Florentyńczycy cieszą się we Włoszech złą sławą ludzi aroganckich i nie cierpiących turystów zalewających ich każdego lata niczym amazońska rzeka. W tej chwili trudno stwierdzić, ile w tym prawdy, bo rodowitych florentyńczyków o tej porze roku we Florencji nie uświadczysz. Niespiesznie opuszczali miasto w miarę narastania upałów, zanikania wieczornej bryzy, opadania wód Arno i opanowywania miasta przez komary. Przez chmary komarów, tysiące chmar zwycięsko opierających się wszelkim środkom owadobójczym, dzień i noc atakujących swe bezbronne ofiary, z zajadłością zaś szczególną – muzealną publiczność. Czy florenckie zanzare są totemicznymi zwierzętami, aniołami stróżami Leonardów, Cellinich, Botticellich, Lippich, Fra Angeliców? Na to wychodzi. Bo przed tymi właśnie rzeźbami, freskami i obrazami atakowany byłem z największą furią, a moje pokąsane ręce i nogi były równie obolałe jak podczas każdej mojej podróży do peruwiańskiej selwy.
Równie dobrze komary mogą być bronią używaną przez nieobecnych florentyńczyków w celu zmuszenia znienawidzonych najeźdźców do odwrotu. W każdym razie jest to broń nieskuteczna. Ani te latające bydlaki, ani upały, nic, absolutnie nic nie jest w stanie zatamować inwazji tłumów. Czy wyłącznie obrazy, pałace, kamienie krętej starówki ściągają do Florencji mimo tylu dokuczliwych plag kanikuły nas, hordy cudzoziemców? A może ów przedziwny amalgamat fanatyzmu i przebierania miary, dewocji i okrucieństwa, uduchowienia i zmysłowego wyrafinowania, politycznej korupcji i intelektualnej odwagi, obecny we florenckiej przeszłości, trzyma nas w tym buchającym żarem mieście opuszczonym przez jego własnych mieszkańców?
W ciągu tych dwóch miesięcy wszystko stopniowo zamykano: sklepy, pralnie, niewygodną Bibliotekę Narodową przy rzece, kina, w których znajdowałem schronienie w nocy, i w końcu kawiarnie, dokąd chodziłem czytać Dantego i Machiavellego, myśleć o Saulu i Macziguengach znad górnej Urubamby i Madre de Dios. Najpierw zamknięta została urokliwa, a do tego klimatyzowana „Caffe Strozzi”, z wnętrzem w stylu art deco, cudowna oaza w skwarne popołudnia; następnie zamknięto „Caffe Paszkowski”, gdzie na piętrze, choć spływając potem, można było jednak odizolować się w staroświeckiej nieco i niemodnej atmosferze pośród skórzanych foteli i krwawo-czerwonych zasłon z aksamitu; później zamknięto „Caffe Gillio” i wreszcie najbardziej turystyczną i zatłoczoną „Caffe Rivoire” na Piazza delia Signoria, gdzie kawa macchiato kosztowała mnie tyle, co kolacja w zwykłej trattorii. A że nieprawdopodobieństwem jest czytanie lub pisanie w gelaterii czy w pizzerii (a są to jedne z niewielu otwartych i udzielających gościny enklaw), chcąc nie chcąc musiałem czytać i pisać w moim pensjonacie Borgo dei Santi Appostoli, zlany siódmym potem, w wątłym świetle lampy zaprojektowanej jakby z myślą o jak największym utrudnieniu lektury lub pokaraniu upartego czytelnika nagłą ślepotą. Są to niewygody, które, jak by powiedział okrutny braciszek od świętego Marka – bo nieoczekiwanie mój pobyt we Florencji uzmysłowił mi również, a to dzięki biografowi Rodolfo Ridolfiemu, iż tak spotwarzany na wszelkie sposoby Savonarola był mimo wszystko postacią nader ciekawą i przypuszczalnie człowiekiem znacznie, znacznie lepszym od swych oprawców – usposabiają ducha do lepszego zrozumienia, niemal przeżycia na własnej skórze dantejskich katuszy podczas piekielnej wędrówki lub do przemyślenia, z odpowiednią rozwagą, owych przerażających wniosków, jakie w odniesieniu do człowieczego miasta i rządów nad nim wysnuł na podstawie własnych doświadczeń Machiavelli, urzędnik tejże republiki i chłodny analityk historii Florencji. Zamknięta została, a jakże, również maleńka galeria na ulicy Santa Margherita, gdzie, między sklepem optycznym a sklepikiem spożywczym, twarzą w twarz z tak zwanym kościołem Dantego, wystawione były maczigueńskie zdjęcia Gabriele Malfattiego. Ale zdołałem obejrzeć je jeszcze wielokrotnie przed chiusura estivale. Pracująca w galerii chuda dziewczyna w okularach ujrzawszy mnie po raz trzeci, nie omieszkała dać mi do zrozumienia i to zdecydowanie, że ma swojego fidanzato. Musiałem ją zapewnić w kulejącej włoszczyźnie, iż moja nadgorliwość względem wystawy jest całkowicie bezinteresowna, w pewnym sensie nawet patriotyczna, i że nie ma nic wspólnego z jej urodą, a wyłącznie z fotografiami Malfattiego. Nigdy nie zdołała do końca przełknąć tego, że mogę przez tyle minut przyglądać się zdjęciom wyłącznie z nostalgii za moim krajem. A dlaczego najwięcej uwagi poświęcam fotografii grupy Indian siedzących w pozycji podobnej do kwiatu lotosu i słuchających w zachwyceniu tego gestykulującego mężczyzny? Jestem przekonany, że nigdy nie potraktowała poważnie moich zapewnień, że fotografia ta jest skończonym dziełem sztuki, czymś, co należy smakować niespiesznie, tak jak w Galleria degli Uffizi kontempluje się „Wiosnę” lub „Bitwę pod San Romano”. Wreszcie jednak, widząc mnie po raz piąty czy szósty w pustej galerii, stała się mniej nieufna, a pewnego dnia zdobyła się nawet na miły gest i poinformowała mnie, że naprzeciwko kościoła świętego Wawrzyńca każdego wieczoru „zespół Inków” gra na instrumentach ludowych muzykę peruwiańską: mógłbym pójść tam, posłuchać ich i w ten sposób również przywołać wspomnienia ojczyzny. (Dałem się namówić, poszedłem i stwierdziłem, że Inkami są dwaj Boliwijczycy i dwaj Portugalczycy z Rzymu ćwiczący zgrzytliwą mieszaninę fados i carnavalitos z boliwijskiego Santa Gruz.) Tydzień temu galeria przy Santa Margherita została zamknięta, a chudziutka okularnica spędza urlop w Ankonie, u swych genitori.
Tej fotografii w każdym razie nie muszę już oglądać. Nauczyłem się jej na pamięć, każdego szczegółu, milimetr po milimetrze. I tyle razy o niej myślałem, że, o dziwo, wiem, iż te nagie, siedzące postaci o długich, prostych włosach, stojąca sylwetka przemawiającego i horyzont koron masywnych i gęstych drzew pod zwałami szarych, skłębionych chmur, będą najtrwalszym wspomnieniem tego florenckiego lata. Silniejszym i bardziej wzruszającym być może niż architektoniczne i plastyczne wspaniałości Renesansu, harmonijny szum dantejskiej tercyny czy dzikie ritornella (jak zawsze w parze z szatańską inteligencją) prozy Machiavellego.
Jestem pewien, że fotografia przedstawia maczigueńskiego gawędziarza. To jedyna rzecz, co do której nie mam najmniejszej wątpliwości. Perorujący przed owym zachwyconym audytorium mężczyzna, kimże innym mógłby być, jeśli nie tą właśnie postacią, od dawien dawna zajmującą się rozpalaniem ciekawości, wyobraźni, pamięci, tęsknoty do marzeń i kłamstw u ludu Macziguengów? Jak udało się Gabrielle Malfattiemu być obecnym na tym spotkaniu i uzyskać zgodę na robienie zdjęć? Równie dobrze przyczyna tajemnicy spowijającej gawędziarzy w czasach nam współczesnych – obcy przeistoczony w Macziguengę – mogła przestać już istnieć w okresie pobytu włoskiego fotografa w tamtych stronach. Albo w ostatnich latach sytuacja nad górną Urubambą tak drastycznie się odmieniła, że gawędziarze nie pełnią już swej odwiecznej funkcji, utracili autentyczność i stali się, niczym rytualne ceremonie z ayahuascą i uzdrawianie przez szamanów w innych plemionach, jeszcze jedną pantomimą dla turystów.
Wątpię jednak, by mogło do tego dojść. Życie zmieniło się w tamtym regionie, owszem, ale na pewno nie w sposób sprzyjający rozwojowi turystyki. Najpierw pojawiły się szyby naftowe i obozowiska, gdzie ściągnięto do prac fizycznych wielu Campów, Yaminahuów, Pirów i pewnie Macziguengów. Później, albo i w tym samym czasie, handel narkotykami począł rozszerzać się na Amazonię niczym biblijna plaga, ze swymi plantacjami koki, laboratoriami i tajnymi lotniskami, a w następstwie krwawymi porachunkami pomiędzy rywalizującymi bandami Kolumbijczyków i Peruwiańczyków, paleniem zasiewów, policyjnymi obławami. Wreszcie – a równie dobrze i w tym samym czasie, dopełniając ów przerażający trójkąt – terroryzm i antyterroryzm. Rewolucyjne oddziały Świetlistego Szlaku, zwalczane z całą bezwzględnością w Andach, zeszły do selwy, prowadząc swe operacje również w tej części Amazonii, która tym samym jest regularnie przeczesywana przez wojska lądowe, a mówi się, że nawet bombardowana przez lotnictwo.
Jaki wpływ miało to wszystko na Macziguengów? Przyspieszyło ich dezintegrację i rozproszenie? Istnieją jeszcze wioski, w których zaczęto ich pięć, sześć lat temu osadzać? Rzecz jasna, osady te musiały się znaleźć w zasięgu burzycielskich mechanizmów tej pełnej sprzeczności cywilizacji reprezentowanej przez dobre płace Shella i Petro Peru, skrzynie pełne dolarów pochodzących z handlu koką i przez zagrożenia wynikające ze znalezienia się w samym środku krwawych wojen handlarzy narkotyków, partyzantów, policji i wojska, nie rozumiejąc nic a nic z tego, co się dzieje. Tak jak wtedy, gdy zaatakowały członków plemienia wojska Inków, hiszpańscy odkrywcy, konkwistadorzy i misjonarze, później peruwiańscy zbieracze kauczuku i handlarze drewna, w wieku XX zaś poszukiwacze złota i imigranci z gór. Dla Macziguengów historia ani nie postępuje, ani się nie cofa: obraca się, powtarza. Przypuszczalnie jednak, mimo ogromnych spustoszeń, jakich wszystkie te wydarzenia mogły dokonać pośród wspólnoty, znaczna część plemienia zareagowała na zamęt ostatnich lat tradycyjnym odruchem: rozproszeniem. I ruszyła na kolejną wędrówkę, jak w swym najtrwalszym micie.
Czy wędruje z nimi tym swoim drobnym krokiem płetwonoga stawiającego od razu całą stopę, typowym chodem mężczyzn z plemion amazońskich, mój były przyjaciel, były Żyd i były biały – Saul Zuratas? Postanowiłem, że gawędziarzem z fotografii Malfattiego będzie właśnie on. Bo nie mam najmniejszej możliwości tego stwierdzić. Prawdą jest, że na twarzy stojącej postaci – na prawym policzku, gdzie Maskamiki miał znamię – dostrzec można ciemniejszą plamę, która mogłaby dopomóc w ustaleniu jej tożsamości. Ale z tej odległości wrażenia mogą być całkowicie złudne, bo równie dobrze może to być zwykły cień (kadr jest tak uchwycony, że światło zmierzchu padając z przeciwnej strony, rzuca cień na prawą stronę ludzi, drzew i chmur). Być może najpewniejszym śladem jest budowa ciała postaci. Choć znajduje się daleko, nie ma wątpliwości: to nie jest typowa sylwetka Indianina z selwy, mężczyzny zazwyczaj niskiego, o krótkich, pałąkowatych nogach i szerokiej klatce piersiowej. Przemawiający mężczyzna ma sylwetkę wydłużoną i przysiągłbym, że skórę – a jest obnażony od pasa w górę – dużo jaśniejszą niż jego słuchacze. Ale jego włosy obcięte są, to nie ulega wątpliwości, niczym średniowieczny kaptur, równo dookoła głowy jak u Macziguengów. Postanowiłem również, że kształt widoczny na lewym ramieniu gawędziarza z fotografii to papuga. Czy nie można przyjąć za rzecz najnormalniejszą pod słońcem, że gawędziarz krąży po lasach ze swym totemem, papugą, towarzyszem podróży lub pomocnikiem?
Po żmudnym przemyśleniu wszystkich możliwych rozwiązań i kombinacji, po próbach połączenia jednych z drugimi, części łamigłówki w końcu zaczynają pasować do siebie. Zarysowują historię mniej lub bardziej spójną, pod warunkiem skoncentrowania się wyłącznie na samej anegdocie i zrezygnowania z pytań dotyczących tego, co Fray Louis de Leon określał jako „własną i ukrytą zasadę rzeczy”.
Już podczas owej pierwszej podróży do Quillabamba, dokąd pojechał odwiedzić krewnego swej matki, Maskamiki zetknął się ze światem, który go zaintrygował i pociągnął. To, co z początku wynikało ze zwykłej sympatii dla charakteru Macziguengów i zainteresowania ich zwyczajami, przeobraziło się z czasem – w miarę coraz lepszego ich poznawania, uczenia się języka, wgłębiania się w ich dzieje i coraz to dłuższego przebywania z nimi – w konwersję, zarówno w kulturowym, jak i religijnym znaczeniu tego pojęcia, w pełne utożsamienie się z ich obyczajami i tradycjami, w których – z przyczyn odczuwanych przeze mnie raczej intuicyjnie, bo nie do końca pojmowanych – Saul odnalazł duchową pożywkę, podnietę, sens życia, powołanie, to wszystko, czego nie był w stanie znaleźć w innych peruwiańskich plemionach – u żydów, chrześcijan, marksistów itp. – pośród których żył.
Przemiana następowała pewnie bardzo powoli i bezwiednie właśnie w owym czasie, gdy studiował etnologię na Uniwersytecie San Marcos. Że studia go rozczarowały? Że w naukowej działalności etnologa dostrzegł zagrożenie dla tej kultury prymitywnej i archaicznej (już wówczas nie zaakceptowałby tych określeń), wtargnięcie w nią niszczycielskiej siły nowoczesności, poddanie jej swoistemu zafałszowaniu? To mogę zrozumieć. Idea równowagi pomiędzy człowiekiem a ziemią, świadomość destrukcji środowiska przez przemysł i nowoczesną technologię, docenienia mądrości człowieka archaicznego zmuszonego pod groźbą całkowitego wyginięcia do respektowania swego habitat, choć w owych latach nie były jeszcze intelektualną modą, już zaczynały kiełkować wszędzie, nawet w Peru. Maskamiki musiał to wszystko przeżyć dość szczególnie, widząc na własne oczy zarówno ogromne spustoszenia czynione przez cywilizowanych ludzi w selwie, jak i harmonijne współżycie Macziguengów ze światem natury.
Decydującym momentem do zrobienia wielkiego kroku stała się bez wątpienia śmierć don Salomona, jedynej osoby, z którą Saul był związany i wobec której czuł się zobowiązany zdać rachunek ze swego życia. Bardzo możliwe, wnosząc z jego zachowań na drugim lub trzecim roku studiów, że już przedtem postanowił, iż z chwilą śmierci ojca porzuci wszystko, by udać się nad górną Urubambę. Do tego momentu nie ma w jego historii jeszcze nic nadzwyczajnego. W latach sześćdziesiątych i siedemdziesiątych – w latach studenckiej rewolty przeciw moralności konsumpcyjnej – wielu młodych z klasy średniej, gnanych z jednej strony pragnieniem przygody, z drugiej zaś odrazą do wielkomiejskiego życia, opuściło Limę i ruszyło w góry lub do selwy, by pędzić tam życie nierzadko w bardzo trudnych warunkach. Jeden z programów „Wieży Babel” – na nieszczęście w dużej mierze zmarnowany przez chroniczne awarie kamery Alejandra Pereza – poświęcony był właśnie takiej grupie limańskiej młodzieży, która przeniosła się do Cusco, gdzie utrzymywała się jako tako, uprawiając przedziwne zawody. Więc w tym, że i Maskamiki postanowił odrzucić mieszczańską przyszłość i udać się do Amazonii w poszukiwaniu przygody – wrócić do wartości podstawowych, do korzeni – nie ma nic szczególnego.
Ale Saul nie odszedł jak tamci. Zniknął, zacierając ślady swego odejścia i swych zamiarów, dając do zrozumienia wszystkim znajomym, że wyjeżdża do Izraela. Bo co innego mogłaby oznaczać owa zasłona dymna z Żydem powracającym do ojczyzny, jeśli nie to, że Saul Zuratas, opuszczając Limę, postanowił już nieodwracalnie zmienić skórę, imię, zwyczaje, tradycję, Boga, wszystkie swoje dotychczasowe znaki tożsamości? To oczywiste, że wyjechał z Limy, wiedząc, że już nigdy tu nie wróci i zamierzając stać się na zawsze kimś zupełnie innym.
Z trudem, bo z trudem, ale do tego momentu jestem jeszcze w stanie śledzić tok jego rozumowania. Sądzę, że jego utożsamienie się z nielicznym i marginalnym wędrownym plemieniem Amazonii musiało mieć coś wspólnego – raczej wiele, bardzo wiele wspólnego – jak przewidywał to jego ojciec, z faktem bycia Żydem, przynależenia do innej, też wędrownej i też przez całą swą historię spychanej na margines wspólnoty-pariasa, żyjącej pośród innych społeczności, ale, tak jak Macziguengowie w Peru, nie zintegrowanej z innymi i nigdy tak do końca przez innych nie zaakceptowanej. I być może na ów odruch solidarności wpłynęło również, jak zwykłem mu żartobliwie tłumaczyć, owe ogromne znamię czyniące zeń istotę najbardziej odrzucaną pośród wszystkich odrzucanych, człowieka, którego los zawsze będzie napiętnowany stygmatem brzydoty. Mogę się nawet zgodzić, że pomiędzy czcicielami ducha drzewa i pioruna, pośród praktykujących rytuał tytoniu i wywaru z ayahuaski, Maskamiki mógł czuć się bardziej akceptowany – wtopiony w byt kolektywny – niż pomiędzy żydami czy chrześcijanami swego kraju. We właściwy sobie, subtelny sposób Saul zrealizował swą aliję, odchodząc nad górną Urubambę, by urodzić się na nowo.
Przeszkodą jednak nie do pokonania – przeszkodą frustrującą mnie i zasmucającą -jest dla mnie kolejne stadium: transformacja konwertyty w gawędziarza. Jest to oczywiście ten element, który najbardziej mnie porusza w całej historii Saula, który zmusza mnie do nieustannego rozmyślania o niej, do jej splątywania i rozplątywania po tysiąc razy. To właśnie ów element spowodował, że postanowiłem całą historię napisać, licząc, iż wreszcie się od niej uwolnię.
Bo przeistoczenie się w gawędziarza było dodaniem tego, co niemożliwe, do tego, co było jedynie mało prawdopodobne. Cofnięcie się w czasie – od spodni i krawatu do przepaski na biodrach i tatuażu, od języka hiszpańskiego do monotonnego chrzęstu maczigueńskiego, od racjonalizmu do magii i od monoteizmu lub zachodniego agnostycyzmu do pogańskiego animizmu – jest trudne do przełknięcia, ale przy pewnej dozie wyobraźni jeszcze możliwe. Ale tamto jest dla mnie mrokiem tym mocniej gęstniejącym, im bardziej staram się go rozjaśnić.
Mówić tak, jak mówi gawędziarz, oznacza bowiem dotarcie do odczuwania i przeżywania najgłębszych pokładów tej kultury, przeniknięcie do jej najżywotniejszych soków, dotarcie do samego szpiku jej historii i mitologii, wchłonięcie każdego tabu, odruchu, pragnienia i każdego odwiecznego lęku. To znaczy być – jak tylko można najbardziej – Macziguengą, do szpiku kości, z dziada pradziada, współplemieńcem pradawnego rodu, który w epoce, kiedy Florencja, gdzie teraz piszę, tryskała porażającym gejzerem idei, obrazów, budynków, zbrodni i intryg, już wędrował lasami mojego kraju, zanosząc i przynosząc anegdoty, kłamstwa, zmyślenia, plotki i dowcipy czyniące z tego ludu żyjących w rozproszeniu istot jedną wspólnotę i wciąż utrzymujące pośród nich poczucie bycia razem, tworzenia razem czegoś spójnego i braterskiego. Myśl, że mój przyjaciel Saul Zuratas zrezygnować mógł ze wszystkiego, czym był, i stać się, przemierzając od ponad dwudziestu lat lasy Amazonii, stać się na przekór wszelkim przeciwnościom – i przede wszystkim wbrew samym pojęciom nowoczesności i postępu – przedłużeniem tradycji tego niewidzialnego rodu wędrownych opowiadaczy wszelakich opowieści, jest myślą powracającą co jakiś czas w mej pamięci i tak jak owego dnia, kiedym się o tym dowiedział w rozgwieżdżonych ciemnościach osady Nueva Luz, wprawiającą moje serce w stan, w jaki nigdy nie wprawił go ani strach, ani miłość.
Ściemniło się i na nocnym niebie Florencji też się pojawiły gwiazdy, choć nie tak lśniące jak w selwie. Czuję, że w każdej chwili może skończyć mi się atrament (sklepów, w których mógłbym nabyć wkład do mojego pióra, również nie ominęła, jakżeby inaczej, chiusura estivale). Skwar jest nie do wytrzymania, a w pokoju pensjonatu Alejandra aż kipi od bzykających i pikujących wokół mej głowy komarów. Mógłbym wziąć prysznic i wyjść na ulicę, pospacerować, by czymś się rozerwać. Możliwe, że nad Lungarno wieje jakaś bryza, a jeśli przejdę się tamtędy, zawsze piękny widok oświetlonych nabrzeży, mostów i pałaców wyprowadzi mnie prosto ku zupełnie innemu i przerażającemu widowisku Cascine, za dnia miejscu uświęconej przechadzki pań i dzieci, o tej zaś porze siedlisku kurew, pedałów i handlarzy narkotyków. Mógłbym pójść i wmieszać się między młodzież odurzoną muzyką i marihuaną na Piazza del Santo Spirito lub na Piazza delia Signoria, teraz przemienionej w istny jarmark cudów, gdzie rozgrywają się jednocześnie cztery spektakle, pięć, a nierzadko i dziesięć: trupy karaibskich perkusistów, tureckich ekwilibrystów, marokańskich połykaczy ognia, śpiewających serenady studentów hiszpańskich, francuskich mimów, amerykańskich jazzmanów, wróżek cygańskich, niemieckich gitarzystów, węgierskich klarnecistów. Czasem miło jest zagubić się na chwilę w tym pstrokatym i młodym tłumie. Ale tej nocy, dokądkolwiek bym poszedł, wszystko na nic. Wiem, że na mostach z ciemnożółtego kamienia nad Arno, pod lupanarowymi drzewami Cascine czy pod muskulaturą fontanny Neptuna i pod obsranym przez gołębie brązem Perseusza Celliniego, gdziekolwiek bym się skrył, usiłując znaleźć chwilową ulgę przed upałem, komarami i nazbyt podminowaną duszą, wciąż będę słyszał, tuż obok, bez przerwy chrzęszczącego, odwiecznego, maczigueńskiego gawędziarza.