III

Później ludzie ziemi zaczęli iść prosto ku słońcu, które opadało. Przedtem oni również czekali spokojnie. Słońce, ich oko na niebie, trwało bez ruchu. Czujne, bez chwili snu, ciągle otwarte, spoglądające na nas, ogrzewało świat. Jego światło, choć bardzo mocne, nie wyrządzało Tasurincziemu krzywdy. Nie było zła, nie było wiatru, nie było deszczu. Kobiety rodziły czyste dzieci. Gdy Tasurinczi chciał jeść, zanurzał rękę w rzece i wyciągał trzepocącą alozę; albo po wypuszczeniu na chybił trafił strzały z łuku przebiegał w lesie parę kroków i znajdował przeszytą strzałą indyczkę, kuropatwę lub agami. Nigdy nie brakowało pożywienia. Nie było wojny. W rzekach ryb było pod dostatkiem, a w lasach obfitość zwierzyny. Mashkowie nie istnieli. Ludzie ziemi byli silni, mądrzy, łagodni i zjednoczeni. Byli spokojni, pozbawieni gniewu. Przedtem, nie później.

Ci, którzy odchodzili, wracali, wcielając się w dusze najlepszych. W ten sposób nikt nie umierał. „Muszę odejść”, mówił Tasurinczi. Schodził na brzeg rzeki i ścielił sobie łoże z liści i suchych gałęzi i robił dach z ungurabi. Wokół wznosił palisadę z ostrych trzcin, żeby żerująca przy brzegu kapibara nie zjadła jego zwłok. Kładł się, odchodził i niebawem wracał, i zamieszkiwał w tym, który najwięcej upolował, najlepiej walczył lub szanował zwyczaje. Ludzie ziemi żyli razem. Spokojni. Śmierć nie była śmiercią. Była odejściem i powrotem. Zamiast ich osłabiać, wzmacniała, przysparzając tym, którzy zostawali, wiedzy i siły tych, którzy odchodzili. „Jesteśmy i będziemy”, mówił Tasurinczi. „Wydaje się, że nie umrzemy. Ci, co odchodzą, wrócili. Są tutaj. Są nami”.

Dlaczego więc, jeśli byli tak czyści, ludzie ziemi zaczęli iść?

Bo pewnego dnia słońce zaczęło opadać. Żeby już nie opadało, żeby pomóc mu wstać. Tak mówi Tasurinczi.

Ja przynajmniej właśnie tego się dowiedziałem.

Czy słońce miało już swoją wojnę z Kashirim, księżycem? Być może. Zaczęło mrugać, ruszać się, jego światło przygasło i ledwie je było widać. Ludzie zaczęli trzeć swoje ciała rękami, dygocąc. To było zimno. Tak zaczęło się później, zdaje się. Wówczas, w półmroku, nie przyzwyczajeni, przestraszeni, ludzie wpadali w swoje własne zasadzki, jedli mięso jelenia, sądząc, że jest to tapir, i nie rozpoznawali ścieżki powrotnej z poletek manioku do własnego domu. Gdzie ja jestem? – pytali zrozpaczeni, kręcąc się po omacku, potykając się. Gdzie moja rodzina? Co się dzieje na świecie? Zaczął wiać wiatr. Wyjąc, chłoszcząc, porywał korony palm i wyrywał z korzeniami lupuny. Deszcz padał rzęsiście, powodując powodzie. Widać było całe stada zatopionych pekari spływających nurtem kopytkami do góry. Rzeki zmieniały bieg, tratwy rozbijały się o palisady ogrodzeń, sadzawki zamieniały się w rzeki. Dusze utraciły spokój. To już nie było odejście. To była śmierć. Trzeba coś zrobić, mówili wszyscy. I patrząc na prawo i na lewo, mówili: Ale co, co mamy zrobić? „Trzeba zacząć iść”, rozkazał Tasurinczi. Otaczała ich całkowita ciemność i otaczało ich zło. Zaczynało brakować manioku, woda cuchnęła. Ci, którzy odchodzili, już nie wracali, spłoszeni klęskami, zagubieni pomiędzy światem chmur a naszym światem. Pod swoimi stopami słyszeli gęsty nurt Kamabirii, rzeki śmierci. Jakby coraz bliższy, jakby nawołujący ich. Zacząć iść? „Tak”, powiedział seripigari w tytoniowym zamroczeniu. „Iść, iść. I, pamiętajcie, w dniu, w którym przestaniecie iść, odejdziecie całkiem. Ściągając w dół słońce”.

Tak się zaczęło. Ruch, wędrówka. W deszczu i bez deszczu, ziemią i wodą, zboczami w górę i wąwozami w dół. W lasach tak gęstych, że noc trwała mimo dnia, a równiny wydawały się lagunami, bo nie rósł na nich żaden krzew niczym na głowie, którą diabełek kamagarini pozbawił wszystkich włosów. „Słońce jeszcze nie opadło”, dodawał im otuchy Tasurinczi. „Potyka się i wstaje. Uwaga, zaczyna usypiać. Obudźmy je, pomóżmy mu”. Doświadczyliśmy zła i śmierci, ale wciąż idziemy. Starczyłoby wszystkich iskierek na niebie, by zliczyć, ile księżyców już przeszło? Nie. Jesteśmy żywi. Ruszamy się.

Żeby żyć w wędrówce, musieli przedtem stać się lekkimi i pozbyć się wszystkiego, co mieli. Samych siebie. Domów, zwierząt, upraw, obfitości, która ich otaczała. Piaszczystego brzegu, gdzie przewracali żółwie o słonym mięsie; lasu kipiącego od śpiewających ptaków. Pozostawili sobie to, co niezbędne, i ruszyli. Karą była wędrówka przez las? Raczej świętowaniem jak w porze suchej łowienie ryb lub polowanie. Zachowali swoje łuki i strzały, swoje rożki z trucizną, swoje rurki z farbą z acziote, swoje noże, bębny, cushmy, w które byli odziani, sakwy i płócienne pasy do noszenia dzieci. Najmłodsi rodzili się w marszu, starcy w marszu umierali. Gdy wyłaniało się światło, już gąszcz szeleścił poruszony ruchem ich ciał, oni, jeden za drugim, już szli, szli, mężczyźni z bronią gotową do użycia, kobiety z misami i koszami, wszyscy wpatrzeni w słońce. Jeszcze nie zgubiliśmy kierunku i celu. Pewnie upór utrzymywał nas w czystości. Słońce nie opadło i wciąż nie opada. Odchodzi i wraca jak dusze, którym los sprzyja. Ogrzewa świat. Ludzie ziemi też nie upadli. Jesteśmy tutaj. Ja pośrodku, wy dookoła mnie. Ja gawędzę, wy słuchacie. Żyjemy, wędrujemy. To jest szczęście, chyba.

Ale oni przedtem musieli się poświęcić dla tego tu świata. Przeżyć tyle kataklizmów, doznać tylu cierpień i tyle doświadczyć zła. Inne ludy dawno by już zniknęły, pewnie.

Wtedy wędrujący ludzie zrobili postój dla odpoczynku. W nocy zaryczał jaguar i pan pioruna zagrzmiał gromkim głosem. Złe znaki. Motyle wlatywały do domostw i kobiety musiały odpędzać je od mis, trzepiąc matami. Usłyszeli krzyk sowy i chicui. Co będzie? Pytali się wystraszeni. W nocy rzeka tak przybrała, że o świcie okazało się, iż są otoczeni kłębiącymi się wodami, napierającymi pniami, gałęziami, krzewami i trupami rozbijającymi się z hukiem o brzeg. Naprędce ścięli drzewa, związali pnie w tratwy, czółna zrobili, nie czekając aż powódź zaleje przeistoczoną w wysepkę ziemię. Musieli rzucić się w błotniste wody i wziąć do wiosłowania. Wiosłowali, wiosłowali i podczas gdy jedni pchali wiosła, inni krzykiem ostrzegali, wskazując na prawo napierające bale, na lewo leje wirów, a tu, o tu, bryzg i plusk anakondy, która czeka, szczwana, spokojniutko na wywrócenie się czółna, by połknąć wioślarzy. W lesie pan demonów, Kientibakori, szalejący z radości, pił masato, tańcząc pośród tłumu kamagarinich. Wielu odeszło, tonąc w falach, gdy niewidoczny pod wodą pień rozpruwał tratwę, porywając całe rodziny.

Ci nie wracali. Ich ciała, wzdęte, nadgryzione przez piranie, pojawiały się czasem wyrzucane na piasek lub zwisające w strzępach z korzeni przybrzeżnego drzewa. Nie wolno dać się zwieść pozorom. Ci, którzy tak odchodzą, odchodzą. Czy seripigariowie wiedzieli już o tym? Któż może wiedzieć, czy nastał czas mądrości. Z chwilą gdy ptaki i drapieżniki zjedzą łupinę, dusza nie może odnaleźć drogi powrotnej, jak się zdaje. Błąka się zagubiona po jakimś świecie, przeistacza się w złe licho kamagarini i schodzi do tych przebywających w dolnych światach albo przeistacza się w bożka saankarite i ulatuje w górne światy. Dlatego oni, przedtem, nie ufali rzekom, jeziorkom, nawet płytkim źródłom. Wrogo odnosili się do wody. Dlatego też przemierzali ją tylko wtedy, gdy nie było już innej drogi. Pewnie umrzeć nie chcieli. Wody są zdradzieckie, mówią. Odejść wodami to śmierć.

Ja przynajmniej właśnie tego się dowiedziałem.

Dno rzeki w Wielkim Przełomie pełne jest trupów naszych. Dużo ich jest, może bardzo dużo. Tam je zdmuchnięto i tam powrócą, by umrzeć. Będą tam, na dole, słuchając płaczu wody ocierającej się o kamienie i rozpadającej się na ostrych skałach. Dlatego nie będzie żółwi za Przełomem, na górzystych ziemiach. Dobrze pływają, a jednak żaden z żółwi nie będzie mógł wypłynąć na tamte wody. Te, które spróbowały, musiały utonąć. Teraz pewnie i one przebywają na dnie, słuchając, jak drży świat na górze. Tam jest nasz początek i tam nas, Macziguengów, czeka koniec, jak się zdaje. W Wielkim Przełomie.

Inni odeszli w walce. Wiele jest sposobów walki. Razu pewnego ludzie, którzy wędrują, zatrzymali się, żeby nabrać sił. Byli tak zmęczeni, że ledwie mogli mówić. Zatrzymali się na skraju lasu, który wyglądał na bezpieczny. Oczyścili zbocze, wznieśli swoje domostwa i liście związali w dachy. Las był wysoko i sądzili, że wody zesłane przez Kientibakoriego, by ich zatopić, nie dotrą do tego miejsca, a jeśli dotrą, ujrzą je na czas i zdążą uciec. Po oczyszczeniu terenu z zarośli i drzew, po wypaleniu go, zasadzili maniok i zasiali kukurydzę, zasadzili bananowce. Rosła tam dzika bawełna do tkania cushm i tytoń, którego woń trzymała węże z daleka. Ary układały się do snu na ramionach ludzi. Małe oceloty ssały piersi kobiet. Matki szły w głąb lasu, tam rodziły, kąpały się i wracały z popłakującymi, poruszającymi nóżkami i rączkami niemowlętami cieszącymi się ciepłem słońca. Nie było Mashków. Kashiri, księżyc, nie wyrządzał jeszcze zła; był już na ziemi i uczył ludzi uprawy manioku. Ale złe ziarno zasiał, być może. Nie wiedzieli. Wszystko wyglądało dobrze.

Wtedy to, pewnej nocy, gdy Tasurinczi spał, ugryzł go wampir. Wbił mu w twarz swoje dwa kły i chociaż Tasurinczi okładał go pięściami, ten nie chciał się oderwać. Musiał go rozszarpać, obryzgując się jego miękkimi kośćmi, lepkimi jak kupa. „To znak”, powiedział Tasurinczi. Ale co ten znak zapowiadał? Nikt go nie zrozumiał. Zagubił się albo jeszcze nie nastąpił czas mądrości. Nie odeszli. Zostali tam, czekali w strachu. Zanim wyrosły krzewy manioku, nim wzrosła kukurydza, nim dojrzały banany, przybyli Mashkowie. Nie zauważyli, jak przyszli, nie usłyszeli bicia w bębny z małpiej skóry. Nagle spadł na nich deszcz strzał, grotów, kamieni. Nagle wielkie płomienie ogarnęły ich domostwa. Nim zaczęli się bronić, wrogowie wiele głów już ścięli i wiele już kobiet porwali. I zabrali z sobą wszystkie kosze z solą, po którą oni wcześniej udali się na Górę. Ci, którzy tak odchodzili – wracali czy umierali? Któż to wie. Umierali, być może. Ich duch dodawał sił i zaciekłości rabusiom, może. Albo są tam nadal i błąkają się po lesie bezradni.

Któż może wiedzieć, ilu nie wróciło. Przeszytych strzałami, trafionych kamieniami, porażonych trucizną grotów i konających w śmiertelnych mdłościach. Po każdym napadzie Mashków i widząc, jak ludzi ubywa, Tasurinczi wskazywał na niebo: „Słońce opada”, mówił. „Coś złego zrobiliśmy. Znikczemnieliśmy, przebywając tak długo w jednym miejscu. Trzeba uszanować zwyczaj. Należy ponownie wrócić do czystości. Wędrujmy dalej”. I szczęśliwie, kiedy już mieli zniknąć, wracała mądrość. Wówczas zapominali o swych uprawach, domostwach, zapominali o wszystkim, co nie mieściło się w sakwach. Nakładali korale, wieńce, palili resztę i bijąc w bębny, śpiewając i tańcząc, ruszali przed siebie. Znowu i jeszcze raz. Wtedy słońce wstrzymywało swe opadanie pośród światów na niebie. Natychmiast czuli, jak się budzi, jak ogarnia je złość. „Znowu ogrzewa ziemię”, mówili. „Żyjemy”, mówili. I wciąż szli przed siebie.

I tak wędrujący ludzie dotarli wówczas do Góry. Była tam. Wysoka, czysta, pnąca się w górę, w górę aż ku Menkoripatsa, białej krainie chmur. Pięć roztańczonych rzek płynęło pośród słonych kamieni. Okalały Górę zagajniki porośnięte żółtą trawą, z gołąbkami i kuropatwami, figlarnymi myszkami i mrówkami o smaku miodu. Skały były z soli, gleba była z soli, dno rzek też było z soli. Ludzie ziemi napełniali kosze, sakwy, sieci, spokojni, pewni, że sól nigdy się nie skończy. Byli zadowoleni, wydaje się. Odchodzili, wracali, a soli przybywało i przybywało. Zawsze była sól dla tego, który po nią wchodził. Wielu wchodziło. Ludzie Ashaninka wchodzili, ludzie Amuesha, ludzie Piro i Yaminahua. Mashkowie wchodzili. Wszyscy znali Górę. Przybywaliśmy tam i wrogowie tam byli. Nie walczyliśmy. Nie było wojen ani polowań, lecz szacunek, mówią. Ja przynajmniej właśnie tego się dowiedziałem. Tak pewnie było, być może. Tak jak przy wodopojach i przy żerowiskach. Czy w owych leśnych ustroniach, tam gdzie ziemia jest słona, liżące ją zwierzęta walczą ze sobą? Kto widział, by na żerowisku pekari atakowało tapira albo kapibara ugryzła małpę shimbillo? Nic sobie nie robią. Spotykają się tam i tam zostają, każde w swoim miejscu, wylizując spokojnie z ziemi swoją porcję soli, piją wodę, póki nie zaspokoją głodu i pragnienia. Czy znalezienie żerowiska lub odkrycie wodopoju nie jest wspaniałe? Jak łatwo jest wówczas upolować zwierzynę. Jest tam, ufna, nie bacząc na nic, zajęta tylko lizaniem. Nie czuje kamienia, nie słyszy gwizdu strzały. Łatwa zdobycz. Góra była takim ludzkim żerowiskiem, wielkim ludzkim wodopojem. Miała swoją magię, być może. Ashaninkowie mówią, że jest święta, że wewnątrz kamienia rozmawiają duchy. Być może tak jest, być może rozmawiają. Ludzie przychodzili z koszami i sakwami i nikt na nich nie polował. Patrzyli na siebie, nic więcej. Była sól i szacunek dla wszystkich.

Później już nigdy nie można było wejść na Górę. Później zostali bez soli. Później na każdego, kto wchodził, polowano. Związanych zabierano do obozowisk. To był czas wykrwawiania drzew. Do roboty, kurwa! Później ziemia zapełniła się białymi wirakoczami szukającymi ludzi i polującymi na nich. Porywali ich, a oni wykrwawiali drzewa i dźwigali kauczuk. Do roboty, kurwa! Obozy były gorsze od ciemności i deszczy, wydaje się, gorsze od zła i Mashków. Mieliśmy dużo szczęścia. Czyż nie wędrujemy nadal? Sprytni byli wirakocze, mówią. Wiedzieli, że ludzie będą wchodzić z koszami i sieciami po sól Góry. Zastawione już mieli na nich pułapki, czekali z kulami. Kto wpadał, stawał się ich łupem. Ludzie Ashaninka, Piro, Amahuaca, Yaminahua, Mashko. Nie wybierali specjalnie. Każdy był dobry, byle wpadł, byle miał ręce do wykrwawiania drzewa, palce do nacinania kory, podstawiania puszki i zbierania soku, ramiona do dźwigania i nogi do biegania z kulami kauczuku do obozu. Niektórzy uciekali, być może. Niewielu, mówią. Nie było to proste. Nie nóg, a skrzydeł trzeba było, raczej. Giń, kurwa! Kto uciekał, padał od kuli. Macziguenga trup, kurwa! „Nie ma co uciekać z obozów”, mówił Tasurinczi. „Biali mają swoją magię. Coś się dzieje z nami. Coś musieliśmy zrobić nie tak. Duchy się nimi opiekują, nas duchy opuściły. Czymś zawiniliśmy. Lepiej wbić sobie cierń czambiry lub wypić sok cumo. Odchodzącemu z własnej woli, za pomocą ciernia lub trucizny, pozostaje nadzieja na powrót. Kto odchodzi od kuli, nie wraca już, spływa rzeką Kamabirią, martwy pośród martwych, na zawsze”. Wydawało się, że ludzie znikną. Ale czyż nie należymy do szczęśliwców? Ciągle jesteśmy. Wędrując ciągle. Zawsze szczęśliwi. Od tamtej pory już nigdy nie wybrali się po sól na Górę. Ona będzie tam zawsze, wysoka, wysoka, ze swą czystą duszą, patrząca słońcu prosto w twarz.

Ja przynajmniej właśnie tego się dowiedziałem.

Tasurinczi, ten, który żyje w zakolu strumienia, a przedtem żył przy lagunie, gdzie dogorywa tyle żółwi nie nadążających za opadającą w porze suchej wodą. Poszedłem i widziałem go. Z daleka zadąłem w róg, by oznajmić mu, że nadchodzę, a gdy podszedłem bliżej, ogłosiłem mu to, krzycząc: „Przybyłem! Przybyłem!” Moja papużka powtórzyła: „Przybyłem! Przybyłem!” Nie wyszedł mi na spotkanie, pomyślałem więc, że być może przeniósł się gdzie indziej, a moja wyprawa była daremna. Ale nie. Jego domostwo nadal wznosiło się przy zakolu strumienia. Stanąłem przed nim odwrócony plecami, czekając, aż Tasurinczi mnie przyjmie. Długo musiałem czekać. Był na dole, nad rzeką, pracował przy dłubaniu czółna. Czekając nań, przypatrywałem się jego kobiecie. Tam, bliziutko, siedząc przy krośnie, farbowała włókna bawełny rozkruszonymi korzonkami. Nie wstała, nawet nie spojrzała na mnie. Nie przerwała pracy, jakbym tam nie stał albo był niewidzialny. Miała więcej naszyjników niż ostatnim razem. „Masz tyle naszyjników, żeby odpędzać diabełki kamagarini czy też po to, żeby czarownik maczikanari nie mógł rzucić na ciebie uroku?” – zapytałem. Ale nie odpowiedziała mi i nadal farbowała włókna, jakby mnie nie słyszała. Miała również dużo ozdób na rękach, na ramionach, na kostkach i z przodu cushmy. Wieniec na głowie był tęczą z piór ary, tukana, papugi, pauji, indyczki kanari.

Wreszcie wrócił Tasurinczi. „Przybyłem”, powiedziałem mu. „Jesteś tam?” „Tu jestem”, odpowiedział zadowolony, że mnie widzi, a moja papużka powtórzyła: „Jestem, jestem”. Wówczas jego kobieta wstała i rozłożyła dwie maty, byśmy mogli usiąść. Przyniosła gar świeżo upieczonych bulw manioku, które wyłożyła na bananowe liście i dzban masato. Wydawało się, że też jest zadowolona, widząc mnie. Rozmawialiśmy aż do następnego księżyca, bez przerwy.

Kobieta jest w ciąży i tym razem dziecko urodzi się w odpowiednim czasie i nie odejdzie. Jeden z bożków powiedział tak seripigariemu podczas tytoniowego zamroczenia. I dał mu do zrozumienia, że jeśli dziecko umrze przed porodem, tak jak poprzednie dzieci, to będzie wina kobiety, a nie któregoś z kamagarinich. Podczas tego zamroczenia seripigari wiele spraw rozwikłał. Poprzednio dzieci rodziły się martwe, bo piła specjalne wywary, żeby zmarły w jej wnętrzu, a ona mogła je wyrzucić z siebie przed czasem. „To prawda?” – zapytałem kobietę. A ona mi odpowiedziała: „Nie pamiętam. Być może tak było. Kto wie”. „Tak, to prawda”, przyznał Tasurinczi. Ostrzegł ją, że jeśli tym razem dziecko urodzi się martwe, to ją zabije. „Jeśli urodzi się martwe, wbije mi zatrutą strzałę i rzuci przy strumieniu, żeby pożarły mnie kapibary”, potwierdziła kobieta. Śmiała się, nie była wystraszona, raczej wydawało się, że z nas kpi.

Zapytałem Tasurincziego, dlaczego tak bardzo chce, żeby kobieta urodziła. Dziecko go nie martwi, jego zmartwieniem jest ona. „Czy to nie dziwne, że wszystkie dzieci rodzi martwe?” – mówi. Znowu ją przy mnie zapytał: „Wydałaś je na świat martwe, bo napiłaś się wywaru?” Powtórzyła mu to, co już mnie powiedziała: „Nie pamiętam”. „Czasami myślę sobie, że ona nie jest kobietą, tylko diablicą, jakąś sopai”, wyznał mi Tasurinczi. Nie tylko sprawa dzieci każe mu podejrzewać, że ona posiada odmienną duszę. Bo i bransolety, naszyjniki, wieńce i ozdoby, które nosi. To prawda. Nigdy przedtem nie widziałem kobiety z tyloma ozdobami na ciele i na cushmie. Jak można chodzić z takim ciężarem? Któż to wie. „Popatrz, co teraz nosi”, powiedział mi Tasurinczi. Kazał kobiecie podejść i zaczął mi pokazywać: brzękadła z nasion, niezliczone naszyjniki z kostek kuropatwy, zębów kapibary, piszczeli małpek, kłów pumy, kokonów larw i wiele innych rzeczy, których już nie pamiętam. „Mówi, że te naszyjniki chronią ją przed maczikanarim, złym czarownikiem”, powiedział mi Tasurinczi. „Ale czasami, kiedy patrzę na nią, wydaje mi się, że to ona jest raczej maczikanarim i szykuje jakieś czary przeciwko komuś”. Ona, śmiejąc się, powiedziała, że nie wydaje jej się, by była wiedźmą czy diablicą, ale po prostu kobietą jak inne.

Tasurinczi mógłby zostać sam, gdyby zabił swoją kobietę, nie przeszkadzałaby mu samotność. „Lepiej tak, niż żyć z kimś, kto może wykraść wszystkie kawałeczki mojej duszy”, wyjaśnił mi. Ale uważał, że tak się nie stanie, gdyż, jak sprawdził seripigari w zamroczeniu, tym razem dziecko urodzi się, wędrując. „Może i tak będzie”, usłyszałem głos jego kobiety, śmiejącej się do rozpuku i nie odrywającej wzroku od bawełnianych włókien. Oboje czują się dobrze. Wędrują. Tasurinczi dał mi tę małą sieć z włókien. „Żebyś mógł coś sobie złowić”, powiedział. Dał mi też manioku i kukurydzy. „Nie boisz się sam podróżować?” – zapytał mnie. „My, Macziguengowie, zawsze idziemy przez las w towarzystwie, bo nigdy nie wiadomo, co nas może spotkać w drodze”. „Ja też podróżuję w towarzystwie”, odpowiedziałem. „Nie widzisz mojej papużki?” „Papużki, papużki”, odpowiedziała papużka.

Opowiedziałem to wszystko Tasurincziemu, temu, który przedtem żył przy rzece Mitaya, a teraz żyje w głębi lasu przy rzece Yavero. Zamyślony, po chwili zastanowienia, powiedział mi: „Nie rozumiem. Obawia się, że jego kobieta może być sopai, bo wydaje na świat martwe dzieci? Przecież kobiety i diablicami mogą być, bo nie martwe dzieci rodzą, ale czasem ropuchy i jaszczurki. Kto uczy, że kobieta jest wiedźmą, kiedy nosi dużo naszyjników? Nie znam tej nauki. Maczikanari jest złym czarownikiem, bo służy Kientibakoriemu, temu, który natchnął demony, a kamagarini, diabełki, pomagają mu w jego czarach, tak jak z kolei dobremu czarownikowi, seripigariemu, pomagają w odczynianiu zła, uroków i w odkrywaniu prawdy bożkowie, których natchnął Tasurinczi. Ale zarówno wszyscy maczikanariowie, jak i wszyscy seripigariowie noszą naszyjniki, o ile mi wiadomo”.

Kobiety, słysząc go, zaczęły się śmiać. To mało prawdopodobne, by rodziły martwe dzieci, bo tam, w domu nad Yavero, roi się od dzieciaków. „Wszystko to trzeba nakarmić”, żalił się Tasurinczi. Przedtem, nad rzeką Mitaya, zawsze ryby wpadały do sieci, choć ziemia tam nie była najlepsza dla manioku. Ale tu, gdzie teraz dotarł, wspinając się wzdłuż jednego z potoków uchodzących do Yavero, nie ma ryb. To ciemne miejsce, pełne ropuch i pancerników. Wilgotna ziemia, w której butwieje każda roślina.

Zawsze wiedziałem, że mięsa pancerników nie należy jeść, bo pancernik ma nieczystą matkę, jego mięso szkodzi, a ciało tego, kto je spożyje, pokrywa się plamami. Ale oni tam jedli je. Kobiety sprawiły pancernika, a następnie upiekły pokrojone mięso. Tasurinczi podał mi do ust kawałek. Przełykałem go długo, z trudem, dręczony różnymi obawami. Wydaje się, że nic mi się nie stało. W przeciwnym razie, pewnie bym tu nie przywędrował.

„Dlaczego odszedłeś tak daleko, Tasurinczi?” – zapytałem go. „Z trudem cię odnalazłem. A poza tym, tu nieopodal żyją Mashkowie”. „Byłeś w moim domu nad Mitaya i nie natknąłeś się na wirakoczów?” – zdziwił się. „Tam są wszędzie. Przede wszystkim na przeciwległym brzegu od miejsca, gdzie mieszkałem”.

Obcy przybysze zaczęli płynąć w górę i w dół rzeki, w dół i w górę, już wiele księżyców temu. Wśród nich przybyli z gór punarunowie i wielu wirakoczów. Nie zjawili się tylko na chwilę, przejazdem. Zostali. Postawili domy, powalili drzewa.

Polują na zwierzynę ze strzelb, których huk długo rozlega się po lesie. Paru wędrujących ludzi też z nimi przybyło. Z tych żyjących tam w górze, z drugiej strony Wielkiego Przełomu, którzy już przestali być ludźmi i z mowy, i z ubioru są też trochę wirakoczami. Przybyli, żeby im pomóc tam, nad Mitaya. Nawet odwiedzili Tasurincziego. Chcieli go namówić, by razem z nimi pracował przy czyszczeniu lasu z drzew i zarośli i noszeniu kamieni przy budowie drogi, tuż przy rzece. „Nic ci nie zrobią”, zachęcali go i dodawali: „Weź też kobiety, żeby przygotowywały ci jedzenie. Przypatrz się nam – czy coś nam zrobili? To już nie jest to samo co przy wykrwawianiu drzew. Tak, wtedy, tamci wirakocze byli diabłami, chcieli wycisnąć z nas wszystkie soki, jak z drzew, chcieli skraść nasze dusze. Teraz jest inaczej. Z tymi, teraz, pracujesz tyle, ile sam chcesz. Dają ci jedzenie, dają ci nóż, dają ci maczetę, dają ci harpun do łowienia ryb. A jeśli z nimi zostaniesz, możesz mieć strzelbę”.

Ci, co dawniej byli ludźmi, wydawali się zadowoleni, być może. „Poszczęściło się nam”, mówili. „Przypatrz się nam, dotknij nas. Nie chcesz, żeby i tobie się poszczęściło? Idź więc w nasze ślady”. Tasurinczi dał się przekonać. „Dobrze”, powiedział. „Pójdę zobaczyć”. I przepłynąwszy rzekę Mitaya, udał się z nimi do obozu wirakoczów. I przybywszy tam, odkrył, że wpadł w pułapkę. Osaczony był przez diabły. Jak na to wpadłeś, Tasurinczi? Bo wirakocza, który mu tłumaczył, w sposób trudny do zrozumienia, co ma robić, nagle pokazał mu, jak brudną ma duszę. A jak, Tasurinczi? Co takiego się stało, powiedz? Pytał go: „Potrafisz używać maczety?” – i zamilkł niespodziewanie, twarz mu się zniekształciła, pomarszczyła. Otworzył szeroko usta i apsik! apsik! apsik! Trzy razy pod rząd, podobno. Czerwone jak ogniki oczy zwilgotniały mu. Tasurinczi nigdy przedtem tak się nie bał. „To kamagarini”, pomyślał. „To jego twarz, jego głos. Dzisiaj mam umrzeć”. I myśląc: „To diabeł, diabeł”, poczuł, jak skóra pokrywa mu się kroplami, jakby wyszedł z wody. Dreszcze zaczęły chodzić mu po kościach i ujrzał siebie od środka, jak w zamroczeniu. Próbował się ruszyć. Nogi tak mu drżały, że odmawiały posłuszeństwa. W końcu się przemógł. Wirakocza znowu coś do niego mówił, nie spostrzegłszy się, że już ukazał mu swoje prawdziwe oblicze. Strużka zielonych smarków wyciekała z jego nozdrzy. Gadał, jakby nigdy nic, gadał tak, jak ja teraz gadam. Musiał się bardzo zdziwić, na pewno się zdziwił, widząc, jak Tasurinczi ucieka co tchu, zostawiając go w pół słowa. Ci, co byli kiedyś ludźmi i znajdowali się w pobliżu, próbowali zagrodzić mu drogę. „Nie przerażaj się, nic ci nie będzie”, zwodzili go. „To tylko kichnięcie. Ich to nie zabija. Mają swoje lekarstwa”. Tasurinczi wskoczył do swojego kanoe, udając, że odpływa tylko na chwilę: „Tak, tak, niedługo przypłynę, zaraz wrócę, czekajcie na mnie”. Jeszcze szczękały mu zęby, podobno. „To diabły”, myślał. „Dziś mam umrzeć, być może”.

Gdy tylko dopłynął na drugi brzeg, zebrał kobiety i dzieci. „Zło już nadeszło, jesteśmy otoczeni przez kamagarinich”, obwieścił. „Musimy pójść jak najdalej stąd. Idźmy, może nie jest za późno, może jeszcze będziemy mogli wędrować”. I tak zrobili, i teraz żyją nad owym potokiem, w głębi lasów nas rzeką Yavero. Wirakocze nie dotarli tam, według niego. Mashkowie również, nawet oni nie przywykliby do takiego miejsca. „Tylko my, wędrujący ludzie, możemy tu żyć”, mówił z dumą. Zadowolony był, że mnie widzi. „Obawiałem się, że nigdy aż tak daleko się nie wyprawisz, żeby mnie odwiedzić”, mówił. Przeczesując i czyszcząc sobie nawzajem włosy, kobiety powtarzały: „Na całe szczęście udało nam się uciec, bo inaczej co byłoby z naszymi duszami”. Wyglądały na zadowolone z tego, że mnie widzą, również. Jedliśmy, piliśmy i rozmawialiśmy wiele księżyców. Nie chcieli, żebym odchodził. „Jak możesz tak odejść”, mówił Tasurinczi. „Jeszcze nie skończyłeś gawędzić. Mów jeszcze, mów, jeszcze masz mi tyle do powiedzenia”. Gdyby to od niego zależało, to jeszcze bym tam siedział nad Yavero i gawędził.

Jeszcze nie skończył swojego domostwa. Ale już oczyścił teren, przyciął pale, ściął liście i przygotował wiązki słomy na dach. Musiał po nie zejść na dół, bo tam, gdzie mieszka, nie ma ani palm, ani traw. Chłopak, który chce się żenić z jedną z jego córek, żyje tam w pobliżu i pomaga Tasurincziemu w poszukiwaniu ziemi pod maniok w najwyższych partiach. Dużo tam skorpionów, więc przepędzają je, wypalając ich gniazda. Nietoperzy też nocą nie brakuje; zdążyły już ugryźć jednego z dzieciaków, który przez sen oddalił się od ogniska.

Mówi, że tutejsze nietoperze żerują nawet podczas deszczu. Rzecz niespotykana w innych miejscach. Tu, nad rzeką Yavero, zwierzęta mają inne obyczaje. „Jeszcze się ich uczę”, powiedział mi Tasurinczi. „Życie robi się trudne, kiedy człowiek się przenosi”, powiedziałem mu. „Tak jest”, odpowiedział. „Mamy szczęście, że przynajmniej potrafimy wędrować. Mamy szczęście, że przez cały czas wędrowaliśmy. Mamy szczęście, że cały czas przenosiliśmy się z miejsca na miejsce. Co stałoby się z nami, gdybyśmy należeli do tych, którzy się nie ruszają! Zniknęlibyśmy nie wiadomo gdzie. Wielu to się przydarzyło podczas wykrwawiania drzew. Nie ma takich słów, żeby wyrazić, jakie nas szczęście spotkało”.

„Kiedy znowu odwiedzisz Tasurincziego, przypomnij mu, że diabłem jest ten, który robi apsik!, a nie kobieta, która rodzi martwe dzieci albo przystraja się w wiele naszyjników z paciorków”, szydził Tasurinczi, wzbudzając śmiech kobiet. I opowiedział mi historię, którą teraz opowiem wam. Zdarzyło się to wiele księżyców temu, kiedy pierwsi Biali Ojcowie zaczęli pojawiać się z tej strony Wielkiego Przełomu. Żyli już z drugiej strony, tam, w górze. Mieli swoje domostwa w Koribeni i w Chirumbia, ale nie dotarli tu, w dół rzeki. Pierwszy, który przepłynął Wielki Przełom, udał się nad rzekę Timpia, wiedząc, że są tam wędrujący ludzie. Nauczył się mówić. Mówił, podobno. Można było zrozumieć, co chce powiedzieć. Zadawał bardzo wiele pytań. Został tam. Pomogli mu w oczyszczeniu terenu, wzniesieniu domu, zbudowaniu zagrody. Odchodził i wracał. Przynosił jedzenie, haczyki i maczety. Wędrujący ludzie żyli z nim w zgodzie. Wydawali się zadowoleni. Słońce spokojnie znajdowało się na swoim miejscu. Ale po jednej z owych podróży Biały Ojciec wrócił z odmienioną już duszą, choć twarz miał tę samą. Przeistoczył się w kamagariniego i przywiódł zło. Ale nikt tego nie dostrzegał i dlatego nikt nie ruszył w drogę. Stracili mądrość, być może. Ja przynajmniej właśnie tego się dowiedziałem.

Biały Ojciec leżał na swojej macie i zauważyli, jak jego twarz wykrzywia się w dziwnych grymasach. Apsik! Apsik! Kiedy podchodzili doń, by zapytać: „Co ci jest? Dlaczego tak wykrzywiasz twarz? Co to za dziwne dźwięki?”, odpowiadał: „To nic, zaraz mi przejdzie”. Zło przeniknęło do wszystkich dusz. Dzieci, kobiet, starców. A także, mówią, ar, pak, świnek górskich, kuropatw, wszystkich zwierząt, które mieli. One też: Apsik! Apsik! Śmiali się z początku. Myśleli, że jest to jakby wesołe zamroczenie. Klepali się po piersiach i popychali jak w zabawie. I wykrzywiali twarze: Apsik! Z nosów wypływały smarki, ślina ciekła z ust. Pluli i śmiali się. Ale już nie mogli ruszyć w drogę. Minął czas. Już dusze, rozbite na kawałki, zaczęły uchodzić z ich ciał przez czubki głów. Pozostało im tylko pogodzić się z tym, co miało nadejść.

Czuli, jakby w środku ciała rozpalono im ogień. Płonęli, spalali się w płomieniach. Zanurzali się w rzece, ale woda, zamiast ugasić, rozniecała ogień. Później ogarniał ich straszny chłód, jakby przez całą noc stali w ulewnym deszczu. Choć słońce stało tam, gdzie stało, patrząc swym żółtym okiem, oni trzęśli się, zamroczeni, przerażeni, nie widząc tego, co widzieli, nie poznając znanego. Wpadali w złość, zgadując, że zło mają w sobie jak pchłę piaskową pod paznokciem. Nie zrozumieli ostrzeżenia, nie ruszyli po pierwszym apsik! Białego Ojca. Wszy nawet wyginęły, podobno. Mrówki, żuki i pająki, które przechodziły tamtędy, też wyginęły, mówią. Nikt już nigdy nie zamieszkał w tamtych okolicach rzeki Timpia. Choć nie bardzo już wiadomo, które to miejsce, bo las ponownie zarósł wszystko. Lepiej tamtędy nie chodzić, lepiej obejść to miejsce, ominąć z daleka. Można je poznać po białych, cuchnących oparach i przejmującym gwiździe. Czy dusze tych, którzy odchodzą w ten sposób, wracają? Któż to wie. Może wracają. A może spływają Kamabirią, wodną drogą zmarłych.

Czuję się dobrze. Wędruję. Teraz czuję się dobrze. Źle ze mną było jakiś czas temu, myślałem już, że nadszedł czas wybudowania sobie nad rzeką schronienia z gałęzi. Szedłem drogą prowadzącą do domu Tasurincziego, ślepca, tego, który mieszka w okolicach Cashiriari. Nagle w czasie marszu wszystko zaczęło ze mnie wyciekać. Zauważyłem to dopiero, gdy ujrzałem, że mam poplamione nogi. Co to jest? Co za zło wkradło się do mojego ciała? Szedłem dalej, ale czekała mnie jeszcze długa droga nad Cashiriari. Kiedy usiadłem, aby odpocząć, ogarnęła mnie trzęsiączka. Zacząłem się rozglądać, szukając ratunku. W końcu znalazłem krzew bielunia i narwałem liści, ile mogłem. Zaparzyłem je i natarłem wywarem całe ciało. Ostudziłem wodę w naczyniu i zanurzyłem w niej rozgrzany do czerwoności kamień, który otrzymałem od seripigariego. Zacząłem głęboko wciągać opary, dopóki nie ogarnął mnie sen. Leżałem na macie przez wiele księżyców, kto wie ile, i nie miałem sił, by ruszyć nogą, nawet usiąść nie byłem w stanie. Mrówki chodziły po mnie, a ja ich nie odpędzałem; jeśli któraś zbliżała się do moich ust, połykałem ją, i to było całe moje pożywienie. Przez sen słyszałem wzywającą mnie papużkę: „Tasurinczi! Tasurinczi!” Na wpół śpiący, na wpół przytomny, ale ciągle całkiem nieżywy z zimna. Czułem wielki smutek, być może.

I wtedy pojawili się jacyś ludzie. Zobaczyłem pochylające się nade mną twarze. Jeden z nich próbował ruszyć mnie nogą, a ja nie mogłem nawet słowa powiedzieć. Nie byli to wędrujący ludzie. Nie byli to również Mashkowie, na szczęście. Ashaninkowie raczej, tak sądzę, bo mogłem coś niecoś zrozumieć z tego, co mówili. Przyglądali mi się, zadawali pytania, na które nie miałem sił odpowiedzieć, choć słyszałem je jakby z daleka. Wydawało mi się, że rozprawiali, czy aby nie jestem kamagarinim. A i o tym, co należy zrobić, gdy napotka się złe licho w lesie. Rozprawiali. Jeden z nich powiedział, że po ujrzeniu kogoś takiego jak ja spotka ich coś złego, więc najbezpieczniej byłoby mnie zabić. Nie mogli dojść do zgody. Długo rozmawiali i zastanawiali się. W końcu postanowili dobrze się ze mną obejść, na moje szczęście. Zostawili mi trochę bulw manioku, a widząc, że nie mam sił ich unieść, jeden z nich włożył mi kawałek do ust. Nie była to trucizna. To był maniok. Pozostałe bulwy owinęli w bananowe liście i włożyli mu w rękę. Może to wszystko mi się przyśniło. Nie wiem. Ale później, kiedy poczułem się lepiej i siły mi wróciły, bulwy manioku tam były. Zjadłem je i papużka też zjadła. Mogłem podjąć wędrówkę. Szedłem powoli, zatrzymując się co chwila, aby odpocząć.

Kiedy przybyłem do Tasurincziego, ślepca, tego znad rzeki Cashiriari, opowiedziałem, co mi się przydarzyło. Okadził mnie dymem i przygotował wywar z tytoniu. „Twoja dusza podzieliła się na wiele dusz, oto co ci się przydarzyło”, wytłumaczył mi. „Zło dostało się do twojego ciała, bo jakiś maczikanari ci je posłał, albo zagapiwszy się, przeciąłeś mu drogę.

Twoje ciało jest cushmą duszy, niczym więcej. Jak kokon dla larwy. Gdy zło już było w środku, dusza próbowała się ratować. Przestała być jedną duszą i przeistoczyła się w wiele dusz, by zmylić zło. A zło skradło tyle, ile mogło. Jedną, dwie, kilka. Nie za wiele, bo inaczej odszedłbyś całkiem. Dobrze, że wziąłeś kąpiel z wody z tohe i pooddychałeś oparami. Ale powinieneś był zrobić coś sprytniejszego. Wysmarować sobie farbą z acziote czubek głowy, dokładnie, tak żeby cały był mocno czerwony. Wtedy zło obładowane duszami nie mogłoby wyjść z twojego ciała. Bo tamtędy wychodzi, to są jego drzwi. Acziote zamyka mu drogę. A czując, że jest uwięzione, traci swoją siłę i umiera. W ciele jest dokładnie tak samo jak w domach. Czy wkradające się do domów diabły nie porywają dusz, uciekając przez najwyższe miejsce, zwieńczenie dachu? A dlaczego tak starannie wiążemy drewno właśnie tam, na samym czubku dachu? Właśnie po to, żeby diabeł nie mógł uciec, porywając dusze śpiących. Tak samo jest z ciałem. Poczułeś się słaby po utracie dusz. Ale one już do ciebie wróciły i dlatego tu jesteś. Widać uciekły Kientibakoriemu, korzystając z chwili nieuwagi jego kamagarinich. Pewnie wróciły i zaczęły cię szukać, przecież jesteś ich domem, i tam cię znalazły, leżącego w tym samym miejscu, ledwie dyszącego, konającego. Weszły do twojego ciała i wróciłeś do życia. Teraz, już wewnątrz ciebie, wszystkie dusze połączyły się. Teraz ponownie są jedną duszą”.

Ja przynajmniej właśnie tego się dowiedziałem.

Tasurinczi, ślepiec, ten, co żyje nad Cashiriari, czuje się dobrze. Choć przez większą część czasu prawie nic nie widzi, może sprzątać swoje gospodarstwo. Wędruje. Mówi, że w zamroczeniu widzi teraz więcej rzeczy niż przed utratą wzroku. Może stan, w jakim się znalazł, jest dobrodziejstwem, kto wie. On uważa, że tak. Oswaja się z rzeczami tak, by ślepota jak najmniej kłopotów sprawiała tak jemu, jak i jego najbliższym. Jego młodszy syn, ten, który już raczkował, kiedy poprzednio tam byłem, odszedł. Żmija ukąsiła go w nogę. Gdy to zauważyli, Tasurinczi przygotował wywar i zrobił, co było w jego mocy, ale upłynęło już zbyt wiele czasu. Zaczął zmieniać kolor, zrobił się czarny jak spalony las i odszedł.

Ale jego rodzicom dane było zaznać radości ponownego ujrzenia swego syna.

A było to tak.

Udali się do seripigariego i powiedzieli mu, że są bardzo przygnębieni odejściem dziecka. Błagali go: „Sprawdź, co się z nim stało, w którym ze światów jest, porozmawiaj z nim. I poproś go, by chociaż raz nas odwiedził”. I seripigari tak zrobił. Jego dusza, w zamroczeniu, prowadzona przez saankarite, przeniosła się aż ku rzece czystych dusz, Meshiareni. Tam odnalazła ich syna. Saankaritowie wykąpali go, urósł, miał dom i niebawem miał mieć żonę. Opowiadając mu, jak bardzo przygnębieni są jego rodzice, seripigari przekonał go, by wrócił na tę ziemię odwiedzić ich po raz ostatni. Przyrzekł i słowa dotrzymał.

Tasurinczi, ślepiec, mówi, że w domu nad Cashiriari nagle stawił się młodzieniec odziany w nową cushmę. Wszyscy go poznali, mimo że nie był już dzieckiem, ale młodzieńcem. Tasurinczi, ślepiec, poznał go po zapachu. Usiadł między nimi, skosztował manioku i napił się parę kropel masato. Opowiedział im o swojej podróży od chwili, gdy jego dusza uciekła z ciała przez czubek głowy. Było ciemno, ale mógł rozpoznać wejście do jaskini, którędy schodzi się do rzeki zmarłych dusz. Rzucił się do Kamabirii i popłynął gęstymi wodami, nie tonąc. Nie musiał ruszać ani nogami, ani rękami. Nurt, srebrzysty jak pajęczyna, niósł go powoli. Wokół niego inne dusze również płynęły Kamabirią, szeroką rzeką, u której brzegów wznoszą się pewnie urwiska bardziej strome niż skały Wielkiego Przełomu. W końcu dotarł do miejsca, gdzie wody się rozdzielają, porywając w swą przepaść kaskad i wirów tych, którzy schodzą cierpieć do Gamaironi. Nurt rzeki sam oddzielał jednych od drugich. Syn Tasurincziego, ślepca, z ulgą poczuł, że wody oddalają go od przepaści; szczęśliwy, wiedział już, że będzie nadal płynąć Kamabirią z tymi, którzy popłyną w górę, rzeką Meshiareni, ku najwyższemu światu, światu słońca, Inkite. Zanim tam dotarł, długo jeszcze podróżował. Musiał przebyć skraj tej ziemi, Ostkiaj, gdzie spływają wszystkie rzeki. Jest to kraina bagnista, pełna potworów; Kashiri, księżyc, schodzi tam czasami, by w owym miejscu knuć swoje niecne podłości.

Odczekali, by niebo rozchmurzyło się i gwiazdy odbiły się w wodach, lśniące i czyste. Wówczas syn Tasurincziego mógł ze swymi towarzyszami podróży wspiąć się rzeką Meshiareni, gwiezdnymi schodami, ku Inkite. Saankaritowie przyjęli ich świętowaniem. Zjadł słodki owoc, po którym urósł, i zaprowadzili go do domu, gdzie miał zamieszkać. Teraz, gdy wróci, przedstawią mu jego przyszłą żonę. Był zadowolony, chyba, w tym świecie na górze. Nie pamiętał o ukąszeniu żmii.

„Nie tęsknisz za niczym stąd?” – zapytali go najbliżsi. Tak, trochę tęskni. Za tym błogim uczuciem, kiedy matka podawała mu pierś do ssania. I wtedy, opowiedział mi ślepiec z Cashiriari, prosząc wpierw o pozwolenie, młodzieniec zbliżył się do matki, rozchylił cushmę i delikatnie zaczął ssać jej piersi jak niemowlę. Czy z jej piersi popłynęło mleko? Kto wie. Ale on był szczęśliwy, chyba. Pożegnał się z nimi zadowolony.

Odeszły również obie młodsze siostry żony Tasurincziego. Jedną z nich porwali punarunowie, którzy pojawili się nad Cashiriari i przez wiele księżyców trzymali pośród siebie, by gotowała im i posługiwała jako kobieta. Było to w okresie, kiedy powinna zachować czystość, mieć obcięte włosy, nic nie jeść, nie rozmawiać z nikim i nie dopuszczać męża do siebie. Mówi Tasurinczi, że on jej nie ganił za to, co się przydarzyło. Aleją to dręczyło. „Nikt nie powinien się do mnie odzywać, bo nie zasługuję na to”, żaliła się. „I nie wiem, czy zasługuję, by żyć dalej”. Wieczorem powoli udała się na brzeg, z gałęzi złożyła swoje legowisko i wbiła sobie cierń czambiry. „Była tak smutna, że podejrzewałem, iż to zrobi”, powiedział mi Tasurinczi, ślepiec. Okryli ją dwiema cushmami, by sępy jej nie rozdziobały, i zamiast puścić w kanoe środkiem rzeki albo pogrzebać, powiesili wysoko na drzewie. Bardzo przemyślnie, bo promienie słońca rano i wieczorem liżą jej kości. Tasurinczi pokazał mi to miejsce i zadziwiłem się. „Ale wysoko! Jak mogłeś aż tam dotrzeć?” „Może jestem ślepy, ale żeby wejść na drzewo, niepotrzebne są oczy, tylko nogi i ręce, a te mam jeszcze silne”, odpowiedział mi.

Inna siostra żony Tasurincziego, ślepca znad Cashiriari, spadła z urwiska, wracając z pola. Tasurinczi kazał jej sprawdzić pułapki zakładane przezeń wokół poletek maniokowych, w które, jak mówi, zawsze wpadają aguti. Mijał już ranek, a ona nie wracała. Poszli jej szukać i odnaleźli na dnie urwiska. Stoczyła się tam, poślizgnąwszy się, być może, albo ziemia usunęła jej się spod nóg. Ale mnie to zdziwiło. Wąwóz nie jest głęboki. Każdy mógłby tam skoczyć lub stoczyć się na samo dno, nie zabijając się. Ona zmarła wcześniej, być może, a jej puste ciało, bez duszy, potoczyło się bezwładnie. Tasurinczi, ślepiec znad Cashiriari, mówi: „Zawsze sądziliśmy, że ta dziewczyna odejdzie w dziwny sposób”. Całe życie śpiewała piosenki, jakich nikt przedtem nie słyszał. Wpadała w dziwne stany, mówiła o nieznanych miejscach i, zdaje się, zwierzęta wyznawały jej sekrety, kiedy w pobliżu nie było nikogo, kto mógłby podsłuchać. To są oznaki, że ktoś szybko odejdzie, według Tasurincziego. „Teraz, gdy te dwie odeszły, mamy więcej żywności do podziału, szczęściarze jesteśmy”, dowcipkował.

Nauczył swych najmłodszych synów polować. Codziennie z nimi ćwiczy, na wszelki wypadek. Poprosił ich, by pokazali mi, czego dotychczas się nauczyli. Rzeczywiście, posługują się już łukiem i nożem, nawet ci, którzy dopiero zaczynają chodzić. Również bardzo sprawnie łowią i zakładają pułapki. „Jak widzisz, jedzenia im nie zabraknie”, powiedział mi Tasurinczi. Podoba mi się jego usposobienie. To mężczyzna, którego nic nie smuci. Byłem z nim przez wiele dni, towarzysząc przy zakładaniu haczyków, robieniu pułapek i pomogłem przy sprzątaniu gospodarstwa. Zgięty wpół wyrywał trawę, jakby jego oczy widziały. Udaliśmy się również nad jezioro, tam gdzie są sungaro, ale żadnego nie złowiliśmy. Ciągle chciał mnie słuchać. Kazał mi powtarzać te same historie. „Kiedy odejdziesz stąd, sam będę opowiadał to, co mi teraz opowiadasz”, mówił. „Jak ubogie musi być życie tych, co nie mają, tak jak my, ludzi, którzy gawędzą”, zastanawiał się. „Dzięki temu, co opowiadasz, jest tak, jakby to, co kiedyś się wydarzyło, zdarzało się znowu wielokrotnie”. Jedną ze swych córek, która zasnęła, gdy gawędziłem, obudził kuksańcem. „Słuchaj, nie marnuj tych historii, dziecko”, strofował ją. „Poznaj niegodziwości Kientibakoriego. Naucz się zła, jakie nam wyrządzili i jeszcze mogą wyrządzić jego kamagarini”.

Teraz dużo wiemy o Kientibakorim, dużo więcej niż oni, przedtem, wiedzieli. Wiemy, że ma wiele wnętrzności, jak kijanka inkiro. Wiemy, że nas, Macziguengów, nienawidzi. Wiele razy usiłował nas zniszczyć. Wiemy, że to on swoim tchnieniem stworzył wszystko, co podłe i niegodziwe, od Mashków po zło przyniesione przez Białych Ojców. Ostre skały, ciemne chmury, deszcz, błoto, tęcza, to z jego tchnienia. I pchły, wszy, pchły piaskowe, węże i jadowite żmije, myszy i ropuchy. To z jego tchnienia muchy, komary, moskity, nietoperze i wampiry, mrówki i sępy. To z jego tchnienia parzące rośliny, których nie można jeść, i czerwona ziemia, z której można lepić garnki, ale w której nie można zasadzić manioku. Tego się nauczyłem nad rzeką Shivankoreni, z ust seripigariego. Tego, który najwięcej wie o rzeczach i stworzeniach powstałych z tchnienia Kientibakoriego, być może.

Kiedyś prawie już nas zniszczył, a było to tak. To już nie był czas obfitości. I nie był to czas wykrwawiania drzew. To było między jednym a drugim czasem, podobno. Przybył kamagarini przebrany za człowieka i powiedział wędrującym ludziom: „To nie słońce naprawdę potrzebuje pomocy, ale Kashiri, księżyc, który jest ojcem słońca”. Wyłożył swoje racje słowami, które mocno ich zastanowiły. Czy słońce nie jest tak mocne, że razi tych, którzy mają śmiałość patrzenia weń bez zmrużenia, aż im oczy łzawią? Dlaczego więc miałoby potrzebować jakiejkolwiek pomocy. To jego opadanie i wstawanie to zwykły podstęp. Kashiri za to w trudnych warunkach swym słabym, łagodnym światłem zawsze walczył z ciemnościami. Gdyby nocami nie było na niebie księżyca, zerkającego na wszystko, panowałaby całkowita ciemność: człowiek spadłby w przepaść, wlazłby na żmiję i nie mógłby odnaleźć swojego czółna ani uprawiać manioku, ani polować. Byłby więźniem jednego miejsca i Mashkowie mogliby go osaczyć, przeszyć strzałami, uciąć głowę i skraść mu duszę. Gdyby słońce całkiem upadło, być może zapanowałaby noc. Ale dopóki jest księżyc, noc nigdy nie będzie całkiem nocą, a tylko półciemnością, i życie toczyłoby się dalej, być może. Czy ludzie nie powinni raczej pomóc Kashiriemu? Czy nie byłoby to z korzyścią dla nich? Gdyby pomogli, światło księżyca świeciłoby znacznie mocniej, noc zaś byłaby mniej nocą, byłaby półmrokiem niezgorszym do wędrówki.

Ten, co mówił takie rzeczy, wyglądał na człowieka, ale to był kamagarini. Jeden z tych, których swoim tchnieniem stworzył Kientibakori, by rozeszli się po świecie, rozsiewając nieszczęścia. Oni, przedtem, nie rozpoznawali go. Mimo że przybył pośród ogromnej burzy, tak jak zawsze przybywają złe licha do osad. Oni, przedtem, nie rozumieli tego, być może. Jeśli ktoś się pojawia, kiedy grzmi pan pioruna i pada ulewny deszcz, to nie jest człowiek, to kamagarini. Teraz już wiemy. Oni wtedy jeszcze się tego nie nauczyli. Dali się przekonać. I, zmieniając swe obyczaje, zaczęli nocą robić to, co przedtem robili za dnia, a za dnia to, co przedtem robili nocą. Myśląc, że w ten oto sposób Kashiri, księżyc, będzie mocniej świecił.

Ledwie oko słońca zjawiało się na niebie, chowali się pod dach, mówiąc jedni do drugich: „Czas odpocząć”. „Czas rozpalić ogień”. „Czas usiąść i posłuchać tego, który gawędzi”. I tak robili: odpoczywali, gdy słońce świeciło, albo zbierali się, by posłuchać gawędziarza, dopóki nie zaczynało się ściemniać. Wówczas, przeciągając się, mówili: „Nadszedł czas życia”. W nocy wędrowali, w nocy polowali, w nocy wznosili swoje domostwa, w nocy przygotowywali ziemię pod uprawę i czyścili pola manioku z traw i chwastów. Zaczęli przyzwyczajać się do nowego trybu życia. Do tego stopnia, że nie wytrzymywali już przebywania na powietrzu za dnia. Ciepło słońca paliło im skórę, a ogień jego oka oślepiał ich. Przecierając powieki, mówili: „Nic nie widzimy, wstrętne jest to światło, nienawidzimy go”. W nocy za to ich oczy przyzwyczaiły się do ciemności i widzieli w niej tak jak wy i ja widzimy w dzień. Mówili: „Zgadza się. Kashiri, księżyc, dziękuje nam za pomoc, jaką mu służymy”. Nie nazywali się już ludźmi ziemi, ludźmi wędrującymi, ludźmi gawędzącymi. Ludźmi mroku zaczęli się nazywać.

Wszystko było dobrze, być może. Wydawali się zadowoleni, chyba. Życie toczyło się spokojnie. Byli pogodni. Ci, co odchodzili, wracali i, tak czy owak, nie brakowało im pożywienia. „Roztropni byliśmy, robiąc to, co zrobiliśmy”, mówili. Mylili się, chyba. Utracili mądrość. Wszyscy stawali się kamagarinimi, ale nawet tego nie podejrzewali. Póki nie zaczęły przydarzać im się różne rzeczy. Pewnego dnia Tasurinczi obudził się rano pokryty łuską i z ogonem zamiast nóg. Wyglądał jak ogromna carachama. Tak, ta ryba, która żyje w wodzie i na ziemi, ryba, która pływa i pełza. Z trudnością przeczołgał się ku lagunie, zawodząc, że nie może już znieść życia na ziemi, bo tęskni za wodą. Tasurincziemu, gdy się obudził parę księżyców później, urosły skrzydła w miejsce ramion. Podskoczył nieco i ujrzeli, jak unosi się i znika nad drzewami, trzepocząc niczym koliber. Tasurincziemu urosła trąba, a jego synowie, nie poznawszy go, wrzasnęli zuchwale: „Patrzcie, tapir, zjedzmy go”. Gdy usiłował powiedzieć im, kim jest, wydał z siebie warkot i chrząknął. Musiał uciekać truchtem. Niezdarnie biegł na swych czterech łapach, którymi ledwie potrafił się posługiwać, uciekając przed głodnymi ludźmi obsypującymi go strzałami, rzucającymi weń kamieniami i krzyczącymi: „Złapmy go, upolujmy go”.

Na tej ziemi zaczęło ubywać mężczyzn. Jedni stawali się ptakami, drudzy rybami, inni żółwiami, a jeszcze inni pająkami, a wszyscy oni zaczynali żyć życiem diabełków kamagarinich. „Co się z nami dzieje, co za nieszczęście nas spotkało?” -pytali się, otumanieni, ci, co przeżyli. Byli zastraszeni i ślepi, nie rozumieli. Raz jeszcze zatracono mądrość. „Znikniemy”, skarżyli się. Smutni, być może. Wówczas, pośród tak wielkiego zamętu, Mashkowie runęli na nich i dokonali rzezi. Wielu ucięli głowy i zabrali ich kobiety. Wydawało się, że katastrofom nie ma końca. Wówczas, w rozpaczy, jeden z nich rzucił: „Idziemy odwiedzić Tasurincziego”.

Był to stary już seripigari, który mieszkał sam nad rzeką Timpia, za wodospadem. Wysłuchał ich w milczeniu. Udał się z nimi do miejsca, gdzie mieszkali. Swymi kaprawymi oczami przyjrzał się bezsilności i zamętowi panującym na świecie. Pościł przez wiele księżyców, milcząc, rozmyślając w wielkim skupieniu. Przygotował wywary, by wejść w zamroczenie. Utarł na żarnie zielony tytoń, wycisnął w przetaku liście, wlał wodę i wstawił naczynie do ognia, by wywar zagotował się, zgęstniał i zabulgotał. Utłukł korzeń ayahuaski, wycisnął brunatny sok, zagotował go i odstawił do ostygnięcia. Zgasili ogień, domostwo obłożyli bananowymi liśćmi, by panowała w nim całkowita ciemność. Seripigari okadził wszystkich, jednego po drugim, i zaśpiewał, a oni odpowiedzieli mu śpiewem. Następnie wypił swoje wywary, nieustannie śpiewając. Oni czekali z przejęciem, niecierpliwie. On ciągle wymachiwał pękiem liści i śpiewał. Nie rozumieli jego słów. Wreszcie, gdy przemienił się już w ducha, ujrzeli, jak jego cień wspina się po środkowym palu chaty i przenika dach przez to samo miejsce, przez które diabeł zabiera dusze. Po krótkiej chwili wrócił. Miał swoje ciało, ale to już nie był on, lecz saankarite. Wściekły zaczął ich karcić. Przypomniał im, kim byli, co zrobili, ile ofiar ponieśli od czasu, gdy zaczęli wędrować. Jak mogli dać się tak zwieść podstępnym sztuczkom odwiecznego wroga? Jak mogli zdradzić słońce dla Kashiriego, księżyca? Odmieniając swój tryb życia, zakłócili porządek świata, wprowadzając w błąd dusze tych, co odeszli. Dusze nie były w stanie ich rozpoznać w ciemnościach, w których się poruszali, nie wiedziały – błądzą czy nie błądzą? Stąd brały się nieszczęścia, być może. Duchy tych, co odchodzili i wracali, zwiedzione wszystkimi zmianami, ponownie odchodziły. Błądziły w lesie, osierocone, zawodząc wśród wiatru. W opuszczone ciała, pozbawione wsparcia duszy, przedostawał się kamagarini, by je zniszczyć; dlatego wyrastały im pióra, łuski, ryje, szpony, żądła. Ale jeszcze nie jest za późno. Rozwiązłość i nieczystość sprowadziły na nich diabła, żyjącego pośród nich w ludzkim przebraniu. Ruszyli, by go odnaleźć i zabić. Ale kamagarini już uciekł w głąb lasu. Wówczas zrozumieli. Zawstydzeni zaczęli ponownie robić to, co przedtem robili, aż wreszcie świat i życie stały się z powrotem tym, czym były i być zawsze powinny. Zasmuceni, zawstydzeni ruszyli w drogę. Czy każdy nie powinien robić tego, co do niego należy? Czy to nie do nich należało wędrować, pomagając słońcu w podniesieniu się? Swój obowiązek spełnili, być może. Czy my go spełniamy? Wędrujemy? Żyjemy?

Spomiędzy wszelakiego rodzaju kamagarinich z tchnienia Kientibakoriego, najgorszym lichem jest kasibarenini, podobno. Ten maleńki jak dziecko czort pojawia się w swej cushmie ziemistego koloru tylko w miejscach, gdzie jest jakiś chory. Chce zawładnąć jego duszą, by pchnąć go do popełniania okrucieństw. Dlatego nigdy, nawet na chwilę, nie należy chorych zostawiać samych. Wystarczy moment nieuwagi, by kasibarenini zrobił swoje. Tasurinczi mówi, że jemu się to przydarzyło. Ten, który wrócił, ten, który żyje teraz nad rzeką Cami-sea. Tasurinczi. Według niego jeden z kasibareninich winny był temu, co się wydarzyło tam, w Shivankoreni, gdzie dziś jeszcze ludzie wściekają się na samo wspomnienie. Poszedłem go odwiedzić na łachę przy Camisei, gdzie postawił swój dom. Przestraszył się, gdy mnie zobaczył. Złapał za strzelbę. „Przychodzisz mnie zabić?” – spytał. „Uważaj, zobacz, co trzymam w rękach”. Nie był wściekły, smutny raczej. „Przychodzę cię odwiedzić”, uspokoiłem go. „I pogawędzić, jeśli chcesz mnie słuchać. Jeżeli wolisz, żebym sobie poszedł, odejdę”. „Ja miałbym nie chcieć? Jeszcze by tego brakowało”, odpowiedział, rozkładając dwie maty. „Siadaj, siadaj. Zjedz wszystko, co mam, weź wszystkie bulwy manioku, jakie mam. Wszystko jest twoje”. Zaczął gorzko się żalić, że nie pozwalają mu na powrót do Shivankoreni. Zbliża się, a krewni witają go strzałami i kamieniami, krzycząc: „Diabeł, przeklęty diabeł”.

Poza tym poprosili złego czarownika, maczikanariego, by wyrządził mu krzywdę. Tasurinczi zaskoczył go, jak po kryjomu wkradał się do jego domu nocą, by skraść mu kosmyk włosów albo jakąkolwiek należącą do niego rzecz, a potem sprowadzić nań chorobę i straszną śmierć. Mógłby zabić maczikanariego, ale tylko go przepędził, strzelając w powietrze. To dowodzi, według niego, że jego dusza znowu jest czysta. „To niesprawiedliwe, żeby czuli do mnie taką nienawiść”, mówi. Opowiedział mi, że udał się do domu Tasurincziego, w górę rzeki, zanosząc mu jedzenie i prezenty. Wyrażając gotowość wykarczowania mu i wypalenia części lasu pod nowe pole, poprosił go, by dał mu za żonę jedną ze swych córek. Tasurinczi obrzucił go obelgami: „Gnido, gównojadzie, oszuście, jak śmiesz tu przychodzić, zabiję cię jak nic”. I usiłował zarąbać go maczetą.

Płacząc, poskarżył się na swój los. Powiedział, że to nieprawda, że jest diabłem kasibareninim przebranym za człowieka. Był nim przez jakiś czas, może, przedtem. Ale teraz jest takim samym Macziguengą jak ci z Shivankoreni, którzy nie dopuszczają go do siebie. Jego nieszczęście zaczęło się wtedy, kiedy opadła go zła niemoc. Tak wychudł i osłabł, że nie mógł wstać z maty. Mówić też nie mógł; otwierał usta i nie potrafił wydobyć głosu. „Staję się chyba rybą”, myślał, zdaje się. Ale widział i rozumiał, co się dzieje wokół niego, w innych domostwach Shivankoreni. Bardzo się przeraził, kiedy spostrzegł, że wszyscy w domu zdejmują bransoletki i ozdoby z nadgarstków, ramion i kostek. Słyszał, jak mówią: „Umrze niebawem. Ale zanim odejdzie, jego duch wypruje sobie żyły i, gdy będziemy spać, zwiąże nas nimi w miejscach, w których nosiliśmy ozdoby”. Chciał ich uspokoić, powiedzieć im, że nigdy im tego nie zrobi i że wcale nie umiera. Ale nie mógł głosu z siebie wydobyć. I wtedy zauważył go w strugach deszczu. Kręcił się po osadzie z niewinną minką. Był to dzieciak w cushmie ziemistej barwy. Ziemistej. Wydawał się całkowicie zajęty zabawą ziarnkami kwiatu floripondio i naśladowaniem rękami trzepotu kolibra. Tasurincziemu do głowy nie wpadło, że może to być złe licho. Nie przejął się więc, gdy krewni ruszyli na połów w kierunku starorzecza. Wówczas kasibarenini, widząc, że Tasurinczi został sam, przemienił się w mrówkę i dostał się do jego ciała przez tę dziurkę od nosa, którą wciąga się sok tytoniu. Natychmiast Tasurinczi poczuł się wyleczony, natychmiast wróciły mu siły i utył. Ale zarazem poczuł nieprzepartą chęć zrobienia tego, co zrobił. I bez zwłoki, biegnąc, wrzeszcząc, zaciśniętymi pięściami bijąc się w piersi jak małpa, zaczął podpalać domostwa Shivankoreni. Mówi, że to nie on, ale ten mały bies podpalał słomę i rozrzucał płonące żagwie to w jedną stronę, to w drugą, wyjąc i podskakując radośnie. Tasurinczi pamięta wrzask papug i gryzący w oczy i w gardło dym, podczas gdy z przodu, z tyłu, z prawej strony i z lewej wszystko płonęło. Gdyby nie nadeszła reszta mieszkańców, dziś Shivankoreni nie istniałoby. Mówi, że gdy tylko ujrzał nadbiegających ludzi, pożałował swego uczynku. Musiał, przerażony, uciekać, pytając: „Co się ze mną dzieje?” Chcieli go zabić, biegli za nim krzycząc: „Diabeł, diabeł!”

Ale, jak mówi Tasurinczi, to stara historia. Tego małego biesa, który namówił go do podpalenia Shivankoreni, wessał seripigari z Koribeni: wyjął spod pachy i wyrzygał później. Tasurinczi zobaczył go: wyglądał jak biała kosteczka. Mówi, że od tamtej chwili znowu jest taki jak ja albo jak każdy z was. „Jak myślisz, dlaczego nie pozwalają mi zamieszkać w Shivankoreni?” – zapytał mnie. „Bo ci nie ufają”, wytłumaczyłem mu. „Wszyscy pamiętają dzień, w którym wyleczyłeś się tylko po to, żeby podpalić ich domy. A poza tym wiedzą, że przez jakiś czas żyłeś tam, po drugiej stronie Wielkiego Przełomu, pośród wirakoczów”. Bo Tasurinczi nie był ubrany w cushmę, ale w spodnie i koszulę. „Tam, między nimi, czułem się jak sierota”, powiedział mi. „Marzyłem o powrocie do Shivankoreni. A teraz, gdy już tutaj jestem, moja rodzina też traktuje mnie jak sierotę. Czy zawsze będę tak żył, samotnie, bez rodziny? Jedyne, czego pragnę, to żona, która piekłaby maniok i miała dzieci”.

Byłem z nim trzy księżyce. To człowiek gburowaty i roztargniony, który czasami gada sam do siebie. Ktoś, kto żył z diabłem kasibarenini w swoim ciele, nie może być znowu tym, kim był, chyba. „Twoja wizyta coś zmieni, być może”, powiedział mi. „Myślisz, że wędrujący ludzie pozwolą mi wędrować ze sobą?” „Kto wie”, odpowiedziałem mu. „Nie ma nic smutniejszego, niż poczuć, że już się nie jest człowiekiem”, powiedział mi na pożegnanie. Kiedy odchodziłem brzegiem rzeki Camisea, ujrzałem go z daleka. Wspiął się na wzgórze i odprowadzał mnie wzrokiem. Pamiętałem jego posępną, zbolałą twarz, ale już jej nie widziałem.

Ja przynajmniej właśnie tego się dowiedziałem.

Загрузка...