, jak tam kolejne wojaże, bo Saul zawsze albo właśnie wracał, albo właśnie wyjeżdżał do selwy, a ja, do czasu owego komentarza Matosa Mara skierowanego do doktora Porrasa, kojarzyłem to z jego zajęciami uniwersyteckimi i z pogłębianiem specjalizacji w kulturach amazońskich. Ale prawdą jest, iż nie licząc ostatniej rozmowy – pożegnalnej, z jego filipiką przeciwko Instytutowi Lingwistycznemu i małżeństwu Schneilów – w ostatnich miesiącach chyba nie doszło już między nami do żadnej z owych nie kończących się dysput i najszczerszych wyznań z sercem na dłoni, których tak wiele odbyliśmy pomiędzy 1953 a 1956 rokiem.

Gdybyśmy je nadal toczyli – czy zwierzyłby mi się na tyle, bym mógł dostrzec, jakie są jego zamiary? Nie, raczej nie. Tego rodzaju postanowień ani święci, ani szaleńcy nie rozgłaszają. Podejmują je stopniowo, w zakamarkach duszy, wbrew rozsądkowi i z dala od zbyt ciekawskich spojrzeń, nie czekając na aprobatę innych – bo nigdy by jej nie uzyskali – póki swych zamiarów nie wcielą w życie. Wyobrażam sobie, iż w trakcie tego procesu – snucia zamysłu i przekształcania go w czyn -święty, nawiedzony czy szaleniec powoli się odosabnia, obmurowując się w samotności, której nikt nie jest w stanie zakłócić. Ze swej strony nawet nie podejrzewałem, że Maskamiki może przeżywać przez ostatnie miesiące naszego uniwersyteckiego życia – obaj już byliśmy mężczyznami – podobną rewolucję wewnętrzną. Zauważyłem, owszem, że stroni od ludzi bardziej niż reszta śmiertelników czy raczej, że wraz z osiągnięciem dojrzałości, stał się bardziej skryty. Ale przypisałem to wyłącznie jego twarzy, swoją brzydotą odgradzającej go od świata, utrudniającej mu jakiekolwiek kontakty z ludźmi. Czy nadal był owym jowialnym, sympatycznym, dobrodusznymi facetem z poprzednich lat? Spoważniał, powściągnął swój język, stał się mniej luzacki, tak mi się przynajmniej wydaje. Choć co do tego nie ufałbym zanadto mej pamięci. Być może pozostał wciąż tym samym Saulem, wiecznie uśmiechniętym i rozgadanym, jakiego poznałem w 1953 roku, a moja wyobraźnia odmienia go, by dopasować do tego innego nie znanego mi Saula z następnych lat, którego – ulegając przeklętej pokusie pisania o nim – muszę wymyślić.

Ale pamięć, jestem o tym przekonany, nie zawodzi mnie co do jego wyglądu. Płomiennorude włosy, opierające się grzebieniowi, wiecznie rozwichrzone na czubku głowy, zawsze powiewały, tańczyły, migotały nad tą twarzą o dwóch obliczach, której zdrowa strona była blada i piegowata. Miał okrągłe oczy i równe zęby. Był wysoki, chudy i, tego jestem pewny, nigdy nie widziałem go w krawacie, poza dniem obrony pracy magisterskiej. Zawsze chodził w tanich, sportowych podkoszulkach z bawełny, na które w zimie narzucał jakikolwiek pstry sweter, do tego nosił wytarte i pogniecione dżinsy. Jego buty nigdy chyba nie spotkały się ze szczotką. Nie sądzę, by miał jakichkolwiek powierników i by z kimkolwiek łączyła go prawdziwa zażyłość. Przypuszczalnie inne jego przyjaźnie miały ten sam co i nasza charakter, dość serdeczny, ale i naskórkowy zarazem. Znajomych miał bez wątpienia, i to dużo, na uniwersytecie i w swej dzielnicy, ale przysiągłbym, że nikt nigdy od niego nie usłyszał, co się z nim dzieje i jakie są jego zamiary. Chyba że nie tyle sobie wszystko dokładnie zaplanował, ile stawało się to raczej stopniowo, niedostrzegalnie, przypadkiem, a nie wskutek jego świadomego wyboru. Wiele o tym myślałem w ostatnich latach, ale oczywiście nigdy się nie dowiem, jak to było naprawdę.

Загрузка...