VII

Dzieją się rzeczy dobre i rzeczy złe. Złą rzeczą jest to, że ginie mądrość i wiedza. Przedtem nie brakowało seripigarich i jeśli wędrujący człowiek nie wiedział, co jeść, a czego nie jeść, jak wyleczyć się z dolegliwości lub które kamienie chronią przed Kientibakorim i jego diablętami, po prostu przychodził i pytał. Zawsze w pobliżu był jakiś seripigari. Popalając, popijając wywar, zastanawiając się i rozmawiając z saankarite w wyższych krainach, rozmyślał nad odpowiedzią. Teraz jest ich niewielu, a co poniektórzy nie zasługują nawet na miano seripigarich, bo pomyślcie tylko, czy potrafią oni udzielić jakiejkolwiek rady. Ich mądrość zaschła niczym zrobaczywiały korzeń, być może. To powoduje wiele zamętu. Tak mówią, wszędzie gdzie przybywam, wędrujący ludzie. Może za mało się ruszamy? Pytają. Może żeśmy się zanadto rozleniwili? Uchybiamy naszym świętym obowiązkom, może.

Ja przynajmniej właśnie tego się dowiedziałem.

Najmądrzejszy seripigari, jakiego znałem, odszedł. Może wrócił, może i nie wrócił. Żył po drugiej stronie Wielkiego Przełomu, nad rzeką Kompiroshiato. Zwał się Tasurinczi. Nie istniał dlań żaden sekret ani na tym, ani w tamtych światach. Potrafił rozróżniać robaki, które można jeść, po kolorze ich pierścieni i sposobie pełzania. Przypatrywał im się swym głębokim spojrzeniem, mrużąc oczy, o tak. Długo im się przypatrywał. I nagle już wiedział. Wszystko, co wiem o robakach, wiem dzięki niemu. Ten, który wylęga się w trzcinie, czakokieni, jest dobry, niedobry za to jest ten, który żywi się lupu-ną. Dobry jest ten z gnijących pni, shigopi, i ten z liści manioku. Zupełnie niedobry jest ten, który gnieździ się w skorupie żółwia. Najlepszy i najsmaczniejszy jest ten z wytłoczyn po manioku i kukurydzy przygotowanych na masato. Ten robak, kororo, pozostawia słodki smak w ustach, czyści żołądek, zabija głód i łagodnie usypia. Za to ten ze zdechłego kajmana wyrzuconego na brzeg pali ciało i przyprawia o wizje jak z niedobrego zamroczenia.

Dzięki Tasurincziemu znad Kompiroshiato ludziom żyło się lepiej. A znał on wszystkie możliwe rady na wszystko. Wielu z nich mnie nauczył. Przypominam sobie teraz jedną. Człowieka, który umiera od ukąszenia żmii, trzeba natychmiast spalić; w przeciwnym razie z jego szczątków narodzą się gady i cały las wokół aż kipieć będzie od jadowitych zwierząt. I taką też pamiętam. Nie wystarczy spalić domu tego, który odchodzi, ale trzeba odwrócić się wtedy plecami. Patrzenie na płomienie przynosi nieszczęście. Strach było rozmawiać z tym seripigarim. Nagle okazywało się, jak wielu rzeczy nie wiemy. Z niewiedzy narażamy się na niebezpieczeństwa, być może. „Jak zdążyłeś nauczyć się tylu rzeczy?” – pytałem go i mówiłem: „Bo wygląda to, jakbyś już żył w czasach, kiedy jeszcze nie zaczęliśmy wędrować i że wszystko widziałeś i wszystkiego skosztowałeś”.

„Najważniejsze jest uzbroić się w cierpliwość i pozwolić, by to, co ma się stać, po prostu się stało”, odpowiadał mi. „Jeśli człowiek żyje spokojnie, bez zniecierpliwienia, ma czas na zastanowienie się, zapamiętanie i rozpamiętanie wszystkiego”, mówił. W ten sposób napotka swoje przeznaczenie, być może. Będzie żyć zadowolony, przypuszczalnie. Czego się nauczy, nie zapomni. Jeśli się niecierpliwi, chcąc przegonić czas, świat się gmatwa, ponoć. I dusza wpada w glinianą pajęczynę. To jest zamęt. Zło najgorsze, mówią. Na tym świecie i w duszy wędrującego człowieka. Bo wtedy nie wie, co robić, dokąd iść. Nie potrafi również się bronić. Co ja pocznę? Co powinienem robić? – pyta ciągle. Wówczas diabły i diablęta wtrącają się w jego życie i nawet jego życiem igrają. Jak dzieci zmuszające żaby do skakania pewnie igrają. Błędy zawsze popełnia się z zamętu, ponoć.

„Co należy robić, żeby nie tracić spokoju ducha, Tasurinczi?” „Jeść, co należy, i przestrzegać zakazów, gawędziarzu”. W przeciwnym razie każdemu może przydarzyć się to, co przydarzyło się Tasurincziemu, wtedy.

A co mu się przydarzyło?

Oto, co mu się przydarzyło. To było przedtem.

Był wielkim myśliwym. Wiedział, jakiej trzeba pułapki na każde zwierzę, jakiego węzła na jakiego ptaka. Potrafił dobrze zamaskować klatkę, by znalazła się w niej kapibara. Ale przede wszystkim umiał świetnie strzelać z łuku. Jego strzały trafiały w cel za pierwszym strzałem, zawsze.

Pewnego dnia, gdy wyszedł na polowanie, przestrzegając przedtem postu i odpowiednio wymalowany, usłyszał poruszające się nieopodal liście. Domyślił się, że za nimi jest coś dużego, i zatrzymał się, myśląc sobie: „To musi być wielkie zwierzę!” Zbliżało się powoli, nie zachowując czujności. Tasurinczi, nie sprawdzając, co to może być, bez namysłu wystrzelił z łuku. Pobiegł. Leżało tam zabite. Co też ustrzelił? Jelenia. Bardzo się przeraził, oczywiście. Teraz czeka go jakieś nieszczęście. Co czeka kogoś, kto zabija zakazane zwierzę? W pobliżu nie było żadnego seripigariego, który mógł coś poradzić. Jego ciało pokryje się pęcherzami? Zacznie mu dolegać okropny ból? Kamagarini tej nocy wyrwą mu duszę i zawieszą ją na czubku drzewa sępom na pożarcie? Minęło wiele księżyców i nic mu się nie stało. Wtedy Tasurincziemu pycha pewnie uderzyła do głowy. „Ten zakaz zabijania jeleni jest oszustwem”, słyszeli, jak gadał, jego krewni. „To tylko gadanina tchórzy”. „Jak śmiesz tak mówić!” – strofowali go, rozglądając się na boki, w górę i w dół, śmiertelnie przerażeni. „Zabiłem jednego i czuję się spokojny i szczęśliwy”, odpowiadał im.

Od słowa do słowa i Tasurinczi jak zapowiadał, tak zaczął polować na jelenie. Szedł ich tropem aż do miejsca, gdzie chodziły lizać słoną ziemię. Szedł ich tropem do spokojnych zatoczek służących im za wodopoje. Szukał grot, gdzie łanie rodziły jelonki. Czatował w kryjówce i zoczywszy jelenia, przeszywał go strzałą. Konały, patrząc nań swymi wielgachnymi oczami. Z ogromnym smutkiem, jakby pytając: „Co mi zrobiłeś?” Zarzucał je sobie na ramiona. Zadowolony może nawet. Nie przejmując się tym, że spływa krwią upolowanej zwierzyny. Niczym się już pewnie nie przejmował. Niczego się nie obawiał. Przynosił zwierzę do domu i mówił żonie: „Przyrządź go. Jak tapira go przyrządź”. Żona potulnie dawała mu posłuch, trzęsąc się ze strachu. Czasami próbowała go przestrzec. „To mięso sprowadzi na nas nieszczęście”, popłakiwała. „Na ciebie, Tasurinczi, na mnie i być może na wszystkich. Przecież nie jesteśmy Czonczoitami? Od kiedy to Macziguenga spożywa ludzkie mięso?” Wyśmiewał się z niej. Łapczywie pożerając kęs za kęsem, gryząc i przeżuwając, mówił: „Jeśli jelenie są przemienionymi ludźmi, Czonczoici mają rację. To jest jedzenie, to jest smaczne. Spójrz, jaka to dla mnie uczta, spójrz, jaką mi to sprawia radość”. I puszczał głośne wiatry. A w lesie Kientibakori pił masato, tańczył i świętował. Każde jego pierdnięcie było niczym grzmot, a beknięcie niczym ryk jaguara.

I rzeczywiście, mimo że polował na jelenie i spożywał ich mięso, Tasurinczi żył zdrów i cały. Część rodzin była zatrwożona, część, idąc za jego przykładem, zaczęła jeść zakazane mięso. W świecie zapanował więc zamęt.

Pewnego dnia Tasurinczi natrafił w lesie na trop. Uradował się bardzo. Trop był wyraźny i można było bez żadnych trudności podążać za nim. Doświadczenie mówiło Tasurincziemu, że to stado jeleni. Przez wiele księżyców, z bijącym sercem, pełen nadziei, podążał za nimi. „Ile ich upoluję?” – marzył sobie. „Może tyle, ile mam strzał przy sobie. Jednego po drugim zaciągnę do domu, poćwiartuję, zasolę i będziemy mieli jedzenia na bardzo długo”.

Ślady prowadziły do maleńkiego jeziora o ciemnych wodach; w jednym z jego zakątków spływała kaskada ukryta za gałęziami i liśćmi. Roślinność zagłuszała szum wody, a całe miejsce wydawało się z Inkite, a nie z tego świata. Taki tam spokój panował, ponoć. Tutaj stado miało swój wodopój. Tu pewnie gromadziły się jelenie, by pożywić się zdobytym w ciągu dnia jedzeniem. Tu pewnie spały, grzejąc się nawzajem. Podniecony swoim odkryciem Tasurinczi rozejrzał się po okolicy. Znalazł; to drzewo będzie najodpowiedniejsze. Stamtąd będzie miał najlepszy widok, stamtąd wystrzeli ze swego łuku. Wspiął się na drzewo, okrył swą kryjówkę gałęziami i liśćmi. Cichuteńko, cichuteńko, jakby wszystkie jego dusze uleciały, a ciało było jedynie pustym workiem, zaczął czekać.

Nie czekał długo. Po chwili do jego czułych trop, trop uszu wielkiego myśliwego doszły z daleka werble jelenich racic trop, trop, trop. Niebawem go ujrzał: był to wysoki, dumny jeleń o smutnym spojrzeniu człowieka, którym był przedtem. Tasurincziemu rozbłysły więc oczy. Ślinę być może nawet przełknął, „jaki świeży, jaki pyszny” myśląc. Wycelował i strzelił. Ale strzała ze świstem przeszła obok jelenia, jakby specjalnie zmieniając lot, żeby nie trafić zwierzęcia, i zniknęła w głębi lasu. Ile razy może umierać człowiek? Wiele razy, ponoć. Ale ten jeleń nie umarł. I nie spłoszył się. Co się dzieje? Zamiast uciekać, zaczął pić. Stanął nad brzegiem jeziora i wyciągając szyję, zanurzając i wynurzając pysk, chłepcząc językiem, pił, chłyp, chłap. Chłyp, chlap, zadowolony. Jakby nie czuł czyhającego niebezpieczeństwa. Spokojny. Głuchy może? Może to jeleń bez węchu? Tasurinczi już przygotował drugą strzałę. Trop, trop. Dostrzegł, że rozsuwając gałęzie, poruszając liśćmi, nadchodzi drugi jeleń. Stanął obok pierwszego i zaczął chłeptać wodę. Bardzo zadowolone wydawały się oba pijące wodę jelenie. Chłyp, chłap. Tasurinczi naciągnął łuk. I tym razem nie trafił. Co się dzieje? Oba jelenie spokojnie popijały, niczego się nie bojąc, nie uciekając. Więc co się z tobą dzieje, Tasurinczi? Ręka może ci drży za bardzo? Może tracisz wzrok? Nie potrafisz ocenić odległości? Co miał począć. Wątpił i nie dowierzał. Dla niego świat spowiły ciemności. I strzelał przez cały czas. Wszystkie strzały wystrzelił. Trop, trop. Trop, trop. A jeleni przybywało. Jeden po drugim, coraz więcej i więcej. W uszach Tasurincziego wciąż rozbrzmiewał werbel ich racic. Trop, trop. Wydawało się, że przychodzą nie z tego, ale z dolnego lub z górnego świata. Trop, trop. Wtedy pewnie zrozumiał. Być może. I kto tu wpadł w pułapkę, Tasurinczi, jelenie czy ty?

Jelenie stały tam, spokojne i pogodne. Popijając, pojadając, odpoczywając, łącząc się w pary. Pocierały się szyjami, bodły się. Jakby nic się nie stało i nic stać się nie miało. Ale Tasurinczi wiedział, że one wiedzą, że on tam jest. Tak chciały pomścić swoich zmarłych? Zamęczając go tym oczekiwaniem? Nie, to pewnie dopiero początek. To, co miało się zdarzyć, nie zdarzy się w słońcu Inkite, ale później, w godzinę Kashiriego. Urażonego, splamionego. Ściemniło się. Niebo pokryło się gwiazdami. Kashiri posłał swe blade światło. Tasurinczi widział, jak w oczach jeleni polśniewa tęsknota za czasem, kiedy były ludźmi, i smutek, że już nie mogą wędrować. Nagle zwierzęta ruszyły, jak na rozkaz. Jednocześnie, zdaje się. Wszystkie szły ku drzewu Tasurincziego. Gromadziły się u jego stóp. Było ich bez liku. Wyrósł więc cały las jeleni. Jeden za drugim, po kolei, nie pchając się, nie przeszkadzając sobie, bodły drzewo. Wpierw jakby dla zabawy, później mocniej. I jeszcze mocniej. Smutny był Tasurinczi. „Zaraz spadnę”, mówiąc sobie. Nigdy by nie uwierzył, że nim odejdzie, będzie jak małpa shimbillo trzymał się z całych sił gałęzi, by nie utonąć w tych jelenich ciemnościach. Całą noc jednak wytrzymał. Zalewając się potem i jęcząc, wytrzymał, nim ramiona i nogi odmówiły mu posłuszeństwa. O świcie, całkowicie wyczerpany, zsunął się. „Trzeba mi pogodzić się z losem”, mówiąc.

I teraz jest jeszcze jednym jeleniem, jak pozostałe. Wędruje pewnie to w górę, to w dół lasu, trop, trop. Ucieka przed jaguarem, boi się węża. Trop, trop. Kryje się przed pumą i przed strzałą myśliwego, który z niewiedzy lub z podłości zabija i zjada jego braci.

Zawsze kiedy spotykam jelenia, przypominam sobie historię seripigariego znad rzeki Kompiroshiato. A może ten jest Tasurinczim, myśliwym? Któż to może wiedzieć. Ja, przynajmniej, nie mógłbym stwierdzić, czy ten akurat jeleń był przedtem, czy też nie był wędrującym człowiekiem. Ustępuję tylko i przyglądam mu się. Może mnie rozpoznaje; może widząc mnie, myśli sobie: „Byłem taki jak on”. Kto wie.

Podczas niedobrego zamroczenia maczikanari znad tęczowej rzeki, Yoguieto, zamienił się w jaguara. A skąd o tym wiedział? Bo nagle poczuł gwałtowną chęć zabijania i zjadania jeleni. „Wściekłość mnie oślepiła”, mówił. I rycząc z głodu, puścił się w las tropem jeleni. Aż natrafił na jednego i go zabił. Kiedy na powrót stał się maczikanarim, w zębach miał włókienka mięsa, a paznokcie krwawiły mu od szarpania. „Kientibakori chyba nie posiadał się z radości”, mówił. Pewnie tak.

Ja przynajmniej właśnie tego się dowiedziałem.

Tak jak i jeleń, każde leśne zwierzę ma pewnie swoją historię. Małe zwierzę, średnie i duże. I latające jak koliber. I pływające jak bystrzyk. I zawsze biegające w stadzie jak pekari. Wszystkie przedtem były kimś innym. Wszystkim musiało przydarzyć się coś, co dałoby się opowiedzieć. Chcielibyście poznać historie o nich? Też bym chciał. Wiele z tych, które znam, opowiedział mi seripigari znad Kompiroshiato. Gdyby to tylko ode mnie zależało, jeszcze bym ich słuchał, tam, tak jak wy teraz tutaj. Ale pewnego dnia wyrzucił mnie z domu. „Jak długo chcesz tu siedzieć, Tasurinczi?” – zganił mnie. „Musisz iść, ty jesteś gawędziarzem, a ja seripigarim, a ty nic tylko pytasz i pytasz, i każesz mi tyle gadać, że w siebie mnie przemieniasz. Chciałbyś stać się seripigarim? Musiałbyś raczej na nowo się urodzić. Przejść wszystkie próby. Oczyścić się. Przeżyć wiele zamroczeń, dobrych i niedobrych, i przede wszystkim dużo się nacierpieć. Wiedza i mądrość wymagają olbrzymich trudów. Stary już jesteś, nie sądzę, żeby ci się to udało. A poza tym, kto wie, jakie naprawdę jest twoje przeznaczenie. Odejdź już, zacznij wędrować. Zacznij mówić, gawędzić. Nie zmieniaj porządku świata, gawędziarzu”.

To prawda, wciąż zadawałem mu pytania. Wiedział wszystko i to podsycało moją ciekawość. „Dlaczego wędrujący ludzie malują sobie ciała farbą z acziote?” – zapytałem go raz. „Dzięki moritoni”, odpowiedział. „Chcesz powiedzieć, że dzięki temu ptaszkowi?” „Tak, właśnie dzięki niemu”. I wtedy kazał mi się zastanowić. Jak sądzisz, dlaczego Macziguengowie unikają zabijania moritoni, co? Dlaczego, kiedy spotykają go na pastwiskach, uważają, żeby go nie zdeptać? A dlaczego, gdy pojawia się na drzewie i dostrzegasz jego białe nóżki i czarną pierś, odczuwasz wdzięczność? Dzięki roślinie acziote i ptaszkowi moritoni wędrujemy, Tasurinczi. I bez niej, i bez niego wędrujący ludzie zniknęliby. Zagotowaliby się, poparzyli od pęcherzy, pękających bąbelków.

To było wcześniej.

Moritoni był wówczas wędrującym dzieckiem. Jedną z jego matek była Inaenka. Tak, tak, choroba, od której psuje się ciało, była wtedy kobietą. Zła choroba, która pali twarz i zostawia w niej same dziury. Ona była tą chorobą i ona też była matką moritoni. Wyglądała tak samo jak wszystkie inne kobiety, ale kulała. Wszystkie diabły kuleją? Zdaje się, że tak. Mówią, że Kientibakori też kuleje. Zła była Inaenka na tę swoją kulawość; nosiła długą, bardzo długą cushmę, tak długą, że nigdy nóg nie było jej widać. Niełatwo było ją rozpoznać, wiedzieć, że nie jest kobietą, ale tym, kim jest.

Tasurinczi łowił przy brzegu. Nagle ogromny sungaro wpadł w sieć. Ucieszył się Tasurinczi. Z tykwę tłuszczu będzie mógł wycisnąć, być może. W tej samej chwili ujrzał naprzeciw siebie przemierzające wody rzeki kanoe. Dostrzegł wiosłującą kobietę i gromadkę dzieci. Seripigari, który wdychał tytoń, siedząc w chacie Tasurincziego, od razu odgadł niebezpieczeństwo. „Nie wołaj jej”, ostrzegł go. „Nie widzisz, że to Inaenka?” Ale niecierpliwy Tasurinczi już gwizdnął, już ją pozdrowił. Wiosła pchające kanoe uniosły się. Tasurinczi ujrzał przybijającą łódź. Kobieta wyskoczyła na brzeg, zadowolona.

„Jakiego pięknego sungaro złowiłeś, Tasurinczi”, powiedziała doń, zbliżając się. Szła powolutku i nie zauważył, że kuleje. „Śmiało, zanieś go do swego domu, ja ci go przyrządzę. Dla ciebie go przyrządzę”.

Tasurinczi, wbity w dumę, posłuchał. Zarzucił rybę na ramię i ruszył ku swej chacie, nie wiedząc, że spotkał swoje przeznaczenie. Wiedząc, co go czeka, seripigari patrzył nań ze smutkiem. Gdy Tasurinczi już niemal dochodził do chaty, sungaro ześlizgnął się z jego ramienia ściągnięty przez niewidzialnego kamagarini. Tasurinczi zobaczył, że ryba, znalazłszy się na ziemi, zaczęła tracić skórę, jakby polano ją wrzątkiem. Tak był zaskoczony, że nie był w stanie wezwać seripigariego ani się ruszyć. To był strach. Może zęby mu szczękały nawet. Otumanił go chyba strach, pewnie nawet nie zdawał sobie sprawy, że i z nim zaczyna się dziać to samo co z rybą. Dopiero kiedy poczuł, że go piecze, a w nozdrza uderzył zapach spalonego mięsa, spojrzał na swoje ciało: z niego też schodziła skóra. W niektórych miejscach mógł już dostrzec swe krwawiące wnętrzności. Padł na ziemię przerażony, wrzeszcząc. Wierzgając nogami i płacząc, leżał na ziemi Tasurinczi. Wówczas podeszła doń Inaenka i spojrzała nań swą prawdziwą twarzą, którą był pęcherz wrzącej wody. Dokładnie oblała go wrzątkiem, z zadowoleniem przyglądając się, jak Tasurinczi, tak samo jak sungaro, traci skórę, gotuje się cały w pęcherzykach i umiera od złej choroby.

Inaenka zaczęła tańczyć, rozradowana. „Jestem panią choroby, która natychmiast zabija”, krzyczała, urągając ludziom. Wrzeszczała ze wszystkich sił, żeby cały las ją usłyszał. „Zabiłam ich, a teraz ugotuję, przyprawię acziote i zjem”, krzyczała.

Kientibakori i jego diabliki też tańczyli, rozradowani, popychając się i gryząc w lesie. „Ehej, ehej, to Inaenka”, śpiewając.

Wówczas dopiero kobieta z twarzą z wrzącego pęcherza zauważyła, że jest tam również seripigari. Patrzył spokojnie na to, co się działo, bez strachu, wdychając przez nos swój tytoń. Kichał jakby nigdy nic, jakby jej tam nie było i jakby nic się nie stało. Inaenka postanowiła go zabić. Podeszła doń i już chciała go skropić wrzątkiem, kiedy seripigari, opanowany, pokazał jej dwa białe kamienie dyndające u jego szyi.

„Póki mam te kamienie, nic mi nie możesz zrobić”, przypomniał jej. „Chronią mnie przed tobą i przed każdym złem na świecie. A może o tym nie wiesz?”

„To prawda”, odpowiedziała Inaenka. „Poczekam tu, u twego boku, aż zaśniesz. Wtedy zabiorę ci kamienie, rzucę je do rzeki i skropię twoje ciało do woli. Nic cię nie uratuje. Tak samo zejdzie ci skóra jak rybie sungaro i pokryje się pęcherzami jak Tasurincziemu”.

Pewnie tak się miało stać, może. Choćby i z całych sił się opierał, seripigari nie był w stanie pokonać senności. W nocy, otumaniony kłamliwym światłem Kashiriego, poplamionego, zasnął. Inaenka, kulejąc, podeszła doń. Z ogromną delikatnością zdjęła mu obydwa kamienie i rzuciła w nurt rzeki. I wtedy mogła go już pokropić wodą z dużego pęcherza, którym była jej twarz, i z radością zaczęła się przyglądać, jak ciało seripigariego się gotuje, pokrywa nieskończoną liczbą pęcherzyków, jak skóra zaczyna z niego złazić, pękać zaczyna.

„Ale mnie teraz uczta czeka”, słychać było, jak krzyczy, skacząc i tańcząc. Z czółna stojącego przy brzegu jej dzieci widziały wszystkie nieszczęścia czynione przez Inaenkę. Przejęte były, pewnie. Smutne, być może.

W pobliżu rosła roślina acziote. Jeden z synów kobiety-choroby dostrzegł, że roślinka wyciąga gałązki i potrząsa ku niemu Usteczkami. Może chciała mu coś powiedzieć? Chłopczyk podszedł do niej i schronił się pod płonącymi oparami jej owoców. „Ja jestem Potsotiki”, usłyszał jej drżący głos. „Inaenka, twoja matka, wyniszczy wędrujący lud, jeśli czegoś nie zrobimy”. „A co możemy zrobić?” – zasmucił się chłopczyk. „Ona ma tę moc, ona jest chorobą, która natychmiast zabija. Jeśli chcesz pomóc mi uratować wędrujących ludzi, to damy radę. Jeśli oni znikną, słońce upadnie. Przestanie grzać ten świat. A może wolisz, żeby wszystko było mrokiem i żeby wszystkim zawładnęły diabły Kientibakoriego?” „Pomogę ci”, odpowiedział chłopiec. „Co mam zrobić?”

„Zjedz mnie”, odparła roślina. „Twarz ci się odmieni i matka cię nie pozna. Podejdziesz do niej i powiesz: «Znam pewne miejsce, gdzie niedoskonali stają się doskonałymi; potwory -ludźmi. Tam twoje nogi staną się takie jak nogi innych kobiet*. I wtedy zaprowadzisz ją w to miejsce”. Mądrze poruszając liśćmi i gałęźmi w radosnym tańcu i potrząsając owocami, Potsotiki wytłumaczyła dziecku, w którym kierunku ma się udać.

Inaenka zajęta rozszarpywaniem szczątków tych, których zabiła, patrząc na wypływające trzewia i serca, nie zdawała sobie sprawy, co też tam knują. Kiedy wszystko już poćwiartowała, upiekła mięso i przyprawiła swym ulubionym acziote. W tym czasie chłopiec zjadł już Potsotiki. Stał się dzieckiem czerwonym, glinianoczerwonym, czerwonym czerwienią acziote. Podszedł do swej matki, a ta go nie poznała. „Ktoś ty?”, zapytała go. „Jak śmiesz podchodzić do mnie, nie trzęsąc się ze strachu? Czyżbyś nie wiedział, kim jestem?”

„Jasne, że wiem”, powiedział chłopczyk-acziote. „Przyszedłem po ciebie, bo znam takie miejsce, gdzie będziesz mogła być szczęśliwa. Wystarczy stanąć na tej ziemi i wykąpać się w jej rzekach, a wszystko, co człowiek ma krzywe, natychmiast się prostuje. I wszystkie utracone członki mu odrastają. Zaprowadzę cię tam. Przestaniesz kuleć. Będziesz szczęśliwa, Inaenko. Chodź, idź za mną”.

Z takim przekonaniem mówił, że Inaenka, oczarowana chłopcem o dziwnym kolorze, który nie bał się jej i przyrzekał to, czego najbardziej pragnęła – normalne nogi – poszła za nim.

Odbyli nie kończącą się podróż. Niejeden las przeszli, niejedną rzekę i jezioro przepłynęli, niejeden przełom pokonali; na niejedną górę weszli i z góry zeszli, by przejść przez kolejne lasy. Wiele razy zmoczył ich deszcz. Piorun błyskał nad ich głowami, a burza ogłuszała swoim grzmotem. Jeszcze tylko przejść musieli dymiące bagnisko z gwiżdżącymi motylami i dotarli. Byli w Oskiaje. Tu łączą się wszystkie rzeki z tego świata i z innych; Meshiareni spływa tam z nieba pełnego gwiazd i Kamabiria, której wody niosą dusze zmarłych ku najgłębszym światom, też tamtędy przepływa. I były tam najprzeróżniejsze, wszelkiej postaci i wielkości, potwory, przywołujące Inaenkę swymi trąbami i szponami. „Chodź, chodź, jesteś jedną z nas”, mruczące.

„Po co mnie tutaj przyprowadziłeś?” – wyszeptała Inaenka, niespokojna, zła, wyczuwszy wreszcie podstęp. „Stąpnęłam na tej ziemi, a moje nogi nadal są krzywe”.

„Przyprowadziłem cię tutaj za radą Potsotiki, rośliny acziote”, wyjawił jej syn. „Żebyś przestała niszczyć wędrujący lud. Słońce nie może upaść z twojej winy”.

„Dobrze więc”, powiedziała Inaenka, pogodzona ze swym losem. „Uratowałeś ich, być może. Ale ciebie prześladować będę dniem i nocą. Dniem i nocą, dopóki nie skropię cię ogniem mojej wody. Pęcherzami cię pokryję. Będę się przyglądać, jak wierzgasz nogami i złazi ci skóra. I z twoich cierpień będę się śmiać. Nie będziesz mógł uwolnić się ode mnie”.

Ale uwolnił się. Co prawda, żeby uciec od Inaenki, jego dusza musiała zrezygnować ze swej ludzkiej powłoki. Opuściła ją i błądząc, błądząc w poszukiwaniu schronienia, wcieliła się w tego białonogiego, czarnego ptaszka. I teraz jest ptaszkiem moritoni. Teraz żyje nad rzeką, a śpi na łąkach, opatulony trawą. Dzięki niemu i Potsotiki wędrujący ludzie zostali uratowani od choroby, która zdziera skórę, pali i zabija natychmiast. Dlatego malujemy ciała farbą z acziote, zdaje się. Bo w Potsotiki szukamy ochrony. Napotkawszy śpiącego w trawie moritoni, nikt go nie depcze; omija go raczej. Kiedy jakiś moritoni wpada w pułapkę z rozwidlonych i nasączonych żywicą gałęzi rozmieszczanych przy wodopojach, myśliwy odlepia go, chucha nań, by przestał drżeć z przerażenia i z zimna, a kobiety tulą go między piersiami, póki nie nabierze sił do lotu. To bierze się z tego, pewnie.

Nic nie dzieje się ot, tak sobie tylko, mawiał Tasurinczi seripigari znad Kompiroshiato. Wszystko ma swoje wytłumaczenie, wszystko jest przyczyną i skutkiem czegoś. Być może. Więcej jest bożków i diabląt niż kropel wody w największym jeziorze i w rzece największej, mawiał. Są wszędzie i pośród wszystkiego. Potomstwo Kientibakoriego, żeby wprowadzać w świecie bałagan, i synowie Tasurincziego, żeby porządek świata zachować. Kto zna przyczyny i skutki, ten mądrość posiada, być może. Ja jeszcze do niej nie doszedłem, mawiał, choć wiem coś niecoś i potrafię robić rzeczy, których reszta nie potrafi. A jakie, Tasurinczi? Latać, rozmawiać z duszą zmarłego, odwiedzać światy z dołu i z góry, wchodzić w ciała żywych, przepowiadać przyszłość i rozumieć język niektórych zwierząt. To dużo. Ale wielu innych rzeczy nie potrafię.

Ja przynajmniej właśnie tego się dowiedziałem.

Prawda, odgadł to: gdybym nie był gawędziarzem, chciałbym być seripigarim. Mądrze kierować zamroczeniami, żeby zawsze były dobre. Pewnego razu, tam, nad rzeką tapira, Kimariato, miałem złe zamroczenie i przeżyłem w nim historię, której wolałbym nie rozpamiętywać. Ale, mimo wszystko, wciąż ją pamiętam.

Oto ta historia.

To było później, nad rzeką tapira.

Byłem człowiekiem. Miałem rodzinę. Spałem. I obudziłem się nagle. Ledwo otworzyłem oczy, zrozumiałem, aj, Tasurinczi! A więc przeistoczyłem się w owada. W karalucha macza-kuj, być może. Tasurinczim-gregorem byłem. Leżałem na plecach. Świat wtedy stał się pewnie większy. Docierało do mnie wszystko. Te włochate nogi w pierścienie, to były moje nogi. Te skrzydła w kolorze gliny, przezroczyste, trzeszczące przy każdym moim ruchu, sprawiające mi ból, przedtem były pewnie moimi ramionami. Otaczający mnie odór – moim zapachem? Widziałem ten świat zupełnie inaczej: dół jego i jego górę, przód jego i tył widziałem jednocześnie. Bo teraz, będąc owadem, miałem wiele oczu. Co ci się takiego stało, Tasurinczi-gregorze? Zły czarodziej, zjadłszy kosmyk twoich włosów, odmienił cię? Diablę kamagarini, wchodząc w ciebie przez oko twoich pośladków, tak cię przeistoczyło? Poczułem wielki wstyd, rozpoznając się. Co powie moja rodzina? Boja miałem rodzinę jak inni wędrujący ludzie, zdaje się. Co pomyślą, ujrzawszy mnie przemienionego w takie paskudztwo? Takiego karalucha maczakuj rozdeptać tylko, nic więcej. A bo to można go zjeść? A może z dolegliwości jakiejś leczy? Pewnie nawet maczikanari do swych brudnych mikstur go nie używa.

Ale moi krewni nic nie mówili. Jakby nigdy nic, przychodzili i wychodzili z chaty, odpływali i przypływali rzeką, jakby nie dostrzegali nieszczęścia, jakie mnie dotknęło. Pewnie ich też wstyd ogarniał. Mówiąc: „Ale go odmieniono!” I dlatego chyba nawet nie wymawiali mego imienia. Kto wie. A tymczasem ja widziałem wszystko. Świat wydawał się równie zadowolony jak przedtem. Widziałem dzieci, jak unosiły kamienie z mrowisk i wyjadały ze smakiem mrówki o słodkiej skorupce, walcząc o nie, wyrywając je sobie. Mężczyzn udających się na poletka manioku, by oczyścić je z traw lub malujących się acziote i huito przed ruszeniem na łowy. Kobiety, które kroiły maniok, przeżuwały go, wypluwały i zostawiały w tykwach na masato lub rozplątywały bawełnę, żeby tkać cushmy. O zmierzchu starzy przygotowywali ogień. Widziałem, jak rozcinali lianę na dwie części, wydziobywali dziurkę przy końcówce mniejszego kawałka, stawiali na ziemi przytrzymując stopami, opierali drugi kawałek liany o dziurkę i kręcili nim, kręcili cierpliwie, póki nie zaczynał wydobywać się wątły dym. Widziałem, jak w liść banana zbierali popiół, owijali bawełną i potrząsali, dopóki nie buchał ogniem. Wówczas rozpalali ogniska i wokół nich spały rodziny. Mężczyźni i kobiety wchodzili i wychodzili, żyjąc swoim życiem, zadowoleni, być może. Słowem nie wspominając o mojej przemianie, nie okazując ani gniewu, ani zdziwienia. Pytał ktoś o gawędziarza? Nikt. Czy ktoś zaniósł torbę manioku i torbę kukurydzy seripigariemu, mówiąc „Zamień go znowu w wędrującego człowieka”? Nikt. Wielu się tu krzątało. Unikając spojrzenia w stronę kąta, gdzie leżałem. Tasurinczi-gregorze, och, biedaku! Wściekle więc poruszałem skrzydłami i nogami. Usiłując się odwrócić, walcząc o to, żeby wstać, aj, aj!

Jak poprosić o pomoc, nie mogąc słowa powiedzieć? Nie wiedziałem. To pewnie była moja największa męka, być może. Wiedząc, że nikt nie przyjdzie, żeby mnie postawić na nogi, musiałem chyba bardzo cierpieć. Nigdy już nie będę chodzić? Przypominały mi się żółwie. Kiedy chodziłem je łapać na łachę, gdzie wychodzą z wody, by zagrzebać w piasku swoje jaja. Jak przewracałem je na grzbiet, chwytając za skorupę. A teraz ja tak wyglądałem jak one, machając nogami, machając w powietrzu, nie mogąc wstać. Byłem karaluchem maczakuj i czułem się żółwiem. Tak jak one pewnie chciałem pić, jeść, a później miała odejść moja dusza. Dusza karalucha maczakuj wraca? Być może mogłaby wrócić.

Nagle zdałem sobie sprawę. Zamknęli mnie. Który z nich? Którzy? Moja rodzina, nie kto inny, tylko oni. Zamknęli chatę, zatkali wszystkie szpary, przez które mógłbym uciec. Trzymali mnie jak dziewczyny, gdy pojawia im się pierwsza krew. Ale kto przyjdzie umyć Tasurincziego-gregora, by wynieść go później do życia, już nieskażonego, już czystego? Nikt nie przyjdzie, raczej. Dlaczego tak ze mną postąpili? Ze wstydu pewnie. Żeby nikt z przybyłych w gości mnie nie zobaczył i nie poczuł obrzydzenia na mój widok, i nie zaczął się z nich wyśmiewać. Czy to moja rodzina wyrwała mi kosmyk włosów i zaniosła go do maczikanariego, żeby ten przemienił mnie w Tasurincziego-gregora? Nie, to raczej diablę jakieś albo może sam Kientibakori. Czymś zawinić pewnie musiałem, jeśli nie tylko tak okrutna kara mnie dotknęła, ale i zamknięto mnie jeszcze jak wroga. Dlaczego nie sprowadzili raczej seripigariego, by przywrócił mi moją postać? Może nawet i poszli do seripigariego, być może mnie zamknęli, żebym sobie krzywdy jakiejś nie zrobił, opuszczając dom?

Ta nadzieja pomagała mi. Nie poddawaj się, Tasurinczi-gregorze, jeszcze się nie poddawaj, to promyczek słońca pośród burzy był. A tymczasem nadal próbowałem się przewrócić. Nogi mnie bolały od machania nimi w jedną stronę i w drugą i skrzydełka od ustawicznego wysiłku trzeszczały mi, jakby zaraz miały pęknąć. Ile to już czasu mogło minąć, kto wie. Ale nagle udało mi się. Z całych sił Tasurinczi-gregorze! Może jeden ruch był energiczniejszy, może jedną z nóg udało mi się wyciągnąć jak mogłem najdalej. Nie wiem. Ale moje ciało się skurczyło, przewróciło na bok, odwróciło i wtedy to coś poczułem pod sobą, twarde. Mocne, nieruchome. To był grunt. Zamknąłem oczy, pijany. Ale radość z tego, że stanąłem na nogi, od razu zniknęła. A ten silny ból w plecach? Jakby mnie poparzono. Gwałtownie się przekręcając, rozbiłem sobie skrzydło w drzazgi, albo przedtem, gdy jeszcze się mocowałem. Zwisało teraz rozdarte na pół, wlokąc się za mną. To było moje skrzydło, być może. Zacząłem również czuć głód. Bałem się. Świat stał się nieznany. Niebezpieczny, być może. W każdej chwili mogli mnie zgnieść. Rozgnieść. Mogli mnie zjeść. Och, Tasurinczi-gregorze! Jaszczurki! Trzęsąc się, trzęsąc. A może nie widziałeś, jak pożerały karaluchy, żuki, każdego złowionego owada? Złamane skrzydło bolało mnie coraz bardziej i bardziej, utrudniając mi jakikolwiek ruch. I ciągle ten dokuczliwy, szarpiący trzewia głód. Spróbowałem przełknąć wystające ze ściany suche źdźbło, ale nie dało się rozgryźć, tylko usta mi podrapało, więc je wyplułem. Zacząłem grzebać to tu, to tam w wilgotnej ziemi, dogrzebując się wreszcie do siedliska larw. Malusieńkie, wiły się, szukając ucieczki. To były larwy poco, czerwia toczącego drewno. Połykałem je powoli, zamykając oczy, szczęśliwy. Czując, jak w moje ciało powracają kawałki duszy, które już odchodziły. Tak, szczęśliwy.

Przełykałem ostatnie larwy, kiedy nieznany, obcy odór spłoszył mnie, nastroszył, niemal poderwał do lotu. Czułem w pobliżu obcy dech. Jego żar bił prosto w moje nozdrza. Cuchnął, zapowiadał niebezpieczeństwo, być może. Jaszczurka! A więc pojawiła się. Jej łeb był tam, łeb trójkątny, między dwiema spróchniałymi ściankami. Tam jej kaprawe ślepia, wpatrzone we mnie. Z głodu błyszczące. Mimo bólu biłem skrzydłami, nie mogąc się unieść, próbując, próbując. Podskoczyłem parę razy niezdarnie, chyba. Tracąc równowagę, kulejąc. Ból pogłębiał się. Już, już się szykowała. Wijąc się jak wąż, przechylając się na bok, przecisnęła swoje ciało między ściankami i weszła. A więc już tu się znalazła! Jaszczurka! Podchodziła do mnie powolutku, nie spuszczając ze mnie wzroku. Ale wydawała się ogromna! Na swych dwóch nóżkach biegła ku mnie szybko, szybko. Ujrzałem, jak otwiera paszczę. Ujrzałem dwa rządki białych, zakrzywionych zębów i jej oddech zamroczył mnie. Poczułem kłapnięcie, poczułem, jak odgryza mi zranione skrzydło. Byłem tak przerażony, że przestałem czuć ból. Coraz bardziej byłem zamroczony, jakbym zasypiał. I widziałem jej zieloną, pomarszczoną skórę, poruszające się w trakcie przełykania podgardle i przymknięte ślepia, kiedy pożerała kawałek mnie. Pewnie poddałem się swemu losowi. Raczej. Ze smutkiem, chyba. Czekając, aż zje mnie do końca. Później, już zjedzony, mogłem zobaczyć z jej wnętrza, z jej duszy, poprzez jej wyłupiaste oczy, jakie zielone jest wszystko i jak wraca moja rodzina.

Wchodzili do chaty równie podejrzliwie jak przedtem. Już go nie ma! Gdzie się więc podział? – pytając. Podchodzili do kąta karalucha maczakuj, rozglądając się, szukając. Pusto! Oddychali z ulgą, jakby wybawiono ich z niebezpieczeństwa. Uśmiechali się, zadowoleni. „Chyba już pozbyliśmy się tego ogromnego wstydu”, myśleli. Już niczego nie będą musieli ukrywać przed gośćmi. Będą już chyba mogli normalnie i zwyczajnie żyć.

Tak skończyła się historia Tasurincziego-gregora znad Kimariato, rzeki tapira.

Zapytałem Tasurincziego seripigariego, o znaczenie tego, co przeżyłem w złym zamroczeniu. Zastanawiał się przez chwilę i wykonał ręką ruch, jakby usuwając kogoś niewidzialnego. „Tak, to było złe zamroczenie”, przyznał w końcu, wciąż zamyślony. „Tasurinczi-gregor! Co za dziwny stwór! To nic dobrego. Przemiana w karalucha maczakuj musi być chyba dziełem kamagariniego. Nie jestem w stanie powiedzieć ci tego z całą pewnością. Musiałbym wznieść się przez pal w suficie i zapytać o to saankarite w świecie chmur. On mógłby wiedzieć, być może. Najlepiej będzie, jak o tym zapomnisz. Co wspominane, żyje i może ponownie się zdarzyć”. Ale nie potrafiłem zapomnieć i wciąż to opowiadam.

Nie zawsze byłem taki, jakim mnie widzicie. Nie mówię o mojej twarzy. Tę plamę w kolorze zsiniałej kukurydzy miałem zawsze. Nie śmiejcie się, przecież mówię prawdę. Urodziłem się z nią. Naprawdę nie ma powodu do śmiechu. Wiem, że i tak mi nie wierzycie. Wiem, co sobie myślicie. „Gdybyś się taki urodził, Tasurinczi, twoje matki rzuciłyby cię do rzeki, przecież. Jeśli tu jesteś, jeśli wędrujesz, urodziłeś się czysty. Dopiero później ktoś albo coś uczynił cię takim, jaki dziś jesteś”. Tak sobie myślicie? Sami widzicie, odgadłem, nie będąc wróżbitą, bez dymu, bez zamroczenia.

Wielokrotnie pytałem o to seripigariego: „Jak się ma taką twarz jak moja – co to może znaczyć?” Żaden saankarite nie potrafił tego wyjaśnić, zdaje się. Dlaczego Tasurinczi nadmuchał mnie właśnie takiego? Spokojnie, spokojnie, nie złośćcie się. Co krzyczycie? Dobrze, to nie był Tasurinczi. To może Kientibakori? Też nie? Dobrze. To nie był również Kientibakori. Czy seripigari nie twierdzi, że wszystko ma swoją przyczynę? Jeszcze nie trafiłem na odpowiedź, skąd się wzięła moja twarz. To znaczy, że niektóre rzeczy nie mają pewnie swej przyczyny. Po prostu się zdarzają. Nie zgadzacie się z tym, wiem, wiem. Wystarczy, że spojrzę wam w oczy, żeby to zgadnąć. Tak, to prawda, nieznajomość przyczyny nie oznacza, że ona nie istnieje.

Przedtem tą plamą bardzo się przejmowałem. Nikomu o tym nie mówiłem. Sobie tylko, moim duszom. Chowałem to w sobie i sekret ten mnie zżerał. Tak powolutku mnie zżerał, od środka. Smutny żyłem, chyba. Teraz mnie to już nie obchodzi. Tak przynajmniej sądzę. Dzięki wam tak pewnie jest. Tak się pewnie stało, być może. Bo zdałem sobie sprawę, że tych, których odwiedzałem, żeby im pogawędzić, też to nie obchodziło. Po raz pierwszy zapytałem o to, wiele już księżyców temu, rodzinę, z którą żyłem nad rzeką Koshireni. „Możecie na mnie patrzeć? Czy mój wygląd was obchodzi? Czy to dla was ważne?” „To, co człowiek robi i czego człowiek nie robi, jest ważne”, wytłumaczył mi Tasurinczi, najstarszy w rodzinie. Mówił: „Ważne, czy wędruje zgodnie ze swym przeznaczeniem. Czy myśliwy nie dotyka tego, co upolował, a rybak tego, co złowił. Szacunek dla zakazów, znaczy. Ważne jest, czy potrafią wędrować, żeby słońce nie upadło. Żeby ład świata był zachowany. Żeby ciemności nie wróciły i zło. To jest ważne. Plamy na twarzy nie, być może”. Oto jest mądrość, mówią.

Chciałem wam raczej powiedzieć, że nie byłem przedtem tym, kim jestem teraz. Zanim zostałem gawędziarzem, byłem tym, kim teraz wy jesteście, czyli słuchaczami. Tym byłem: słuchaczem. Stało się to niechcący. Powolutku, pomalutku to się stało. Nawet nie zdając sobie z tego sprawy, zacząłem odkrywać swoje przeznaczenie. Powoli, spokojnie. Po kawałku objawiało mi się. Nie z sokiem tytoniu ani z wywarem z ayahuaski. Ani z pomocą seripigariego. Sam do tego doszedłem.

Chodziłem to tu, to tam, szukając wędrujących ludzi. Jesteś tam? Ehej, tutaj jestem. Zachodziłem do ich domów i pomagałem im czyścić z chwastów poletka manioku i zakładać pułapki. Co się dowiedziałem, że nad tą rzeką, przy tym wąwozie pojawiła się rodzina wędrujących ludzi, natychmiast szedłem do nich w odwiedziny. Nawet jeśli musiałem odbyć bardzo długą wędrówkę i pokonać Wielki Przełom, szedłem. I docierałem w końcu. I spotykałem ich tam. Przyszedłeś? Ehej, przyszedłem! Niektórzy mnie znali, inni zaczęli mnie poznawać. Wpuszczali mnie do siebie, jeść dawali, pić dawali. Posłania z maty użyczali. Przez wiele księżyców przebywałem z nimi. Czułem się członkiem rodziny. „A po co przywędrowałeś aż tutaj?” – pytali mnie. „Nauczyć się, jak przygotowuje się tytoń do wciągania przez dziurki od nosa”, odpowiadałem im. „I nauczyć się, jak skleja się dziegciem kosteczki ze skrzydła indyczki kanari, by wciągać tytoń”, mówiłem im. Pozwalali mi słuchać wszystkiego, o czym mówili, uczyć się tego, kim są. Bo chciałem poznać ich życie. Z ich ust usłyszeć o ich życiu. Jacy są, co robią, skąd przychodzą, jak się rodzą, jak odchodzą, jak wracają. Wędrujący ludzie. „Dobrze”, mówili mi. „Wędrujmy więc”.

Słuchałem ich jak zaczarowany. Pamiętałem wszystko, co mówili. O tym świecie i o innych. O tym, co było przedtem i potem. Wyjaśnienia i przyczyny pamiętałem. Z początku seripigariowie nie mieli do mnie zaufania. Ale później już tak. Też pozwalali mi słuchać. Historii Tasurincziego. Niegodzi-wości Kientibakoriego. O sekretach deszczu, pioruna, tęczy, kolorów i rysunków malowanych przez mężczyzn przed wyjściem na polowanie. Każde słowo zapamiętywałem. Czasami opowiadałem odwiedzanej przeze mnie rodzime o tym, co widziałem i czego się nauczyłem. Nie wszyscy wszystko wiedzieli, a nawet jeśli wiedzieli, to chętnie jeszcze raz słuchali. Tak jak i ja. Gdy po raz pierwszy usłyszałem historię Morenancziitego, pana pioruna, bardzo mi się spodobała. Wszystkich o nią pytałem. I na moją prośbę opowiadali mi ją raz jeszcze i wiele razy. Czy pan pioruna ma łuk? Tak, ma łuk. Ale zamiast strzał pioruny z niego wypuszcza. Przebywa w otoczeniu jaguarów? Tak. I w otoczeniu pum, ponoć. I nie będąc wirakoczą ma brodę? Ma brodę. Powtarzałem więc historię Morenancziitego wszędzie, gdzie docierałem. Słuchali mnie i chyba ich to cieszyło, być może. „Opowiedz to nam od nowa”, mówiąc. „Opowiedz, opowiedz”. Powoli, nie wiedząc, co się też dzieje, zacząłem robić to, co teraz robię.

Pewnego dnia, przybywszy do jednej z rodzin, usłyszałem za plecami: „Gawędziarz nadchodzi. Pójdźmy go wysłuchać”. Doszło to do moich uszu. Byłem zaskoczony. „Mówicie o mnie?” – zapytałem ich. Wszyscy zaczęli poruszać głowami. „Aha, aha, o tobie mówimy”, przytakując. Ja byłem więc gawędziarzem. Zdziwienie moje nie miało granic. Stanąłem jak wryty. Moje serce przypominało bęben. Waliło mi w piersi: bum, bum. Znalazłem swoje przeznaczenie? Może. Tak wtedy mogło być. W małym wąwozie nad rzeką Timpshia, gdzie byli Macziguengowie, to się zdarzyło. Już nie ma tam żadnego Macziguengi. Ale zawsze, gdy przechodzę w pobliżu tego wąwozu, moje serce znowu zaczyna tańczyć. „Tu urodziłem się po raz drugi”, myśląc. „Tutaj wróciłem, wcale nie odchodząc”, mówiąc. Tak zacząłem być tym, kim jestem. To była najlepsza rzecz, jaka mnie spotkała, być może. Nigdy nie przydarzy mi się nic lepszego, sądzę. Od tamtego czasu gawędzę. Wędrując. I będę gawędzić, dopóki nie odejdę, chyba. Bo jestem gawędziarzem. Ja przynajmniej właśnie tego się dowiedziałem. Czy taka twarz jak moja jest złem? Czy urodzić się z większą lub mniejszą niż normalnie liczbą palców jest złem? Nieszczęściem – wyglądać jak potwór, nie będąc potworem? Może jest to i nieszczęście, i zło zarazem. Być może. Wyglądać, nie będąc nim, jak jeden z tych pokrzywionych, wzdętych, garbatych, owrzodziałych, uzbrojonych w kły i szpony, których wydmuchał Kientibakori w dniu stworzenia, tam, w Wielkim Przełomie. Wyglądać jak demon albo diablę, będąc tylko człowiekiem nadmuchanym przez Tasurincziego, to pewnie jest i zło, i nieszczęście. Tak wobec tego być musi.

Kiedy zaczynałem wędrować, słyszałem, że jakaś kobieta utopiła w rzece dopiero co narodzoną córeczkę, bo brakowało jej nóżki albo nosa, bo miała plamy albo dlatego, że urodziło się dwoje dzieci zamiast jednego. Nie rozumiałem, chyba. „Dlaczego to robisz? Dlaczego je zabiłaś?” „Bo było niedoskonałe. Musiało odejść”. Nie rozumiałem. „Tasurinczi nadmuchał tylko kobiety i mężczyzn doskonałych”, tłumaczyły mi. „A potwory nadmuchał Kientibakori”. Nigdy tego pewnie dobrze nie zrozumiem, chyba. Będąc takim, jaki jestem, mając taką twarz, a nie inną, trudno mi będzie zrozumieć. Kiedy słyszę: „Rzuciłam ją do rzeki, bo urodziła się diablicą, zabiłam go, bo urodził się demonem”, ciągle nie rozumiem. Z czego się śmiejecie?

Jeśli niedoskonali są nieczystymi dziećmi Kientibakoriego, to dlaczego żyją ludzie, którzy kuleją, są ślepi, mają ręce znieruchomiałe albo skórę splamioną? Jak to jest, że są, że wędrują? Dlaczego nikt ich nie zabił? Dlaczego mnie nie zabijają mimo takiej twarzy? Pytałem ich. Ale oni też się śmiali. „Jak mogą być dziećmi Kientibakoriego, jak mogą być diabłami czy potworami! Czy urodzili się takimi, jakimi są teraz? Są czyści; urodzili się doskonali. Dopiero później stali się tacy. Albo z własnej winy, albo z winy jakiegoś kamagariniego czy innego diabła Kientibakoriego. Kto tam wie, dlaczego ich odmienili. Tylko na zewnątrz wyglądają jak potwory, bo wewnątrz ciągle są czyści”.

Choć i tak w to nie uwierzycie, to nie diablęta Kientibakoriego mnie przemieniły. Urodziłem się potworem. Moja matka nie rzuciła mnie do rzeki, pozwoliła mi żyć. To, co przedtem wydawało mi się okrucieństwem, teraz wydaje mi się szczęściem. Zawsze, gdy mam odwiedzić nie znaną mi jeszcze rodzinę, wydaje mi się, że się przestraszą i: „To jest potwór, to jest diablę”, zaczną krzyczeć, ujrzawszy mnie. Znowu się śmiejecie. Wszyscy się tak śmieją, kiedy zadaję im pytanie: „Jestem może diabłem? Czy taka twarz właśnie to oznacza?” „Nie, nie, nie jesteś. Potworem też nie jesteś. Jesteś Tasurinczim, jesteś gawędziarzem”. W ten sposób czuję się spokojny. Radosny, być może.

Dusze dzieci topionych przez matki w rzekach i jeziorach schodzą na dno Wielkiego Przełomu. Tak mówią. W dół, głęboko. Do samej głębi wirów i kaskad brudnej wody, do grot pełnych krabów. Tam pewnie przebywają, pośród olbrzymich skał, ogłuchłe od hurgotu, cierpiące. Tam pewnie spotykają się dusze tych dzieci z potworami nadmuchanymi przez Kientibakoriego, kiedy walczył z Tasurinczim. Taki był początek, ponoć. Przedtem świat, po którym wędrujemy, był widać pusty. Czy ten, który tonie w Wielkim Przełomie, wraca? Zanurza się, zalewany jest hukiem wód, wir chwyta jego duszę i obracając nią, kręcąc i kręcąc, porywa w dół. Aż na samo ciemne, muliste dno porywa ją pewnie, gdzie żyją potwory. A tam siada między duszami innych utopionych dzieci. Słyszeć będzie diabły i potwory rozpaczające na wspomnienie owego dnia, kiedy Tasurinczi zaczął dmuchać. Owego dnia, w którym pojawiło się tylu Macziguengów. Oto historia stworzenia.

Oto walka pomiędzy Tasurinczim a Kientibakorim. To było przedtem.

Tam to się zdarzyło, w Wielkim Przełomie. Tam zaczął się początek. Tasurinczi spłynął z Inkite rzeką Meshiareni z pewnym pomysłem w głowie. Wciągnie w piersi powietrze i zacznie dmuchać. Zaczną pojawiać się dobre ziemie, rzeki pełne ryb, lasy zasobne, tyle zwierząt do jedzenia. Słońce tkwiło na niebie, ogrzewając świat. Zadowolone, patrząc na wszystko, co się pojawiało. Kientibakoriego ogarnęła złość wielka. Rzygnął plugastwem wszelkim, widząc, co się tam na górze dzieje. Tasurinczi dmuchał i również Macziguengowie zaczęli się pojawiać. Wówczas Kientibakori opuścił Gamaironi, świat mrocznych wód i chmur i popłynął ku górze rzeką kupy i szczyn. Trzęsąc się ze złości, buchając wściekłością. „Ja to lepiej zrobię!” – wrzeszcząc. Ledwie dotarł do Wielkiego Przełomu, od razu zaczął dmuchać. Ale z jego dmuchnięć nie wychodzili wcale Macziguengowie. Zgniłe ziemie, na których nic nie rosło, raczej; bagniste jeziora, gdzie tylko wampiry mogły wytrzymać cuchnące strasznie powietrze. Węże wychodziły. Żmije, jaszczurki, myszy, komary i nietoperze. Mrówki, sępy. Wszystkie rośliny wywołujące gorączkę wychodziły, te które parzą skórę i których się jeść nie daje. I tylko to. Kientibakori dmuchał i dmuchał i zamiast Macziguengów pojawiali się kamagarini, diabełki o krzywych, cieniutkich nogach z ostrogami. Diablice się pojawiały z oślimi twarzami, karmiące się ziemią i mchem. I czworonożne kurduple, kosmate i krwiożercze. Kientibakori nie posiadał się z wściekłości. Tyle było tej wściekłości, że wszystkie istoty, które nadmuchiwał, wychodziły, jak choroby i szkodniki, coraz bardziej nieczyste i nikczemne. Kiedy przestali dmuchać i wrócili, Tasurinczi do Inkite a Kientibakori do Gamaironi, ten świat był już tym, czym jest teraz.

Tak zaczęło się potem, ponoć.

Tak zaczęliśmy wędrować. W Wielkim Przełomie. Od tamtej więc pory wciąż wędrujemy. Znosząc zło, doświadczając okrucieństw diabłów i diabląt Kientibakoriego. Wielki Przełom był zakazany, przedtem. Tylko zmarli tam powracali, dusze, które odchodziły i nie wracały. Teraz wielu tam idzie: wirakocze i punarunowie tam idą. Macziguengowie również. Lękliwie, z szacunkiem iść muszą. Myśląc pewnie: „Ten straszliwy hałas to tylko woda uderzająca o skały? To tylko rzeka ściśnięta kamiennymi ścianami?” Chyba nie. To również hałas dobiegający z dołu. Płacz i lament utopionych dzieci, pewnie. Dobiega z leżących na dnie jaskiń. W księżycowe noce go słychać. Jęczą pewnie, smutne. Potwory Kientibakoriego muszą je męczyć, chyba. Zadając cierpienia, każą im płacić za to, że się tam znalazły. Nie uważają ich za istoty nieczyste, ale za Macziguengów, być może.

Ja przynajmniej właśnie tego się dowiedziałem.

Pewien seripigari powiedział mi: „Urodzić się z taką twarzą jak twoja nie jest wcale najgorszym złem: bo najgorszym jest nie znać swojej powinności”. To znaczy nie dopasować się do swego przeznaczenia? Tak ze mną było, zanim zostałem tym, kim jestem teraz. Byłem tylko powłoką, skorupą, ciałem, z którego dusza uleciała przez czubek głowy. Również dla rodziny i dla ludu złem najgorszym będzie nie znać swojej powinności. Rodziną potworem, ludem potworem będą ci, którym brakuje rąk, nóg lub mają ich za dużo. My wciąż wędrujemy, słońce jest w górze. Taka widać jest nasza powinność. Spełniamy ją, chyba. Dlaczego potrafimy przeżyć tyle zła zadawanego przez diabły i diablęta? Właśnie dlatego. I dlatego pewnie jesteśmy tutaj, ja gawędząc, a wy słuchając. Kto wie.

Wędrujący lud jest teraz moim ludem. Przedtem wędrowałem z innym ludem i myślałem, że to mój lud. Nie narodziłem się jeszcze. Naprawdę się narodziłem, kiedy zacząłem wędrować jako Macziguenga. Tamten lud pozostał gdzieś tam, z tyłu. Miał również swoją historię. Był to mały lud i żył bardzo daleko stąd, w miejscu, które kiedyś należało do niego, ale nagle już nie do niego, ale do kogoś innego należało. Bo zostało zajęte przez silnych i podstępnych wirakoczów. Jak w czasie wykrwawiania drzew? Właśnie tak. Mimo obecności wrogów w ich lasach, oni nadal poświęcali się polowaniu na tapira, uprawie manioku, przygotowywaniu masato, tańczeniu i śpiewaniu. Duch potężny ich wydmuchał. Nie miał ani twarzy, ani ciała. To był Tasurinczi-Jahwe. Chronił ich, chyba. Nauczył ich, co powinni robić i zakazów też ich nauczył. Znali więc swoją powinność. Życie musiało upływać im w spokoju. Zadowoleni i bez złości pewnie musieli żyć.

Aż dnia któregoś, w zagubionym, małym wąwozie dziecko się urodziło. Było inne. Serigorompi? Tak, być może. Zaczął mówić: „Jestem tchnieniem Tasurincziego, jestem synem Tasurincziego, jestem Tasurinczim. Jestem i jednym, i drugim, i trzecim naraz”. Tak mówił. I że zszedł z Inkite na ten świat, wysłany przez swego ojca, który był nim samym, żeby zmienić zwyczaje, bo ludzie znikczemnieli i nie potrafili już wędrować. Słuchali go pewnie zaskoczeni. „To chyba gawędziarz”, mówiąc. „Bajki nam pewnie opowiada”, mówiąc. On wędrował z jednego miejsca do drugiego, jak ja. I opowiadał, i gawędził wszędzie. Wikłał różne rzeczy i rozwikływał, dając rady. Posiadał inną mądrość, chyba. Chciał wprowadzić nowe zwyczaje, bo według niego te, które panowały, były nieczyste. Były złem. Sprowadzały nieszczęście. I wszystkim powtarzał: „Jestem Ta-surinczi”. I widać go słuchano, i szanowano go chyba. I tylko jego, nikogo więcej poza nim. Inni nie byli bogami, tylko diabłami i diablętami nadmuchanymi przez Kientibakoriego.

Miał dar przekonywania, mówią. Był seripigarim obdarzonym wieloma mocami. Posiadał też swoją magię. A może był złym szamanem – maczikanarim? A może dobrym – seripigarim? Któż to wie. Potrafił trochę manioku i parę bystrzyków przemienić w wielką ilość manioku i ryb, żeby wszyscy mogli się najeść. Jednorękim przywracał brakujące ramię, ślepym wzrok, a nawet oddawał ciałom dusze, które odeszły. Na niektórych wywarło to takie wrażenie, że poszli za nim i zaczęli mu być we wszystkim posłuszni. Zapominali o swych dotychczasowych obyczajach, nie przestrzegali odwiecznych zakazów. Pewnie stawali się innymi ludźmi, kto wie.

Seripigariowie zaniepokoili się tym bardzo. Ruszyli w podróż i spotkali się u najstarszego z nich. Siadłszy w kręgu na matach, wypili masato. Mówiąc: „Ludowi naszemu grozi zagłada”. Jak chmura się rozpierzchnie, być może. W końcu wiatrem tylko zostanie. „Co nas będzie od innych odróżniać?” -pytali zatrwożeni. Będą jak Mashkowie? Przeistoczą się w Ashaninków albo w Yaminahuów. Nikt nie będzie wiedział, kto jest kim, ani oni sami, ani tamci. „Czyż nie jesteśmy tym, czym nam się zdaje, paskami, które na sobie malujemy, naszym własnym sposobem zakładania pułapek?” – rozmyślali. Jeśli, dając posłuch temu gawędziarzowi, wszystko zaczną robić inaczej, na opak, to słońce nie upadnie? Co będzie ich trzymało razem, jeśli nic nie będzie ich odróżniać od innych? Nic i nikt. Wszystko zamęt ogarnie? I wówczas, za zmącenie jasności świata, seripigariowie skazali go. „To szalbierz”, mówiąc. „Oszust i kłamca; to maczikanari jest najpewniej”.

Możni wirakocze też byli zaniepokojeni. Wszędzie panował bałagan, ludzie byli jacyś rozgorączkowani i pełni rozterek, a wszystko przez gadanie tego gawędziarza. „Prawda to czy kłamstwo? Mamy go usłuchać?” I rozmyślali nad tym, co im opowiadał. I wtedy ci, co rządzili, sądząc, że w ten sposób uwolnią się od niego, zabili go. Zgodnie ze swoimi zwyczajami, jak wtedy, gdy ktoś popełniał jakąś niegodziwość, kradł lub łamał zakazy, wirakocze wychłostali go i nałożyli mu koronę z cierni czambiry. Później, tak jak się robi z rzecznymi paiczami, żeby woda z nich ściekła, przybili go do dwóch skrzyżowanych pni, by się wykrwawił. Pomylili się. Bo gawędziarz ten odszedł, ale później wrócił. Żeby jeszcze większy wprowadzić nieład, wrócił pewnie. Zaczęli mówić między sobą: „To prawda. To jest syn Tasurincziego, pewnie jest i tchnieniem Tasurincziego, i samym Tasurinczim. Wszystkimi trzema naraz, w takim razie. Przyszedł. Odszedł i wrócił”. I wówczas zaczęli robić to, czego ich nauczył i przestrzegać jego zakazów.

Od czasu kiedy ów seripigari albo bóg umarł, jeżeli umarł, straszne nieszczęścia dotknęły lud, pośród którego się urodził. Lud powstały z tchnienia Tasurincziego-Jahwe. Wirakocze wygonili go z lasu, gdzie dotychczas żył. Precz, precz! Tak jak Macziguengowie, lud ten musiał zacząć wędrować po lasach. Rzeki, jeziora i przełęcze tego świata widziały, jak przychodził i odchodził. Nie mając pewności, czy będzie mógł długo przebywać w miejscu, do którego docierał, również ten lud przyzwyczaił się do życia w wędrówce. Życie stało się niebezpieczne, jakby w każdej chwili mógł wyskoczyć jaguar albo nadlecieć strzała wystrzelona przez Mashka. Żyli pewnie w ciągłym przerażeniu, oczekując wszystkiego, co najgorsze. Czarów maczikanarich oczekując. Nad swoim losem użalając się, być może.

Ze wszystkich miejsc, gdzie rozbijali swoje obozowiska, wypędzano ich. Ledwie stawiali swoje chaty, a już na nich spadali wirakocze. Punarunowie, Yaminahuowie spadali, oskarżając ich. O każde zło, o każde nieszczęście ich oskarżali. Nawet o zabicie Tasurincziego. „On stał się człowiekiem, przyszedł na ten świat, a wy go zdradziliście”, mówili im, ciskając w nich kamieniami. Jeśli w jakimś miejscu pojawiała się Inaenka, opryskując ludzi swym wrzątkiem, a z nich schodziła skóra i umierali, nikt nie mówił: „To ten przeklęty wrzątek, to kichanie i pierdnięcia Inaenki”. „To przez tych przeklętych przybłędów, którzy zabili Tasurincziego”, mówili. „Teraz rzucili zły urok, żeby usłużyć swemu panu, którym jest Kientibakori”. I wiara w to obiegła wszystkie ziemie: że pomagają diabełkom, tańcząc z nimi i pijąc z nimi masato, być może. I wtedy ruszali ku chatom tych pochodzących z tchnienia Tasurincziego-Jahwe. I wtedy bili ich; zabierali im wszystko, przeszywali strzałami, palili żywcem. A oni musieli zacząć biec. Uciekając, ukrywając się. Rozrzuceni po lasach całego świata wędrowali. „Kiedy przyjdą nas zabić?” – myśleli pewnie. „Kto nas tym razem zabije? Wirakocze? Mashkowie?” Nigdzie nie chciano udzielić im gościny. Kiedy zjawiali się z wizytą i pytali gospodarza: „Jesteś tam?”, zawsze otrzymywali tę samą odpowiedź: „Nie, nie ma mnie”. Żeby nie zostać odrzuconymi, poszczególne rodziny, tak jak wśród wędrującego ludu, musiały się rozdzielić. Jeśli było ich mało, jeśli nie przeszkadzali, inne ludy zostawiały im miejsce na uprawę, na łowy i połowy. Czasami wydawano im zakaz: „Możesz tu zostać, ale nie wolno ci nic uprawiać. Albo polować. Taki jest zwyczaj”. I tak żyli przez parę księżyców; może i więcej. Ale zawsze źle się to kończyło. Jeśli padały zbyt ulewne deszcze lub nastawała susza, jeśli zdarzało się jakiekolwiek nieszczęście, zaczynano ich nienawidzić. „To wy jesteście winni”, mówiono im. „Precz stąd!” Znowu ich wyrzucano i wydawało się, że na zawsze znikną.

Bo to powtarzało się w wielu miejscach. Zawsze tak samo, jak historia seripigariego, który nie może wrócić ze złego zamroczenia i kręci się, kręci, błądząc w chmurach. A jednak mimo tylu nieszczęść lud ten nie zniknął. Pomimo tylu cierpień przeżył. Nie był to lud bitny, nigdy nie wygrywał wojen, ale jest, trwa. Żył w rozsypce, jego rodziny w rozproszeniu po lasach świata całego i przetrwał. Większe ludy, ludy wojowników, silniejsze, Mashków, wirakoczów, mądrych seripigarich, ludy, które zdawały się niezniszczalne, odchodziły. To znaczy znikały. Ślad najmniejszy po nich nie został na tym świecie; nikt ich nie pamiętał, później. A ten lud wciąż trwał. Wędrując, przychodząc i odchodząc, uciekając. A więc żywi i wędrując. Od dawien dawna, po całym świecie.

Być może, mimo wszystko, co ich spotkało, lud Tasurincziego-Jahwe żył zgodnie ze swym przeznaczeniem. Może spełniał swój obowiązek, zawsze. Przestrzegając również zakazów. Może nienawidzono go dlatego, że różnił się od innych? Może dlatego odrzucany był przez ludy, pośród których żył? Któż to wie. Ludzie nie lubią żyć z ludźmi różniącymi się od nich. Nieufni są, może. Inne zwyczaje, inny sposób mówienia może ich przeraża, jakby świat stawał się nagle niejasny i zagmatwany. Ludzie chcieliby, żeby wszyscy byli tacy sami, żeby inni zapomnieli o swoich zwyczajach, zabili swoich seripigarich, złamali swoje zakazy i przejęli ich obyczaje. Gdyby lud Tasurincziego-Jahwe tak uczynił – zniknąłby. Nie zostałby po nim ani jeden gawędziarz, żeby opowiedzieć jego dzieje. Ja nie stałbym tu przed wami i nie gawędził, być może.

„Dobrze jest, jeśli wędrujący człowiek wędruje”, mówi seripigari. To jest mądrość, jak myślę. Tak jest dobrze. To znaczy, aby człowiek był tym, kim jest. Czyż nie jesteśmy wciąż takimi samymi Macziguengami jak dawno, dawno temu? Jak owego dnia nad Wielkim Przełomem, kiedy Tasurinczi zaczął dmuchać, jesteśmy. I dlatego nie zniknęliśmy. Dlatego wciąż wędrujemy, pewnie.

Tego nauczyłem się od was. Zanim się narodziłem, myślałem: „Lud powinien się zmieniać. Uczynić własnymi zwyczaje, zakazy, czary silnych ludów. Za swoich uznać bogów i bożków, diabły i diabełki mądrych ludów. Wtedy wszyscy staną się czyściejsi”, myślałem. Szczęśliwsi, też. Nie miałem racji. Teraz wiem, że nie miałem. Nauczyłem się tego właśnie od was. Bo kto jest czyściejszy i szczęśliwszy, odstępując od własnego przeznaczenia? Nikt. Bądźmy, kim jesteśmy, lepiej. Kto przestaje spełniać własne obowiązki, by zacząć spełniać obowiązek cudzy, straci swoją duszę. I powłokę swoją również, być może, jak Tasurinczi-gregor, co przeistoczył się w karalucha maczakuj podczas złego zamroczenia. Pewnie jest tak, że kiedy ktoś traci duszę, to najobrzydliwsze istoty, najgorsze robactwo z pustego ciała czynią swe legowisko. Muchę bąk pożera; bąka ptaszek pożera; ptaszka żmija. Chcemy, by nas pożarto? Nie. Chcemy zniknąć bez śladu? I tego nie chcemy. Lepiej nadal wędrować. Jeśli my zginiemy, to i świat zginie. Lepiej nadal wędrować, chyba. A więc podtrzymując słońce na niebie, rzekę w jej łożysku, drzewo przy korzeniu i las przy ziemi.

Ja przynajmniej właśnie tego się dowiedziałem.

U Tasurincziego wszystko w porządku. Wędruje. Właśnie szedłem odwiedzić go w jego chacie przy rzece Timpinia, kiedy napotkałem go na ścieżce. Ze swoimi dwoma synami wracał od Białych Ojców, tych, co żyją przy brzegach Sepahua. Zaniósł im swoje zbiory kukurydzy. Robi to już od pewnego czasu, powiedział mi. Biali Ojcowie dają mu ziarno, maczety do karczowania, łopaty do przekopywania ziemi i sadzenia ziemniaków, batatów, kukurydzy, tytoniu, kawy i bawełny. Później sprzedaje im to, co mu zbywa, i w ten sposób kupuje inne rzeczy. Pokazał mi te, które ma: ubranie, jedzenie, lampę na olej, haczyki, nóż. „Może następnym razem będę mógł kupić sobie strzelbę”, mówił i że wtedy będzie mógł polować na wszystko, co żyje w lesie. Ale nie był zadowolony Tasurinczi. Zmartwiony raczej; bo czoło w zmarszczkach i oczy twarde. „Na tych ziemiach przy Timpinii można sadzić w tym samym miejscu tylko parę razy, nie więcej”, żalił się. „A są i miejsca, że tylko raz. To niedobra ziemia, chyba. Ostatnie zbiory manioku i ziemniaki były bardzo słabe”. To ziemia, która szybko się męczy, jak się wydaje. „Chce, żeby ją zostawić w spokoju”, mówił Tasurinczi. Wyznał mi z goryczą. „Leniwe są te ziemie nad Timpinia”, powtarzał. „Ledwie je do pracy nakłonisz, już proszą o wypoczynek. Takie są”.

Rozmawiając o tym i owym doszliśmy do chaty. Jego żona wyszła nam naprzeciw bardzo czymś poruszona. Pomalowała sobie twarz na znak żałoby i machając rękoma i pokazując, powiedziała, że rzeka jest złodziejką. Bo ukradła jej jedną z trzech kur. Ona trzymała tę kurę w ramionach, żeby ją ogrzać, bo kura wyglądała na chorą, i nabierała wody do dzbana. I nagle wszystko zaczęło drżeć. Ziemia, las, dom, wszystko drżało. „Jakby nieszczęście niosąc”, mówiła. „Jakby tańcząc, wszystko drżało”. Cała przerażona wypuściła kurę z rąk i zobaczyła, jak prąd ją porywa i wchłania tak szybko, że nawet nie zdążyła nic zrobić, by spróbować ją wyratować. W tym miejscu nurt Timpinii jest bardzo porywisty. Bo nawet przy samym brzegu woda się burzy.

Tasurinczi zaczął ją okładać, wściekły. „Nie biję cię za to, że pozwoliłaś jej wpaść do rzeki, bo to każdemu może się zdarzyć”, mówił. „Za kłamstwo cię biję. Dlaczego zmyślasz, że ziemia drży, nie powiesz prawdy, że po prostu zasnęłaś? Wymsknęła ci się z rąk, prawda? Albo zostawiłaś ją na brzegu i zsunęła się do wody. Albo wrzuciłaś ją do rzeki, bo się wściekłaś. Niczego nie zmyślaj. Nie jesteś przecież gawędziarzem. A może jesteś? Przecież kłamstwa tylko przynoszą rodzinom szkodę. Kto ci uwierzy, że ziemia zaczęła tańczyć. Przecież ja też bym to poczuł”.

I kiedy Tasurinczi tak na nią wrzeszczał, okładając ją wściekle, ziemia zaczęła drżeć. Nie śmiejcie się. To żaden wymysł i wcale mi się to nie przyśniło. Tak było. Zaczęła tańczyć. Najpierw usłyszeliśmy pomruk, głęboki, jakby pan pioruna znajdował się tam, pod nią i kazał warczeć swoim jaguarom. Wojenny to był pomruk, bębny bijące wszystkie naraz, tam, niżej, w samych wnętrznościach ziemi. Głęboki, bardzo głęboki pomruk i groźny. I od razu poczuliśmy, że świat już nie zaznaje spokoju. Ziemia poruszała się, tańczyła, podskakiwała, jakby się upiła. Poruszały się drzewa, chata Tasurincziego, wody rzeki gulgotały wzburzone niczym gotujący się maniok. Może nawet w powietrzu czuć było wściekłość. Niebo zasnuło się spłoszonymi ptakami, papużki na drzewach wrzeszczały, a z lasu dochodziły pohukiwania, gwizdy i ryki przerażonych zwierząt. „Zaczęło się, znowu się zaczęło”, krzyczała żona Tasurincziego. A my, zbici z tropu, patrzyliśmy to w jedną, to w drugą stronę, nie wiedząc, czy zostać, czy uciekać. Dzieciaki zaczęły płakać; trzymając się Tasurincziego, płakały. On przestraszył się nie na żarty, ja też. „Świat się kończy?” – pytał. „Znowu zapadną ciemności, chaos nastanie?”

Kiedy w końcu przestało drżeć, niebo zasnuło się ciemnościami, jakby słońce zaczęło upadać. Raptownie się ściemniło, w mgnieniu oka. I kurzawa się uniosła ze wszystkich stron, pokrywając ten świat barwą popiołu. W chmurze prawie nie mogłem dostrzec Tasurincziego i jego rodziny. Wszystko było szare. „Tu dzieje się coś strasznie groźnego, a my nie wiemy, co to jest”, mówił Tasurinczi, bardzo przestraszony. „A może to koniec nas wszystkich wędrujących? Może pora już odejść. Słońce upadło. A więc już nie wstanie”.

Wiem już, że nie upadło. Wiem już, że gdyby upadło, nie byłoby nas tutaj. Kurzawa opadła, niebo znowu się rozjaśniło, a ziemia w końcu była spokojna. Unosił się zapach solanki i woń zgniłych kwiatów, od której zbierało się na mdłości. Świat nie był zadowolony, być może. „Sam widzisz, że nie kłamałam, sam widzisz, że zadrżała. I dlatego rzeka pożarła kurę”, mówiła żona Tasurincziego. Ale on uparł się i powtarzał: „To nieprawda”. Wściekły był. „Skłamałaś”, krzyczał do swojej żony. „Może dlatego ziemia teraz zadrżała”. Znowu ją uderzył, nadymając się, wyjąc z wysiłku, jaki w to wkładał. Tasurinczi, ten znad Timpinii, to bardzo uparty człowiek. To nie był jego pierwszy napad wściekłości. Bo byłem świadkiem innych. Pewnie dlatego tak mało ludzi go odwiedza. Nie przyznał, że się omylił, aleja zdałem sobie sprawę, bo każdy zdałby sobie z tego sprawę, że jego żona mówiła prawdę.

Zjedliśmy, poszliśmy odpocząć na maty, i niebawem, a daleko jeszcze było do świtu, poczułem, że Tasurinczi wstaje. Zobaczyłem, że poszedł i usiadł na kamieniu w pobliżu domu. Tam siedział Tasurinczi, w świetle księżyca, podejrzliwy. Wstałem w półmroku i poszedłem z nim porozmawiać. Kruszył tytoń do wdychania. Zobaczyłem, jak układa zmielony tytoń w zagłębieniu indyczej kostki. Poprosił mnie, bym mu wdmuchnął. Wpierw włożyłem mu do jednej dziurki w nosie odrobinę tytoniu i wdmuchnąłem; wdychał mocno, pożądliwie, z zamkniętymi oczyma. Później zrobiłem to samo z drugą dziurką. Następnie on wdmuchnął mi w nos resztkę tytoniu. Niespokojny był Tasurinczi. Wzburzony był. „Nie mogę spać”, mówił głosem bardzo zmęczonego człowieka. „Zdarzyły się dwie rzeczy, które dają dużo do myślenia. Rzeka ukradła jedną z moich kur, a ziemia zaczęła drżeć. Na dodatek niebo się ściemniło. Co mam robić?” Sam nie wiedziałem, bo byłem tak samo zakłopotany jak i on. Dlaczego, Tasurinczi, pytasz mnie o to? „Bo to, że zdarzyło się to wszystko jedno za drugim, niemal w tym samym czasie, oznacza, że coś muszę zrobić”, powiedział. „Ale nie wiem co. Tutaj nie ma kogo się poradzić. Seripigari jest wiele księżyców drogi stąd. W górę rzeki Sepahua”.

Tasurinczi cały dzień spędził na tym kamieniu, z nikim nie rozmawiając. Nie pijąc i nie jedząc. Kiedy żona zaniosła mu siekane banany, nawet nie pozwolił jej się przybliżyć; pogroził jej ręką, jakby znowu chciał ją zbić. I tej nocy nie wszedł do chaty. Kashiri świecił mocno tam, w górze, a ja patrzyłem, jak

Tasurinczi siedzi bez ruchu, z głową opuszczoną na pierś, usiłując zrozumieć wszystkie nieszczęścia. Co z nich wynika i co ma zrobić? Któż może wiedzieć. Cała rodzina siedziała cicho, pełna niepokoju, nawet dzieciaki. Obserwując go ukradkiem, cichuteńko, czekając niecierpliwie. I myśląc: „Co też się stanie?”

Koło południa Tasurinczi, ten znad rzeki Timpinia, wstał z kamienia. Szybkim krokiem ruszył ku chacie; widzieliśmy, jak się zbliżał, przywołując nas rękoma. Wiedział już, co ma zrobić, chyba.

„W drogę ruszamy”, powiedział głosem poważnym, rozkazującym. „Ruszamy. Od razu. Trzeba odejść jak najdalej stąd. O to właśnie chodzi. Jeśli zostaniemy, zdarzą się same nieszczęścia i katastrofy. Oto znak. W końcu zrozumiałem ostrzeżenie. To miejsce ma nas dość. Musimy więc odejść”.

Trudno mu się było zdecydować. Wystarczyło popatrzeć na twarze kobiet i mężczyzn, ujrzeć smutek wszystkich krewnych, żeby zrozumieć, jak trudno przychodzi im opuszczenie tego miejsca. Sporo już czasu przebywali nad rzeką Timpinia. Dzięki zbiorom sprzedawanym Białym Ojcom znad Sepahua, kupowali różne rzeczy. Wydawali się zadowoleni, pewnie. Może znaleźli swoje przeznaczenie? Ale chyba nie było tak. Czy ogarniało ich zepsucie od nieruszania się z miejsca przez tyle czasu? Któż to wie. Zostawić wszystko tak nagle, nie wiedząc ani gdzie pójdą, ani czy kiedykolwiek zdołają odzyskać to, co zostawią tutaj, pewnie było wielkim poświęceniem. A więc bólem dla wszystkich.

Ale żaden z członków rodziny nie protestował; nikt nie biadolił – ani żona, ani dzieci, ani chłopak, który mieszkał nieopodal, bo chciał ożenić się ze starszą córką Tasurincziego. I dorośli, i dzieci natychmiast zaczęli przygotowywać się do drogi. „Szybko, szybko, trzeba natychmiast stąd ruszyć, to miejsce stało się nam wrogie”, przynaglał Tasurinczi. Ożywiony był i bardzo już zniecierpliwiony. „Tak, tak, szybko, ruszajmy w drogę, uciekajmy stąd”, mówił, sam siebie ponaglając, sam siebie popychając.

Pomogłem im w przygotowaniach i ruszyłem z nimi, również. Przedtem spaliliśmy dwie chaty i wszystko, czego nie dało się wziąć, jakby ktoś umarł. „Tutaj zostają wszystkie nieczyste rzeczy, jakie mamy”, zapewnił Tasurinczi swoją rodzinę. Szliśmy wiele księżyców. Jedzenia było niewiele. Zwierzęta nie wpadały w pułapki. Wreszcie w jednym z jezior złowiliśmy trochę ryb. Zjedliśmy. W nocy usiedliśmy i gawędziliśmy. Przez całą noc gawędziłem, chyba.

„Teraz czuję się spokojniejszy”, powiedział mi Tasurinczi, kiedy żegnałem się z nimi parę księżyców później. „Już mnie więcej wściekłość nie ogarnie, myślę. A ogarniała mnie często ostatnio. Teraz już może nie. Dobrze zrobiłem, że ruszyłem, chyba. Tutaj, w piersi to czuję”. „A jak poczułeś, że musisz stąd odejść?” – zapytałem. „Przypomniałem sobie o czymś, co już wiedziałem, zanim się urodziłem”, odpowiedział. „Albo nauczyłem się podczas zamroczenia, być może. Jeśli coś złego dzieje się z ziemią, to dlatego, że ludzie już o niej zapominają, bo nie troszczą się o nią, jak należałoby się troszczyć. Czy ziemia może mówić tak jak my? Żeby powiedzieć to, co chce powiedzieć, musi coś zrobić. Zadrżeć, może. Nie zapominajcie o mnie, jakby mówiąc. Ja też żyję, mówiąc. Nie chcę, żeby mnie źle traktowano. I pewnie takie były jej żale, gdy zaczęła tańczyć. Być może wymęczyłem ją zanadto. Być może Biali Ojcowie nie są tymi, za których uchodzą, ale są kamagarinimi związanymi z Kientibakorim i radząc mi, żebym na stałe tu osiadł, chcieli ziemi wyrządzić zło. Któż to wie. Ale jeśli ziemia zaczęła się skarżyć, musiałem coś przecież zrobić. Jak pomagamy słońcu, rzekom? Jak pomagamy temu światu, wszystkiemu, co żyje? Wędrując. Spełniłem swą powinność, myślę. Zobacz, już chyba coś to daje. Posłuchaj ziemi pod swoimi stopami; stawiaj mocno stopy, gawędziarzu. Jaka spokojna, a jaka mocna! Pewnie zadowolona teraz, gdy znowu czuje, jak po niej wędrujemy”.

Gdzie teraz może być Tasurinczi. Nie wiem. Został w tych stronach, gdzie się rozstaliśmy? Któż to może wiedzieć. Dowiem się któregoś dnia. Dobrze mu jest, pewnie. Zadowolony jest. Wędruje, być może.

Ja przynajmniej właśnie tego się dowiedziałem.

Kiedy rozstałem się z Tasurinczim, skręciłem w bok i zacząłem iść w stronę rzeki Timpinia. Nie odwiedzałem tam Macziguengów już od dawna. Ale zanim doszedłem, spotkało mnie parę niespodzianek i musiałem pójść w innym kierunku. Dlatego jestem tutaj, z wami, być może.

Próbując przeskoczyć gęste pokrzywy, cierń sobie wbiłem. Tu, w stopę. Wyssałem go sobie i wyplułem. Ale w stopie musiało pozostać coś złego, bo niebawem zaczęło mnie boleć. I to bardzo. Przerwałem wędrówkę i usiadłem. Dlaczego mi się to przydarzyło? Przeszukałem swoją sakwę. Wciąż miałem tam zioła, które dał mi seripigari przeciwko ukąszeniu żmii, przeciwko chorobie, przeciwko dziwnym rzeczom. I miałem w torbie iserepit, który chroni przed złym urokiem. Kamień ten więc wciąż noszę zawieszony. Dlaczego ani zioła, ani iserepit nie uchroniły mnie przed diabełkiem pokrzywy? Stopa spuchła mi strasznie; wyglądała, jakby należała do kogoś innego. W potwora się przeistaczam? Rozpaliłem ognisko i ułożyłem stopę blisko płomieni, żeby razem z potem wypłynęło z niej złe choróbsko. Bardzo bolało; wyjąc, próbowałem nastraszyć ból. Od krzyków i pocenia się zasnąłem, chyba. I przez sen słyszałem papuzi gwar i śmiechy.

Musiałem zostać w tym miejscu wiele księżyców, czekając, aż zejdzie mi opuchlizna ze stopy. Próbowałem chodzić i, ojej, bardzo mnie bolało. Nie brakowało mi jedzenia na szczęście; w sakwie miałem maniok, kukurydzę i trochę bananów. A poza tym szczęście mi pewnie dopisywało. W tymże miejscu, bez potrzeby wstawania, podpełzając trochę, wbiłem miękki kawałek drewna i wygiąłem go sznurem zakończonym pętlą, który ukryłem w ziemi. Niebawem w zasadzkę wpadła przepiórka. Miałem jedzenia na parę dni. Ale były to dni pełne katuszy, nie z powodu ciernia, ale z powodu papug. Bo dlaczego tyle ich tu jest? I na co tak czatują? Całe stada; obsiadły wszystkie gałęzie i krzewy wokół. Z każdą chwilą zlatywało się ich coraz więcej i więcej. I wszystkie wpatrywały się we mnie. Dzieje się coś? Dlaczego tak wrzeszczą? Ten cały gwar ma ze mną coś wspólnego? O mnie gadają? Co jakiś czas wybuchały papuzim śmiechem, który brzmiał jak ludzki śmiech. Drwią sobie ze mnie? Zostaniesz już tu na zawsze, gawędziarzu, przygadując? Zacząłem kamieniami rzucać, żeby je spłoszyć. Wszystko na nic, bo na chwilę wzbijały się w powietrze i wracały na swoje miejsca. I siedziały tam, mnóstwo ich siedziało, nad moją głową. Czego chcą? Co tu się dzieje, co się dziać będzie?

Drugiego dnia nagle odleciały. Strasznie przerażone odleciały papugi. Wszystkie naraz, wrzeszcząc, gubiąc pióra, zderzając się w powietrzu, jakby wróg się zbliżał. Niebezpieczeństwo zwąchały, chyba. Bo skacząc z drzewa na drzewo, przeleciała właśnie nade mną gadająca małpa. Yaniri. Tak, tak, właśnie ta, czerwona, duża, wrzaskliwa małpa. Yaniri. Ogromna, hałaśliwa, otoczona stadem samic. A te skakały wokół swego samca, wymachiwały łapami, całe szczęśliwe, że są z nim. Szczęśliwe, że są jego samicami, być może. „Yaniri! Yaniri!” -krzyknąłem doń. „Pomóż mi! Nie byłeś przedtem seripigarim? Zejdź do mnie, wylecz mi stopę, chcę ruszyć dalej w drogę”. Ale gadająca małpa w ogóle nie zwróciła na mnie uwagi. Prawda to czy nie, że była przedtem wędrującym seripigarim? Dlatego nie należy na nią polować ani jeść jej mięsa, być może. Kiedy gotuje się gadającą małpę, w powietrzu wokół zaczyna unosić się zapach tytoniu, mówią. Tego samego, który wdychał i pił seripigari, którym była w poprzednim wcieleniu.

Ledwie zniknął yaniri ze swą trzodą samic, wróciły papugi. Ciągnąc za sobą jeszcze więcej papug. Zacząłem im się przyglądać. Przeróżne to były papugi. Duże, małe i maciupeńkie; o dziobach długich i zakrzywionych i dziobach perkatych; były tam i papużki, i tukany, i ary. Ale przede wszystkim gadatliwe amazonki. Wszystkie gaworzyły jednocześnie, głośno, bez przerwy, w uszach rozbrzmiewał mi nieustanny papuzi grzmot. Niepokój coraz większy mnie ogarniał, gdy im się tak przyglądałem. To jednym, to drugim się przyglądałem, niespiesznie. Co one tam robią? Coś wisiało w powietrzu, na pewno, pomimo moich ziół przeciwko dziwnym dziwnościom. „Czego chcecie, o czym to tak gadacie”, zacząłem do nich krzyczeć. „O czym mówicie, z czego się tak śmiejecie”. Wystraszony, ale i strasznie ciekawością zżerany zarazem. Nigdy nie widziałem tylu papug naraz. To nie przypadek, to nie było ot tak, po prostu. Wobec tego skąd się ich tyle wzięło i dlaczego? Kto mi je przysłał?

Przypomniawszy sobie Tasurincziego, przyjaciela świetlików, zacząłem próbować zrozumieć jazgot papuzi. Jeśli tyle ich się tu zleciało, gadając i gadając, czy nie dla mnie się zleciały? Chcą mi coś powiedzieć? Zamykałem oczy, wsłuchiwałem się uważnie, skupiałem na ich gadaniu. A więc próbując poczuć się papugą. Nie było łatwo. Ale dzięki temu wysiłkowi zapominałem o bólu w stopie. Zacząłem naśladować ich krzyki, ich gruchanie, ich pomruki zacząłem naśladować. Wszystkie ich dźwięki. I między jednym dźwiękiem a drugim, powolutku, słówka poszczególne, światełka w ciemnościach zacząłem słyszeć. „Uspokój się, Tasurinczi”. „Nie masz się czego bać, gawędziarzu”. „Przecież nikt nie zrobi ci nic złego”. Rozumiejąc, co mówią, być może. Nie, nie śmiejcie się, nie śniło mi się to. Naprawdę tak mówiły. Coraz wyraźniej rozumiałem. Ogarnął mnie spokój. Ciało przestało mi dygotać. Nie czułem już zimna. To znaczy nie przysłał ich tu Kientibakori. I nie były to czary maczikanarich. A może z ciekawości tu przyleciały? Dotrzymać mi towarzystwa?

„Otóż to, Tasurinczi”, odezwał się głos, przebijając się przez papuzi jazgot. Nie było już żadnej wątpliwości. Przemawiał, a ja go rozumiałem. „Jesteśmy tu właśnie po to, żeby dotrzymywać ci towarzystwa, dodawać animuszu, dopóki się nie wyleczysz. Będziemy tutaj, dopóki znowu nie zaczniesz wędrować. Dlaczego przestraszyłeś się nas? Zęby ci szczękały, gawędziarzu. Widziałeś ty kiedy, żeby papuga zjadła jakiegoś Macziguengę? Za to my widziałyśmy niejednego Macziguengę zjadającego papugi. Uśmiechnij się, Tasurinczi, raczej. Od dawna już ci towarzyszymy. Gdziekolwiek idziesz, tam i my jesteśmy. Dopiero teraz to zauważyłeś?”

Dopiero teraz. Drżącym głosem zapytałem: „Kpisz sobie ze mnie?” „Prawdę gadam”, powtórzyła papuga w trzepoczącym listowiu. „Trzeba ci było wbić sobie cierń w stopę, żeby odkryć, kto ci towarzyszy, gawędziarzu”.

Przeprowadziliśmy długą rozmowę, chyba. Przez cały czas, który w tamtym miejscu spędziłem, czekając, aż zagoi się moja noga, rozmawialiśmy. Trzymałem ciągle stopę przy ognisku, żeby ból wypocić, i rozmawialiśmy. Z tą papugą, ale i z innymi. W jazgocie wszystkie się przekrzykiwały. Czasami nie byłem w stanie zrozumieć, co do mnie mówią. „Przestańcie, przestańcie mówić wszystkie naraz. Mówcie powoli i osobno”. Nie słuchały mnie. Jak wy, dokładnie tak jak wy. Z czego się tak śmiejecie? Jak papugi się zachowujecie. Nie czekały, aż jedna skończy, by następna mogła zacząć. Uradowane były, że wreszcie możemy się zrozumieć. Trzepocząc, wpadały na siebie. Czułem ulgę. Radość czułem. „A to dziw nad dziwy”, myślałem sobie.

„No, wreszcie zdałeś sobie sprawę, że też potrafimy gawędzić”, powiedziała nagle jedna z nich. I wszystkie pozostałe zamilkły. W lesie zaległa głucha cisza. „Teraz wreszcie zrozumiesz, dlaczego tu jesteśmy, dotrzymując ci towarzystwa. Teraz wreszcie pojmiesz, dlaczego od chwili, gdy ponownie się narodziłeś i zacząłeś wędrować, gadać i gawędzić, wciąż ci towarzyszymy. Dniem i nocą; w lasach i na rzekach. Przecież ty też jesteś gawędziarzem, nieprawdaż, Tasurinczi? Czy nie jesteśmy do siebie podobni?”

Przypomniałem sobie wówczas. Każdy wędrujący człowiek ma zwierzę, które mu towarzyszy, przecież. Nawet jeśli go nie widzi albo nie wie o jego istnieniu. W zależności od tego, kim jest i co robi, matka zwierzęcia wybiera go i mówi do swego małego: „Ten człowiek jest dla ciebie, opiekuj się nim”. I zwierzę staje się jego cieniem, zdaje się. I moim miałaby być papuga? Tak jest, właśnie papuga. Czyż nie jest to gadające zwierzę? Wreszcie się dowiedziałem i wydało mi się, że już od dawna o tym wiedziałem. Bo gdyby było inaczej, to skąd u mnie wzięłaby się sympatia do papug? Wiele razy w swoich wędrówkach przysłuchiwałem się ich gawędzeniu, śmiejąc się z ich wrzawy i trzepotu. Spokrewnieni więc jesteśmy, być może.

Dobrze było dowiedzieć się, że moim zwierzęciem jest papuga. Teraz wędruję z większym poczuciem bezpieczeństwa. Nigdy już nie będę czuł się samotny, pewnie. Jeśli ogarnie mnie zmęczenie, strach, wściekłość mnie na coś ogarnie, wiem już, co mam robić. Wzrok unieść ku drzewom i czekać. I nigdy mnie to nie zawiedzie, jak sądzę. Niczym deszczyk po upale zabrzmi gaworzenie. Bo tam będą już papugi. „Tak, tak, tutaj jesteśmy, nie opuściłyśmy cię”, mówiąc. Dlatego pewnie tak długo mogłem sam wędrować. Bo wcale nie wędrowałem sam.

Kiedy zacząłem nakładać cushmę i malować się huito i acziote, i wdychać tytoń nosem, i ruszać w drogę, wielu dziwiło się, że sam wędruję. „Strach tak samemu”, ostrzegali mnie. „Przecież las pełen jest strasznych demonów i diablic plugawych, które Kientibakori nadmuchał. Co zrobisz, jak staną ci na drodze? Wędruj jak każdy Macziguenga, raczej. Z jakimś dzieciakiem i przynajmniej z jedną kobietą. Upolowane przez ciebie zwierzęta nieść będą, z pułapek wyjmować je będą. Nie zbrukasz się dotknięciem zabitych zwierząt. Będziesz miał z kim rozmawiać, poza tym. Kilkoro lepiej sobie radzi, gdy pojawiają się diabły. A gdzieżeś to widział samotnego Macziguengę w lesie!” Nie zwracałem na to gadanie uwagi, bo nigdy nie czułem się sam w swoich wędrówkach. Bo tam, wśród gałęzi, skryte w liściach, przyglądając mi się swoimi zielonymi oczyma, będą wędrować za mną moje towarzyszki. I czułbym ich obecność, nawet gdybym o tym nie wiedział, być może.

Ale wcale nie dlatego mam swoją papużkę. To jest zupełnie inna historia, jak się wydaje. Mogę ją opowiedzieć teraz, kiedy zasnęła. Jeśli nagle zamilknę albo zacznę gadać głupstwa, nie myślcie, że straciłem głowę. Po prostu papużka się obudzi. To historia, której nie lubi słuchać, jedna z tych, które sprawiają jej ból, tak jak mnie sprawiał ból ów cierń pokrzywy.

To było później.

Szedłem nad Cashiriari odwiedzić Tasurincziego i złapałem w pułapkę pakę. Ugotowałem ją i zacząłem jeść, kiedy usłyszałem tuż przy mojej głowie jakieś gaworzenie. Pośród gałęzi dojrzałem gniazdo, całe prawie przysłonięte ogromną pajęczyną. Toto właśnie się wykluło. Jeszcze miała ślipia zamknięte; jeszcze opatulona była swoją śluzowatą, białą błonką, jak wszystkie pisklęta po przebiciu skorupki. Nie ruszając się, siedząc cichutko, podglądałem ją, żeby nie spłoszyć samicy, żeby nie rozjuszyć jej, przybliżając się zbyt do pisklęcia. Ale papuga wcale nie zwracała na mnie uwagi. Dokładnie, z niezmierną powagą, przyglądała się swemu pisklęciu. Wyglądała na niezadowoloną. I nagle zaczęła okładać je dziobem. Tak, tak, okładała je swoim zakrzywionym dziobem. Chciała je oczyścić ze śluzowatej błonki? Nie. Chciała zabić. Głodna może była? Wziąłem ją za skrzydła, nie pozwoliłem się uderzyć dziobem, odsunąłem od gniazda. I żeby ją uspokoić, rzuciłem jej resztki paki. Zadowolona zaczęła jeść; pogadując sobie, trzepocząc skrzydłami zaczęła jeść. Ale jej oczy wciąż pałały wściekłością. Kiedy już skończyła jeść, z powrotem poleciała do gniazda. Poszedłem popatrzeć, a ona znowu okładała pisklę dziobem. Śpisz jeszcze, papużko? Śpij, śpij, pozwól mi dokończyć twoją historię. Dlaczego chce zabić swoje pisklę? Przecież nie z głodu. Złapałem papugę za skrzydła i z całej siły rzuciłem ją w powietrze. Krążyła, krążyła i znowu wróciła.

Rzucając się na mnie. Wściekła, dziobiąc, jazgocząc, wróciła. Uparła się, że zabije swoje małe, chyba.

Dopiero wtedy zrozumiałem, dlaczego. Nie wykluło się takie, jakiego oczekiwała, być może. Łapkę miało skrzywioną i trzy paluszki zrośnięte. Do tamtej pory nie wiedziałem o tym, o czym wy wszyscy wiecie: że zwierzęta zabijają te małe, które rodzą się inne. Dlaczego puma wbija szpony w swe kulawe albo jednookie kocię? Dlaczego krogulec rozszarpuje pisklę ze złamanym skrzydłem? Pewnie domyślają się, że trudne będzie życie tych małych i niedoskonałych stworzeń, pełne cierpień, bo nie będą umiały się bronić, latać, polować, uciekać ani spełniać swych powinności. Że żyć będą krótko, bo inne zwierzęta szybko je zjedzą. „To już lepiej sama je zjem, przynajmniej się pożywię”, jakby mówiąc. A może, tak jaki Macziguengowie, nie przystają na niedoskonałość? Może i one wierzą, że małe, które nie jest doskonałe, zostało nadmuchane przez Kientibakoriego? Któż to wie.

Taka jest historia papużki. Zawsze siedzi skulona na moim ramieniu. A co mnie obchodzi, że czegoś jej brakuje, że ma łapkę wykoślawioną, że kuleje, że ledwie wzniesie się na taką, o, właśnie taką wysokość, natychmiast spada. Bo i skrzydełka jej wyrosły za krótkie, zdaje się. A czy to ja jestem doskonały? Podobni do siebie rozumiemy się i dotrzymujemy sobie towarzystwa. Wędruje na tym ramieniu i od czasu do czasu dla zabawy, wdrapując mi się na głowę, przechodzi na drugie ramię. Przechodzi i wraca, i znów przechodzi, i znowu wraca. Czepia się moich włosów, kiedy się wspina. I ciągnie mnie za kosmyki, jakby ostrzegając: „Ostrożnie, bo spadnę, ostrożnie, bo będziesz musiał zbierać mnie z ziemi”. Wcale mi nie ciąży, nawet jej nie czuję. Śpi tutaj, w mojej cushmie. A że nie mogę nazywać jej ani matką, ani siostrą, ani Tasurinczim, więc wołam ją imieniem, które dla niej wymyśliłem. Takie papuzie dźwięki. No, powtórzcie za mną. Obudźmy ją, zawołajmy ją. Ona nauczyła się swego imienia i bardzo ładnie je powtarza: Mas-ka-mi-ki, Mas-ka-mi-ki, Mas-ka-mi-ki…

Загрузка...