IV

Selwę amazońską poznałem w połowie 1958 roku dzięki zaprzyjaźnionej ze mną Rosicie Corpancho. Jej funkcje na Uniwersytecie San Marcos były niejasne; jej władza – ogromna. Kręciła się wśród profesorów, choć nie była profesorem, i wszyscy spełniali każde życzenie Rosity; jej mistrzowskie fortele otwierały na oścież najbardziej niedostępne drzwi urzędów i doprowadzały do załatwienia w mig wszelkich formalności.

– Jest miejsce w wyprawie po górnym Maranonie, organizowanej przez Instytut Lingwistyczny dla meksykańskiego antropologa – rzuciła mi pewnego dnia, gdy natknąłem się na nią na dziedzińcu wydziału filologii. – Jedziesz?

Właśnie otrzymałem – wreszcie – wymarzone stypendium do Europy i w następnym miesiącu miałem jechać do Hiszpanii. Ale nie zastanawiając się ani sekundy, przyjąłem propozycję Rosity.

Rosita pochodzi z Loreto i, jeśli dobrze się wsłuchać, można jeszcze wyczuć w jej mowie coś niecoś z uroczych zaśpiewów wschodniego Peru. Była – i bez wątpienia jest nadal – protektorką i promotorką Letniego Instytutu Lingwistycznego, instytucji, która w ciągu swego czterdziestoletniego istnienia w Peru była przedmiotem ostrych kontrowersji. O ile wiem, teraz, gdy piszę te słowa, Instytut zwija manatki, by wynieść się z kraju. Nie iżby go wyrzucano (niewiele brakowało, by spotkało go to za dyktatury generała Velasco), bo de motu proprio uważa za skończoną swoją misję, która zaprowadziła go do Yarinacocha, bazy operacyjnej Instytutu, około dziesięciu kilometrów od Pucallpa, skąd objął swą działalnością wszystkie zakątki Amazonii.

Na czym polega misja Instytutu? Zdaniem jego wrogów jest on ramieniem północnoamerykańskiego imperializmu, realizującym pod płaszczykiem badań naukowych zadania wywiadowcze i dokonującym neokolonialnej penetracji kulturalnej wśród rdzennej ludności selwy amazońskiej. Oskarżenia te wysuwa przede wszystkim lewica. Ale i niektóre sektory Kościoła katolickiego należą do adwersarzy Instytutu -w głównej mierze misjonarze działający na obszarze Amazonii – oskarżając go ni mniej, ni więcej jak o to, iż stanowi falangę protestanckich misjonarzy przebranych za językoznawców. Pośród antropologów są i tacy, którzy zarzucają mu wypaczanie kultur tubylczych, próby narzucania im zachodniej cywilizacji i włączanie do gospodarki rynkowej. Niektórzy z konserwatystów krytykują obecność Instytutu w Peru z pozycji nacjonalistycznych i hispanistycznych. Do tych ostatnich należał mój profesor i ówczesny szef, historyk Por-ras Barrenechea, który, dowiedziawszy się, iż wybieram się z tą ekspedycją, ostrzegł mnie: „Proszę mieć się na baczności, ci jankesi będą usiłowali pana kupić”. Żadną miarą nie mógł zaakceptować, że z winy Instytutu rdzenni mieszkańcy selwy przypuszczalnie szybciej zaczną mówić po angielsku niż po hiszpańsku.

Jego przyjaciele, jak Rosita Corpancho, bronili Instytutu, odwołując się do argumentów praktycznych. Praca lingwistów – badanie języków i dialektów Amazonii, opracowywanie słowników i gramatyk poszczególnych plemion – służyła krajowi, a poza tym, teoretycznie przynajmniej, prowadzona była pod auspicjami Ministerstwa Edukacji, które zatwierdzało wszystkie projekty badawcze Instytutu i otrzymywało kopie całego zebranego materiału. Dopóki samo ministerstwo albo peruwiańskie uniwersytety nie podejmą się tego trudu, ktoś powinien, dla dobra kraju, tę pracę wykonywać. Z drugiej strony, infrastruktura stworzona przez Instytut w Amazonii, z niewielką flotyllą hydroplanów i systemem łączności radiowej pomiędzy bazą w Yarinacocha i siecią lingwistów żyjących wśród plemion, wykorzystywana była również przez państwo, nauczyciele bowiem, urzędnicy i wojskowi z rozrzuconych po selwie odległych miejscowości, zwykli byli z niej korzystać i to nie tylko w nagłych i przymusowych wypadkach.

Kontrowersje wokół Instytutu trwają i trwać będą, rzecz jasna.

Owa kilkutygodniowa zaledwie ekspedycja, w której miałem szczęście uczestniczyć, przyniosła mi tyle wrażeń, że mimo upływu dwudziestu siedmiu lat wciąż ją pamiętam w najdrobniejszych szczegółach i nadal muszę o niej pisać. Tak jak teraz, we Florencji. Wpierw przebywaliśmy w Yarinacocha, rozmawiając z lingwistami, następnie zaś w dużej odległości od bazy, bo w regionie górnego Maranonu, odwiedzaliśmy osady i wioski dwóch plemion z rodziny Jibaro: Aguarunów i Huambisów. Później udaliśmy się w górę, nad jezioro Moro-na, odwiedzić Shaprów.

Podróżowaliśmy małym hydroplanem, a w pewnych miejscach indiańskimi czółnami, przez wąziutkie strugi okryte tak gęstą roślinnością, iż mimo dnia wydawało się, że na świecie panuje noc. Potęga i samotność Natury – niebywale wysokie drzewa, gładkie laguny, nieodmiennie płynące rzeki – przywodziły na myśl świat dopiero co stworzony, nieskalany obecnością człowieka, roślinny i zwierzęcy raj. Docierając zaś do plemion, dotykaliśmy prehistorii. Toczyło się tu żywiołowe i proste życie odległych przodków: myśliwych, zbieraczy, łuczników, nomadów, magików, animistów. To też było Peru i fakt ten dopiero wówczas zaczął docierać w pełni do mojej świadomości: świat jeszcze nie ujarzmiony, epoka kamienia, kultury magiczno-religijne, poligamia, zmniejszanie głów (w Moronacocha, miejscowości Shaprów, kacyk Tariri wyjaśnił nam za pośrednictwem tłumacza skomplikowaną technikę wypełniania i poszczególnych etapów gotowania, jakiej wymaga cała operacja), czyli zaranie dziejów ludzkości.

Jestem pewien, że w trakcie całej podróży ciągle myślałem o Saulu Zuratasie. I że dużo o nim rozmawiałem z jego profesorem, Matosem Marem, uczestniczącym w wyprawie, z którym wówczas się zaprzyjaźniłem. Matos Mar opowiedział mi, że zaprosił Sauła, by jechał z nami, ale ten odmówił, bo ostro sprzeciwiał się działalności Instytutu.

Podróż pozwoliła mi zrozumieć zauroczenie Saula tą częścią Amazonii i jej mieszkańcami i w jakiejś mierze samemu doznać mocy owych wrażeń, które w konsekwencji całkowicie odmieniły jego dotychczasowe życie. Wyprawa przyniosła mi ponadto konkretne doświadczenia usprawiedliwiające wiele z moich poglądów na kultury amazońskie, odmiennych od przekonań Saula, choć intuicyjnych bardziej niż opartych na rzeczywistej wiedzy. Co to za mrzonka, by zostawić plemiona żyjące w Amazonii samym sobie, pozwolić im zachować dotychczasowy tryb życia? Przede wszystkim było to niemożliwe. Jedne plemiona wolniej, inne szybciej, ale wszystkie już ulegały wpływom zachodnim i metyskim. Zresztą czy ta złudna ochrona była w ogóle wskazana? Jakie korzyści przyniosłoby samym plemionom pozostanie przy takim życiu, jakie wiodły i jakie, według antropologów purystów pokroju Saula, powinny nadal prowadzić? Ich prymitywizm czynił z nich raczej ofiary najnikczemniej szych grabieży i okrucieństw.

W Urakusie, wiosce Aguarunów, gdzie przybyliśmy pewnego dnia o zmierzchu, ujrzeliśmy przez okienka hydroplanu widowisko, do którego już zdążyliśmy przywyknąć podczas naszych dotychczasowych lądowań przy zamieszkanych przez którekolwiek z plemion brzegach rzek: cała osada, wszyscy mężczyźni i kobiety, półnadzy i pomalowani, zwabieni warkotem silnika, obserwowali ewolucje samolotu, uderzając się obydwiema rękami po twarzy i piersiach (by odgonić insekty). Ale w Urakusie, poza miedzianymi, barwionymi w czarne lub czerwone paski ciałami, zwisającymi piersiami, dziećmi ze wzdętymi od pasożytów brzuszkami, czekało nas coś, czego nigdy nie zapomnę: widok torturowanego niedawno człowieka. Był nim miejscowy kacyk o imieniu Jum.

Ekspedycja białych i Metysów z Santa Maria de Nieva -faktorii leżącej przy rzece Nieva, gdzie również byliśmy, mieszkając w misji katolickiej – przybyła parę tygodni wcześniej do Urakusy. W jej skład wchodzili wszyscy przedstawiciele tamtejszej administracji terenowej oraz wojskowy z posterunku granicznego. Jumowi, który wyszedł im na spotkanie, z miejsca rozbili głowę uderzeniem latarki. Następnie podpalili chaty Urakusy, poturbowali tych Indian, których zdołali schwytać, i zgwałcili kilka kobiet. Jurna zabrali ze sobą do Santa Maria de Nieva, gdzie uwłaczająco ogolili mu głowę, by następnie poddać go publicznym torturom. Biczowali go, poparzyli pachy gorącymi jajkami, a w końcu uwiązali go do drzewa, jak robi się z rybami paiche, by ociekły. Po kilku godzinach puścili go wolno, pozwalając wrócić do jego osady.

Bezpośrednią przyczyną tego bestialstwa był drobny incydent, jaki miał miejsce w Urakusie pomiędzy Aguarunami i grupą przejeżdżających tamtędy żołnierzy. Ale rzeczywisty powód tkwił w tym, że Jum usiłował zorganizować spółdzielnię pomiędzy osadami Aguarunów nad górnym Marańonem. Kacyk był człowiekiem wytrwałym i bystrym, pracujący wśród Aguarunów lingwista z Instytutu namówił go więc, by wziął udział w kursie na dwujęzycznych nauczycieli w Yarinacocha. Kurs ten opracowany został przez Ministerstwo Edukacji we współpracy z Instytutem Lingwistycznym. Wysyłano do Yarinacocha tych członków plemion, którzy, tak jak Jum, wydawali się uzdolnieni do prowadzenia pracy pedagogicznej w swych wioskach. W Yarinacocha przysposabiani byli – wyobrażam sobie, że jednak dość powierzchownie – przez lingwistów i peruwiańskich nauczycieli do tego, by mogli uczyć pisać i czytać swoich w ich własnym języku. Wracali do rodzinnych stron z pomocami dydaktycznymi i nieco zbyt optymistycznym tytułem nauczyciela dwujęzycznego.

Program nie osiągnął postawionego przed nim celu – alfabetyzacji tubylczej ludności Amazonii – ale dla Jurna miał zgoła nieoczekiwane skutki. Pobyt w Yarinacocha, kontakt z „cywilizacją”, pozwolił kacykowi odkryć – już to samemu, już to przy pomocy swych instruktorów – że i on, i jego ludzie byli niecnie wyzyskiwani przez handlujących z nimi kupców. Owi kupcy, biali lub Metysi z Amazonii, co jakiś czas objeżdżali poszczególne plemiona, kupując od nich kauczuk i skóry. Sami ustalali ceny i płacili w naturze – maczetami, haczykami, odzieżą, strzelbami – ceny tych towarów również ustalając według własnego widzimisię. Pobyt w Yarinacocha pozwolił Jumowi zrozumieć, że gdyby Aguarunowie, zamiast handlować z kupcami, zadali sobie trud podróży, by sprzedawać kauczuk i skóry w miastach – na przykład w biurach Banku Hipotecznego – otrzymaliby za swoje towary znacznie lepszą cenę. Tam również mogliby znacznie taniej kupować produkty sprzedawane im przez szefów.

Odkrycie wartości pieniądza było tragiczne dla mieszkańców Urakusy. Jum dał kupcom do zrozumienia, że nie będzie już z nimi handlował. Decyzja ta oznaczała, po prostu i najzwyczajniej, ruinę tych wirakoczów z Santa Maria de Nieva, którzy w swoim czasie tak serdecznie nas przyjęli. Tych nieszczęsnych białych i Metysów, bosonogich półanalfabetów, żyjących w niemal tak samo urągających warunkach jak ich ofiary. Okrutny rozbój dokonywany przez nich na Aguaru-nach wcale ich nie wzbogacał, pozwalał zaledwie na przeżycie. Wyzysk w tym zakątku świata był bardziej niż nieludzki. Dlatego też przeciw Urakusie wyruszyła karna ekspedycja i dlatego podczas tortur Jum słyszał ciągle: „Zapomnij o spółdzielni”.

Zdarzyło się to niedawno. Rany Jurna jeszcze się jątrzyły. Włosy jeszcze mu nie odrosły. Gdy tłumaczono nam tę historię na zacisznej polanie Urakusy – Jum zaledwie wychrząkał kilka zdań po hiszpańsku – myślałem: „Muszę o tym porozmawiać z Saulem”. Co powiedziałby mi Maskamiki? Czy w tym konkretnym przypadku przyznałby, że Urakusie i Jumowi w sposób oczywisty potrzebny jest nie ruch wstecz, lecz krok do przodu? To znaczy stworzenie spółdzielni, handlowanie z miastami, ekonomiczny i społeczny rozwój oznaczający, że „cywilizowani” mieszkańcy Santa Maria de Nieva nie mogliby z nimi zrobić tego, co właśnie zrobili. Nieva. A może Saul odpowiedziałby irracjonalnie, że skądże, że jedynym rozwiązaniem jest odejście wirakoczów, bo pozwoliłoby to urakusanom wrócić do tradycyjnego trybu życia?

Przegadałem całą tę noc z Matosem Marem, rozmawiając o historii Jurna, ukazującej straszliwy los słabych i biednych w naszym kraju. W rozmowie obecny był niewidoczny i niemy duch Saula Zuratasa, którego opinii, rzeczywistego udziału w dyskusji bardzo nam obu brakowało. Matos Mar uważał, że z nieszczęścia Jurna Maskamiki wyciągnąłby wnioski potwierdzające jego tezę. Czy ów przypadek nie udowadnia, że współistnienie jest niemożliwe, że nieuchronnie prowadzi do dominacji wirakoczów nad tubylcami, do stopniowej i systematycznej destrukcji słabszej kultury? Ci zdziczali pijaczkowie z Santa Maria de Nieva nigdy, w żadnym wypadku, nie poprowadzą urakusan ku nowoczesności, a jedynie ku zagładzie; ich „kultura” nie ma większego prawa do wyższości niż kultura Aguarunów, którzy może i są prymitywni, ale zgromadzili – właśnie oni – wiedzę i opanowali sposoby pozwalające im na współżycie z Amazonią. Argumenty wynikające z zasady pierwszeństwa, argumenty historyczne i etyczne przemawiały za uznaniem ich praw do tych ziem i przepędzeniem wszystkich intruzów z Santa Maria de Nieva.

Nie zgadzałem się z Matosem Marem; sądziłem, że przypadek Jurna raczej doprowadziłby Saula do wniosków bardziej praktycznych, do zaakceptowania mniejszego zła. Czy istniała w ogóle najmniejsza choćby możliwość, że jakikolwiek rząd peruwiański, jakiejkolwiek orientacji politycznej by był, przyznałby plemionom prawo ekstraterytorialności na obszarze selwy? To oczywiste, że nie. Dlaczego więc nie zmienić raczej wirakoczów, by odmienili swój stosunek do tubylców?

Spaliśmy na klepisku, pod jedną moskitierą, w chacie przesyconej wonią kauczuku (był to magazyn Urakusy), osaczeni oddechami naszych towarzyszy i nieznanymi odgłosami selwy. Z Matosem Marem łączył mnie w owych czasach również entuzjastyczny stosunek do idei socjalistycznych; w trakcie naszej rozmowy musiały więc, rzecz jasna, pojawić się słynne stosunki produkcji, które niczym magiczna różdżka służyły do wyjaśniania i rozwiązywania wszystkich problemów. A te w wypadku urakusan – w wypadku wszystkich plemion – należało rozumieć jako część ogólniejszego problemu wynikającego z klasowej struktury społeczeństwa peruwiańskiego. Socjalizm, zastępując obsesję ekonomicznego dobrobytu – zysku indywidualnego – pojęciem służby dla zbiorowości jako jedynego bodźca do pracy i przywracając stosunkom społecznym ich solidarny, ludzki charakter, miał pozwolić na współistnienie Peru współczesnego i Peru prymitywnego, co Maskamiki uważał za niemożliwe i niepożądane. W nowym Peru, powstałym dzięki naukom Marksa i Mariategui, plemiona amazońskie mogłyby jednocześnie unowocześnić się i zachować to, co najważniejsze z własnej tradycji wśród mozaiki kultur tworzących przyszłą cywilizację peruwiańską. Czy naprawdę wierzyliśmy, że socjalizm zagwarantuje integralność naszych kultur magiczno-religijnych? Czy nie istniało już zbyt wiele dowodów na to, że rozwój przemysłowy, już to kapitalistyczny, już komunistyczny, oznaczał nieodwracalny ich koniec? Czy istniał na świecie choćby jeden wyjątek od tego okrutnego, nieubłaganego prawa? Zastanowiwszy się dobrze – z perspektywy lat i widokowego tarasu upalnej Florencji – ulegaliśmy mrzonkom i byliśmy równie romantyczni jak Maskamiki ze swą archaiczną i antyhistoryczną utopią.

Ta długa rozmowa z Matosem Marem, pod moskitierą, ze wzrokiem utkwionym w zwisające z ułożonego z liści palmowych sufitu drgające, ciemne torby, które rano zniknęły nagle w tajemniczy sposób – były to, jak się później dowiedzieliśmy, setki pająków zwijających się na noc w kłębek, w cieple rozpalanego w chacie ogniska -jest jednym z nieprzemijających obrazów tej podróży. Kolejnym zaś: wspomnienie więźnia z wrogiego plemienia, trzymanego przez Shaprów znad jeziora Morona na wolności, poruszającego się swobodnie po osadzie. Ale za to jego pies trzymany był w klatce pod ścisłym nadzorem. Nie ulegało wątpliwości, że i schwytany, i ci, którzy go schwytali, byli całkowicie zgodni co do znaczenia tej metafory; wszyscy wierzyli, że zwierzę więzione w klatce uniemożliwiało ucieczkę jeńca, przywiązując go do swych dozorców znacznie skuteczniej – siłą rytuału, wiary, magii – niż żelazny łańcuch. I jeszcze jedno wspomnienie: dochodzące nas przez całą podróż niezwykłe i wręcz niestworzone historie o zabijace, arcyłotrze i panu feudalnym, Japończyku o imieniu Tushia, o którym rozpowiadano, że mieszka na jednej z wysp na rzece Pastaza z haremem dziewczynek porywanych przezeń wzdłuż i wszerz całej Amazonii.

Ale, na dłuższą metę, najsilniejszym i najczęściej powracającym wspomnieniem z całej tej podróży – wspomnieniem, które tego florenckiego wieczoru pali równie natarczywie jak żar letniego słońca Toskanii – miały się okazać opowieści, które w Yarinacocha usłyszałem od małżonków Schneil, lingwistów. Początkowo miałem wrażenie, że po raz pierwszy słyszę nazwę tego plemienia. Nagle jednak zdałem sobie sprawę, iż chodzi o to samo plemię, o którym Saul tylokrotnie opowiadał, zetknąwszy się z nim już w swej pierwszej podróży do Quillabamba: plemię Macziguengów. A mimo to wydawało się, iż poza nazwą, jedno ma z drugim niewiele wspólnego.

Stopniowo zacząłem się domyślać, skąd wzięła się ta nieprzystawalność obu wyobrażeń. Aczkolwiek chodziło o to samo plemię – którego liczebność szacowano na chybił trafił na cztery do pięciu tysięcy – łączność Macziguengów, tak z resztą Peru, jak i pomiędzy sobą była dość zróżnicowana, co wynikało z istniejącego w tym ludzie podziału. Swoista zaś linia tego podziału – a był nią w dużej mierze Przełom Mainique – oddzielała Macziguengów rozrzuconych na obszarze bezpośrednio sąsiadującym już z Andami, w strefie górzystej, z licznie tu obecnymi białymi i Metysami – od Macziguengów ze strefy wschodniej, za Przełomem, tam gdzie zaczyna się nizina amazońska. Geograficzny uskok, ów wąski przesmyk pomiędzy górami, gdzie Urubamba zamienia się w rwącą, spienioną, pełną wirów rzekę, dzielił tych z góry, mających styczność z białym i metyskim światem, poddanych już procesowi akulturacji, od tych drugich, rozsianych po lasach niziny, żyjących w całkowitej niemal izolacji i zachowujących w mniej lub bardziej nietkniętym kształcie swój tradycyjny tryb życia. Dominikanie założyli pośród tych pierwszych kilka misji, jak Chi-rumbia, Koribeni i Panticollo, w strefie tej istniały również gospodarstwa wirakoczów, gdzie pracowali niektórzy Macziguengowie. Były to dominia słynnego Fidela Pereiry i ów maczigueński świat, do którego odnosiły się wspomnienia Saula: bardziej tknięty zachodnią cywilizacją i bardziej otwarty na zewnątrz.

Druga część wspólnoty – ale czy w tych warunkach w ogóle można mówić o wspólnocie? – rozrzucona po rozległym terytorium dolin rzek Urubamba i Madre de Dios, pod koniec lat pięćdziesiątych znajdowała się jeszcze w ścisłym odosobnieniu, unikając jakiegokolwiek kontaktu z białymi. Nie dotarli do niej misjonarze dominikańscy, a i nie było w tej strefie nic takiego, jak na razie, co mogłoby ściągnąć wirakoczów. Ale nawet i ta część nie była jednorodna. Pośród najbardziej prymitywnych Macziguengów istniała mała grupa czy frakcja jeszcze bardziej archaiczna, wrogo nastawiona do reszty. Tych zwano „kogapakori”. Skupieni na obszarze znajdującym się pomiędzy rzekami Timpia i Tikompinia – dwoma dopływami Urubamby – kogapakori chadzali całkowicie nadzy, poza niektórymi mężczyznami noszącymi bambusowe pochwy na członki, i atakowali każdego, kto wtargnął na ich terytorium, nawet jeśli był z tego samego plemienia. Ich przypadek był szczególny, bo w porównaniu z każdym innym plemieniem, Macziguengowie byli tradycyjnie ludem usposobionym pokojowo. Ich łagodny, uległy charakter czynił z nich szczególnie łatwe ofiary w czasach kauczukowej gorączki, gdy odbywały się wielkie polowania na Indian, dostarczające siły roboczej zbieraczom kauczuku – okres, w którym plemię zostało tak przetrzebione, iż znalazło się na skraju całkowitego wyginięcia – stąd też zawsze byli stroną przegrywającą w konfliktach ze swymi odwiecznymi wrogami, Yaminahuami i, szczególnie, ze słynącymi z wojowniczości Mashkami. To o tych Macziguengach opowiadali nam małżonkowie Schneil. Już dwa i pół roku dokładali wszelkich starań, by Indianie ci dopuścili ich do siebie, i wciąż napotykali nieufność, niekiedy wręcz wrogość ze strony tych grup, z którymi udało im się nawiązać kontakt.

Yarinacocha w porze zmierzchu, kiedy ognista kula słońca zaczynała znikać za wierzchołkami drzew, a zielonkawe wody laguny rozpłomieniały się pod ciemnoniebieskim niebem, na którym migotały już pierwsze gwiazdy, to jeden z najpiękniejszych widoków, jakie dane mi było kiedykolwiek ujrzeć. Siedzieliśmy na tarasie drewnianego domu, wpatrując się ponad ramionami Schneilów w ciemniejący horyzont selwy. Przepiękne zjawisko. Ale wszyscy, jak sądzę, czuliśmy się skonsternowani i przygnębieni. Bo to, co opowiadała nam para młodych jeszcze ludzi, promieniejąca sportowym duchem, prostodusznością, purytańskością i pilnością, obnoszonymi, niczym mundurek, przez wszystkich lingwistów, było ponurą historią. Nawet obaj znajdujący się wśród nas antropologowie – Matos Mar i Meksykanin Juan Comas – zaskoczeni byli rozmiarami depresji i pesymizmu, w jakich, zdaniem Schneilów, znajdowała się rozbita społeczność Macziguengów. Sądząc z tego, co usłyszeliśmy, zdawała się już ona w zasadzie całkowicie dezintegrować.

Badacze niewiele się nimi zajmowali. Poza maleńką książką, opublikowaną w 1943 roku przez dominikanina, ojca Vicentego de Cenitagoya, i paroma artykułami innych misjonarzy na temat ich folkloru i języka, zamieszczonymi w pismach zakonu, nie istniała żadna poważna praca etnograficzna poświęcona Macziguengom. Należeli do rodziny Arawaków i mylono ich nieco z Campasami znad rzek Ene, Perene i Grań Pajonal, języki obu grup miały bowiem zbliżone korzenie. Pochodzenie Macziguengów było całkowitą tajemnicą, a tożsamość dość mglista. Określani czasami jako Antis przez Inków, którzy wyparli ich ze wschodniej części Cusco, choć nigdy nie zdołali opanować terytoriów leżących na terenie selwy ani podporządkować sobie tego plemienia, pojawiają się w kronikach i relacjach z Kolonii pod dowolnymi nazwami – Manariowie, Opatarowie, Pilkozonowie – dopóki w XIX wieku podróżnicy nie zaczęli w końcu używać ich rzeczywistej nazwy. Jednym z pierwszych, którzy o nich wspominają, jest Francuz Charles Wiener. W 1880 roku odnalazł „dwa ciała Macziguengów rytualnie spuszczone rzeką”, którym odciął głowy, by włączyć je do swej kolekcji ciekawostek zebranych w peruwiańskiej selwie. Byli w ruchu od zamierzchłych czasów i przypuszczalnie nigdy nie żyli gromadnie, we wspólnotach. Sam fakt, że co jakiś czas byli spychani przez bardziej wojownicze plemiona i przez białych – w okresach gorączki kauczuku, złota, drewna palisandrowego, kolonizacji rolniczej – ku coraz gorszym i mniej urodzajnym regionom, gdzie przeżycie licznych grup stawało się niemożliwe, wzmogło ich rozproszenie i rozwinęło niemal anarchistyczny indywidualizm. Nie istniała żadna osada Macziguengów. Nie mieli kacyków i zdawali się nie uznawać żadnej władzy poza ojcowską w każdej rodzinie. Byli rozbici na maleńkie grupy liczące co najwyżej dziesięć osób, na niezwykle rozległym obszarze obejmującym selwę na terenie Cusco i Madre de Dios. Ubóstwo całego regionu zmuszało te grupy do ustawicznej wędrówki przy ciągłym zachowywaniu znacznej między sobą odległości, by nie uszczuplać zanadto stanu zwierzyny łownej. Z powodu erozji i wyjaławiania ziemi zmuszeni byli zmieniać miejsca pod uprawę manioku co dwa lata, jeśli nie częściej.

To, czego Schneilowie zdołali się dowiedzieć o ich mitologii, wierzeniach i zwyczajach, dawało już jakieś pojęcie o trudach prowadzonego przez nich życia i odsłaniało fragmenty plemiennych dziejów. Powstali z tchnienia boga Tasurincziego, twórcy całego istnienia, i nie mieli imion własnych. Ich imię zawsze było tymczasowe, względne i przejściowe: ten, który nadchodzi lub odchodzi, mąż tej, która właśnie zmarła, lub ten, który opuszcza czółno, ten, który się urodził lub wystrzelił z łuku. Jedyne liczby, jakie istniały w ich języku, to: jeden, dwa, trzy lub cztery. Wszystkie pozostałe wielkości określane były jako „dużo”. Ich wyobrażenie raju było skromne: to miejsce, gdzie w rzekach są ryby, w lasach zaś zwierzyna łowna. Łączyli swoje wędrowne życie z drogą gwiazd przez firmament. Wskaźnik dobrowolnych śmierci był u nich bardzo wysoki. Schneilowie opowiedzieli nam o paru przypadkach samobójstw wśród mężczyzn i kobiet Macziguengów, z którymi sami się spotkali; pośród tych ostatnich przede wszystkim – poprzez wbicie ciernia czambiry w serce albo w skronie lub spożycie trującego napoju z powodów zupełnie błahych, jak sprzeczka, nieudany strzał z łuku czy reprymenda ze strony kogoś z rodziny. Nic nie znacząca trudność mogła popchnąć Macziguengę do samobójczej śmierci. Tak jakby jego wola życia, jego instynkt samozachowawczy zostały ograniczone do minimum.

Najbłahsza choroba najczęściej okazywała się dla nich śmiertelna. Jak wiele amazońskich plemion panicznie bali się kataru – reagowali przerażeniem na każde kichnięcie w ich obecności – ale, w odróżnieniu od innych, gdy padali ofiarą choroby, nie chcieli zdrowieć. Z pierwszym bólem głowy, krwotokiem, po wypadku już gotowali się na śmierć. Odmawiali zażywania lekarstw czy poddania się kuracji. „Po co, jeśli i tak musimy odejść”, odpowiadali. U swych szamanów czy znachorów – zwanych seripigari – szukali pomocy jedynie w celu wypędzenia z nich złych duchów lub wyleczenia przypadłości duszy; ale wystarczyło im, że zło objawiało się cielesnymi dolegliwościami, by uznać je natychmiast za nieuleczalne. Często można było zaobserwować u Macziguengów, jak chory kładzie się na brzegu rzeki, by tam czekać na śmierć.

Równie skrajny jak fatalizm i bojaźliwość Macziguengów był ich nieufny, przewrażliwiony stosunek do obcych. Ogrom cierpień doznanych przez plemię w okresie gorączki kauczuku, gdy polowali na nich „uzdatniacze” z osad zbieraczy lub Indianie z innych plemion spłacający w ten sposób swoje długi wobec szefów, odcisnęły przerażające piętno na ich mitach i podaniach odnoszących się do tej epoki zwanej przez nich czasem wykrwawiania drzew. Być może Macziguengowie, jak utrzymywał misjonarz dominikański, ojciec Jose Pio Aza – pierwszy badacz ich języka – rzeczywiście byli ostatnim śladem cywilizacji panamazońskiej (zaświadczonej tajemniczymi petroglifami rozrzuconymi w regionie górnej Urubamby), która od pierwszego starcia z Inkami, ponosząc klęskę za klęską, zaczęła stopniowo zanikać.

Nawiązanie pierwszych kontaktów przyszło parze lingwistów z ogromnym trudem. Dopiero po roku usilnych starań rodzina Macziguengów udzieliła Schneilowi gościny. Opowiedział nam o delikatności całego doświadczenia, o przeżywanym tego ranka u źródeł rzeki Timpia niepokoju i nadziejach, kiedy całkowicie nagi ruszył wreszcie ku samotnie stojącej chacie splecionej z kory i pokrytej słomianym dachem, w której był już poprzednio trzykrotnie, zostawiając podarunki – nie spotkawszy wówczas nikogo, ale czując za plecami spojrzenia Macziguengów śledzących go zza krzaków – i zobaczył, że tym razem pół tuzina jej mieszkańców nie ucieka.

Od tamtego czasu Schneilowie jeździli tam często, choć na krótko – razem lub każde z osobna – żyjąc z tą lub z innymi rodzinami Macziguengów z górnej Urubamby i jej dopływów. Towarzyszyli im w okresie pory suchej, wypływając z nimi na połowy lub wyruszając na polowania i zbierając dokumentację, między innymi nagrania, które nam zaprezentowali. Był to zapis ciągu chrzęstów z pojawiającymi się nagle wysokimi dźwiękami, czasami zaś gardłowy zamęt będący, jak nam wyjaśnili, śpiewem. Mieli zapisany tekst jednej z takich pieśni, w transkrypcji i w przekładzie dokonanym przez jednego z misjonarzy dominikańskich w latach trzydziestych, a wysłuchanej ponownie przez Schneilów ćwierć wieku później w jednym z wąwozów rzeki Sepahua. Tekst wspaniale ilustrował stan ducha panujący we wspólnocie, o którym nam opowiadali. Do tego stopnia, że przepisałem pieśń w całości. Od tamtej pory noszę tę kartkę przy sobie, złożoną we czworo, w jednej z przegródek portfela, niczym amulet. Jeszcze można przeczytać:

Opampogyakyena shinoshinonkarintsi

Patrzy na mnie smutek


Opampogyakyena shinoshinonkarintsi

Patrzy na mnie smutek


ogakyena kabako shinoshinonkarintsi

patrzy na mnie uważnie smutek


ogakyena kabako shinoshinonkarintsi

patrzy na mnie uważnie smutek


okisabintsatana shinoshinonkarintsi

bardzo dokucza mi smutek


okisabintsatana shinoshinonkarintsi

bardzo dokucza mi smutek


amakyena tampia tampia tampia

przyniósł mi wiatr, wichurę


ogaratinganaa tampia tampia

przyniósł mi wiatr


okisabintsatana shinoshinonkarintsi

bardzo dokucza mi smutek


okisabintsatana shinoshinonkarintsi

bardzo dokucza mi smutek


amaanatyomba tampia tampia

przyniósł mi wiatr, wichurę


onkisabintsatenatyo shinonka

bardzo dokucza mi smutek


shinoshinonkarintsi

smutek


amakyena popyenti pogyentima pogyenti

przyniósł mi robaczka robaczka


tampia tampia tampia

wiatr, wichurę, wiatr.


Choć Schneilowie wystarczająco opanowali język Macziguengów, to daleko im jeszcze było do całkowitego poznania jego struktury. Był to archaiczny język o wibrującej dźwięczności, aglutynacyjny, w którym jedno tylko słowo złożone z wielu innych mogło wyrażać bardzo rozległą myśl.

Pani Schneil była w ciąży. Dlatego też oboje przebywali obecnie w bazie w Yarinacocha. Po przyjściu na świat ich pierwszego dziecka zamierzali wrócić do Urubamby. Syn czy córka, mówili, wychowa się tam i opanuje język Macziguengów lepiej, a być może i szybciej od nich.

Schneilowie, tak jak pozostali lingwiści, ukończyli studia na uniwersytecie w Oklahomie, byli jednak, przede wszystkim, podobnie jak ich koledzy, istotami ożywionymi duchowym projektem: rozpowszechnianiem Biblii. Nie wiem, jaka była ich konkretna orientacja religijna, bo pośród lingwistów Instytutu znajdują się przedstawiciele różnych Kościołów. Ku badaniu kultur pierwotnych pchał ich impuls religijny: przetłumaczenie Biblii na języki tych kultur, tak by mówiące nimi ludy mogły wysłuchać słowa Bożego w rytmie i modulacji ich własnej muzyki. Tym zamysłem kierował się doktor Peter Townsend – interesująca postać, mieszanka misjonarza i pioniera, przyjaciel meksykańskiego prezydenta Lazaro Cardenasa i autor książki o nim – zakładając Instytut i tymi pobudkami nadal kierują się lingwiści w swej mrówczej pracy. Przypadki silnej, niewzruszonej wiary, dla której człowiek jest w stanie poświęcić całe swoje życie i zaakceptować każdą ofiarę, zawsze mnie poruszały i zarazem przerażały, z takich bowiem postaw rodzą się zarówno heroizm, jak i fanatyzm, czyny altruistyczne, jak i zbrodnicze. Ale w przypadku lingwistów Instytutu, ich wiara wydała mi się podczas owej podróży zupełnie nieszkodliwa. Jeszcze pamiętam kobietę – dziewczynę prawie – od lat już żyjącą pomiędzy Shaprami znad Morony i osiadłą pomiędzy Huambisami rodzinę, której dzieci – rudowłose jankesiki – pluskały się nagie przy brzegu rzeki z miedzianoskórą dzieciarnią z osady, gadając i plując jak ona. (Huambisi plują, kiedy mówią, żeby pokazać, że mówią prawdę. Człowiek, który nie pluje przy mówieniu, jest dla nich kłamcą.)

Prawda, że choćby żyli wśród plemion w najprymitywniejszych nawet warunkach, zawsze do dyspozycji mieli chroniącą ich infrastrukturę: samoloty, krótkofalówki, lekarzy i lekarstwa. Ale mimo to cechowało ich głęboko ugruntowane przeświadczenie co do słuszności ich misji i rzadko spotykane umiejętności przystosowawcze. Spotykani przez nas lingwiści osiadli wśród poszczególnych plemion, poza tym, że w odróżnieniu od swych półnagich gospodarzy byli ubrani, wiedli niemal ten sam tryb życia: mieszkali w identycznych chatach lub prawie pod gołym niebem, okryci pamacari, dzieląc skromną dietę i znosząc spartańskie warunki tubylców. Cechowało ich wszystkich również jakieś szczególne nastawienie do wielkiej przygody – do siły przyciągania, jaką ma wszelka krańcowość -tak często obecne w północnoamerykańskiej mentalności i będące wspólnym mianownikiem dla ludzi przeróżnej kondycji i zawodów. Schneilowie byli młodzi, rozpoczynali swe życie małżeńskie, a w trakcie tej rozmowy dali nam do zrozumienia, że swego przyjazdu do Amazonii nie uważają za coś przejściowego, lecz za ważne, długotrwałe zobowiązanie.

To, co opowiedzieli nam o Macziguengach, nie dawało mi spokoju przez całą naszą podróż po górnym Marańonie. Była to sprawa, o której chciałem porozmawiać z Saulem; musiałem usłyszeć, co sądzi, jakie ma uwagi co do spostrzeżeń Schneilów. A poza tym sprawiłbym mu niespodziankę. Bo na pamięć nauczyłem się tekstu tamtej pieśni i wyrecytowałbym mu ją w języku Macziguengów. Już wyobrażałem sobie jego osłupienie i serdeczny rechot…

Odwiedzane przez nas plemiona znad górnego Marańonu i Moronacocha znacznie różniły się od plemion znad Urubamby i Madre de Dios. Aguarunowie utrzymywali kontakty z resztą Peru, a w niektórych z ich osad już na pierwszy rzut oka widoczne były skutki procesu metysażu. Shaprowie znajdowali się w większej izolacji, a do niedawna – przede wszystkim dlatego, że pomniejszali głowy – cieszyli się sławą porywczych, ale nie dostrzegano w nich żadnego z owych symptomów przygnębienia, moralnej zapaści, jakie przekazali nam Schneilowie w swym opisie Macziguengów.

Gdy ponownie znaleźliśmy się w Yarinacocha, przed powrotem do Limy, ostatnią noc spędziliśmy z lingwistami. Było to spotkanie robocze, na którym pytano Matosa Mara i Juana Comasa o ich wrażenia z podróży. Po zebraniu zapytałem Edwina Schneila, czy moglibyśmy jeszcze porozmawiać. Zaprowadził mnie do swego domu. Jego żona zaparzyła herbaty. Mieszkali na skraju osady, tam gdzie kończył się Instytut, a zaczynała selwa. Jednostajne, harmonijne, miarowe cykanie owadów dochodzące zewsząd, stanowiło tło muzyczne dla naszej długiej rozmowy, w której co jakiś czas brała również udział pani Schneil. To ona opowiedziała mi o kosmogonii rzecznej Macziguengów, gdzie Droga Mleczna była rzeką Meshiareni, którą spływali na ziemię wszyscy bogowie i całe rzesze bożków z ich licznego panteonu, a wpływały do raju dusze zmarłych. Zapytałem, czy mają zdjęcia tych rodzin, z którymi mieszkali. Powiedzieli, że nie. Ale zademonstrowali mi wiele przedmiotów używanych przez Macziguengów. Bębenki i bębny z małpiej skóry, fujarki z trzciny i rodzaj piszczałki z lianowych rureczek, powiązanych od największej do najmniejszej roślinnymi włóknami, która po przyłożeniu do dolnej wargi i dmuchnięciu dawała bogatą skalę dźwięków od skrajnie wysokich po bardzo niskie. Przetaki służące do przesiewania manioku na masato splecione niczym koszyki z trzcinowych liści pociętych w paseczki. Naszyjniki i grzechotki z ziarenek, zębów i kości. Bransolety na ręce i nogi. Wieńce z piór różnych papug, ar, tukanów i amazonek, przypinanych do drewnianych obręczy. Łuki, kamienne groty strzał i rożki, w których przechowywano zarówno kurarę do zatruwania strzał, jak i farby do tatuażu. Schneilowie skopiowali na kartkach wzory malowane przez Macziguengów na twarzach i ciałach. Figury geometryczne, niektóre bardzo proste, inne wijące się niczym zagmatwane labirynty; wyjaśnili mi, że ich kształt zależy od okoliczności i kondycji danej osoby. Miały przyciągać szczęście i oddalać nieszczęścia. Te przysługiwały kawalerom, te żonatym, te malowano przed wyjściem na łowy, co zaś do pozostałych, to nie mieli jeszcze wyrobionego zdania. Symbolika Macziguengów była nader subtelna. Jedną z figur – dwie skrzyżowane kreski w półkolu – malowali sobie przypuszczalnie ci, którzy mieli umrzeć.

Dopiero pod koniec naszego spotkania, gdy czekałem już tylko na odpowiednią chwilę, by pożegnać się moimi gospodarzami, nagle i zupełnie przypadkowo wypłynął temat, który z perspektywy czasu nie tylko zepchnął na plan dalszy wszystkie poruszane tamtej nocy sprawy, ale i prawdopodobnie przyczynił się do tego, że mój pobyt we Florencji poświęcam nie Dantemu, Machiavellemu i sztuce renesansowej, ale próbom powiązania wszystkich wspomnień i fantazji dotyczących całej tej historii. Nie wiem, jak się pojawił. Zadawałem mnóstwo pytań i część pewnie dotyczyła czarowników i znachorów u Macziguengów (istniały wśród nich dwie grupy szamanów: dobrzy – seripigariowie i źli – maczikanariowie). Może właśnie to przesądziło o dalszym biegu rozmowy. A może, gdy zapytałem o mity, legendy, opowieści, jakie przypuszczalnie zebrali w trakcie swych podróży, nagle nastąpiło to skojarzenie. Ich wiedza o praktykach szamańskich seripigarich i maczikanarich była znikoma i ograniczała się do informacji, że i jedni, i drudzy, tak jak szamani w innych plemionach, używają tytoniu, ayahuaski i innych roślin halucynogennych – kory kobuiniri na przykład – w trakcie swych seansów, nazywanych przez nich zamroczeniem, tak jak – ni mniej, ni więcej – najzwyklejsze pijaństwo masato. Macziguengowie, sami z siebie bardzo rozmowni, byli wspaniałymi informatorami, ale Schneilowie nie obstawali zbytnio przy temacie czarowników, nie chcąc od swych rozmówców wyciągać niczego na siłę.

– No a poza seripigarimi i maczikanarimi jest między nimi taka dziwna postać, ni to znachor, ni to kapłan – wtrąciła nagle pani Schneil. I niepewna własnego zdania, zwróciła się ku mężowi. – A może jest po trosze i jednym, i drugim, nieprawdaż, Edwinie?

– Myślisz o…? – odparł pan Schneil i zawahał się. Wydał z siebie mocny, długi, gardłowy, szeleszczący dźwięk. Zamilkł na chwilę, zastanawiając się. – Jak to przetłumaczyć?

Ona wpółprzymknęła oczy i przygryzła zgięty w stawie palec. Miała jasne włosy, bardzo niebieskie oczy, wąziutkie usta i dziecięcy uśmiech.

– Może rozmówca. Albo raczej gawędziarz – powiedziała w końcu. I wydała te same dźwięki: szorstkie, syczące, długie.

– Tak – uśmiechnął się mąż. – Sądzę, że to najodpowiedniejsze słowo. Gawędziarz.

Nigdy żadnego nie spotkali. Przewrażliwieni na punkcie taktowności – stąd ich obawy, by nie rozdrażnić rozmówców -nigdy nie poprosili swych gospodarzy o jakiekolwiek wyjaśnienie funkcji, jakie pełnił wśród Macziguengów, ani o sprecyzowanie, czy chodzi o jednego, czy o wielu lub nawet, choć tę hipotezę raczej gotowi byli odrzucić, czy chodzi nie o konkretnego, współcześnie żyjącego człowieka, ale o istotę baśniową, jak Kientibakori, pana wszystkich demonów i twórcy wszystkiego, co trujące i niejadalne. Całkowicie byli pewni tylko tego, że słowo „gawędziarz” wymawiane było przez wszystkich Macziguengów z oznakami niezwykłego szacunku, jak również tego, że za każdym razem, kiedy ktoś wypowiadał je w obecności Schneilów, pozostali natychmiast zmieniali temat. Nie sądzili jednak, by rzecz dotyczyła tabu. Stwierdzili bowiem, że owo słówko wymykało się Macziguengom bardzo często, co oznaczałoby, że gawędziarz jest nieustannie obecny w ich myślach. Był przywódcą czy nauczycielem całej wspólnoty? Nie, nie posiadał, jak się wydaje, żadnej szczególnej władzy nad tym tak rozproszonym, porozrzucanym archipelagiem, jakim jest społeczność Macziguengów. Zresztą nie istniała u nich żadna władza. Co do tego Schneilowie nie żywili najmniejszej wątpliwości. Mieli tylko narzuconych im przez wirakoczów, kacyków – kuraków – jak w małych skupiskach Koribeni i Chirumbia, założonych przez dominikanów, czy też w okresie hacjend czy gospodarstw kauczukowych, kiedy ich właściciele wyznaczali jednego z członków plemienia na przywódcę dla lepszej kontroli nad resztą. Być może gawędziarz spełniał jakąś rolę wodza duchowego, być może odprawiał praktyki religijne. Ale z wyłapywanych to tu, to tam aluzji, z zasłyszanego u kogoś pojedynczego zdania i z repliki innej osoby wynikało, że podstawowa funkcja gawędziarza sprowadza się do tego, co wpisane jest w jego nazwę: do mówienia.

Parę miesięcy wcześniej, nad brzegami rzeki Kompiroshiato pani Schneil przydarzył się ciekawy wypadek. Rodzina Macziguengów, u której mieszkała – osiem osób: dwóch starych mężczyzn, jeden młodszy, cztery kobiety i dziewczynka – niespodziewanie zniknęła bez słowa. Dosyć ją to zdziwiło, gdyż nigdy wcześniej niczego takiego nie zrobili. Cała ósemka wróciła następnego dnia równie tajemniczo jak odeszła. Dokąd ni stąd, ni zowąd, sobie poszli? „Posłuchać gawędziarza”, odparła dziewczynka. Sens zdania był jasny i pani Schneil na tym musiała poprzestać, nikt bowiem niczego więcej nie dodał, a i ona o szczegóły nie prosiła. Niemniej jednak przez kilka następnych dni ośmioro Macziguengów nieustannie i w podnieceniu cały czas coś między sobą szeptało. A pani Schneil, widząc ich pogrążonych w nie kończących się konwentyklach, wiedziała, że wspominają gawędziarza.

Schneilowie snuli przeróżne domysły, stawiali hipotezę za hipotezą. Gawędziarz lub gawędziarze byli pewnie czymś w rodzaju poczty wspólnoty. Osobami przemieszczającymi się od jednej grupy do drugiej po rozległym terytorium, na którym rozrzuceni byli Macziguengowie, opowiadając jednym, co robią drudzy, informując o przygodach, szczęśliwych i nieszczęśliwych losach tych braci, których widywali rzadko lub nigdy. Nazwa w pełni ich określała. Gawędzili. Ich usta były łącznikiem zlepiającym tę społeczność, którą walka o przetrwanie zmusiła do rozdzielenia się i rozpierzchnięcia na cztery strony świata. Dzięki gawędziarzom ojcowie mieli wieści o synach, bracia o siostrach i dzięki nim dowiadywali się o zgonach, narodzinach i pozostałych wydarzeniach w plemieniu.

– I o czymś jeszcze – powiedział pan Schneil. – Mam wrażenie, że gawędziarz nie tylko przynosi aktualne wiadomości, ale również te z przeszłości. Prawdopodobnie jest zarazem pamięcią wspólnoty. I spełnia funkcję podobną do średniowiecznych trubadurów i wędrownych poetów.

Pani Schneil przerwała mu, by wyjaśnić mi, że trudno to było ustalić. System werbalny Macziguengów był zagmatwany i mylący, między innymi dlatego, że dość łatwo mieszał czas przeszły z teraźniejszym. Tak jak słowo „dużo” – tobaiti -służyło do wyrażenia wszystkich wielkości powyżej czterech, pojęcie „teraz” obejmowało bardzo często dziś i wczoraj, czasownika zaś w czasie teraźniejszym używali nader często w odniesieniu do wydarzeń z nieodległej przeszłości. Tak jakby tylko przyszłość była dla nich czymś jasno określonym. Rozmowa potoczyła się ku tematom językoznawczym i zakończyła wieloma przytoczonymi przez Schneilów przykładami obrazującymi niepokojące i śmieszne implikacje takiego sposobu mówienia, w którym minione i teraźniejsze było trudno rozróżnialne.

Niezwykle mnie poruszyła ta postać, jedna czy też wiele, krążąca po mało przyjaznych człowiekowi lasach kuskańskiego wschodu i Madre de Dios, przemierzająca dniami i tygodniami olbrzymie odległości, by przekazywać jednym Macziguengom historie drugich, przypominająca każdemu z nich, że pozostali żyją, że pomimo dzielących ich odległości tworzą wspólnotę, że łączy ich wspólna tradycja, wierzenia, wspólni przodkowie, wspólne nieszczęścia, ale i co nieco radości; poruszyła mnie myśl o owych tajemniczych, może nawet bardziej należących do świata legend gawędziarzach, którzy prostym i starym jak świat sposobem – zajęciem, potrzebą, ludzką manią czy pasją – polegającym na opowiadaniu historii, stali się ustawicznie krążącą energią czyniącą z Macziguengów społeczność, lud istot solidarnych i mających ze sobą stałą łączność. I wciąż jeszcze wzruszam się, kiedy o nich myślę; nawet teraz, tutaj, gdy piszę te słowa w starej Florencji, w „Caffe, Strozzi”, w lipcowym skwarze, dostaję gęsiej skórki.

– Dlaczego dostajesz gęsiej skórki? – zapytał Maskamiki. -Co cię tak porusza? A cóż to takiego szczególnego mają ci gawędziarze, co?

Rzeczywiście, dlaczego od tamtej nocy nie mogę przestać o tym myśleć?

– To namacalny dowód, że opowiadanie różnych historii może być czymś więcej niż zwykłą rozrywką – odpowiedziałem mu naprędce. – Czymś ważnym, czymś, od czego zależy nawet istnienie i przetrwanie narodu. Pewnie właśnie to tak mnie poruszyło. Przecież nie zawsze wiadomo, dlaczego nagle coś cię wzrusza. Dotyka nagle jakiejś twojej tajemnej struny i już.

Saul zaśmiał się, poklepując mnie po ramieniu. Mówiłem serio, ale on wziął to za dobry żart.

– No tak, tu cię mam, to literacka strona zagadnienia cię pasjonuje – wykrzyknął rozczarowany, jakby ten aspekt obniżał wartość mojego zainteresowania całą sprawą. – Nie rób sobie żadnych złudzeń. Jestem pewien, że to zasrani jankesi opowiedzieli ci bajkę o jakichś tam bajarzach. A wszystko nie może wyglądać tak, jak im się wydaje. Głowę daję, że Amerykańcy rozumieją Macziguengów jeszcze mniej niż misjonarze.

Siedzieliśmy w kafejce przy alei Espana, jedząc bułki ze skwarkami. Od mojego powrotu z Amazonii minęło już sporo dni. Znalazłszy się w Limie, zacząłem szukać Saula na uniwersytecie, zostawiać wiadomości w miejscach, w których bywał, ale bez skutku. I już obawiałem się, że pojadę do Europy, nie pożegnawszy się z nim, kiedy w przeddzień mojego wyjazdu do Madrytu zobaczyłem, jak wysiada z autobusu na rogu alei Espana. Weszliśmy do tej kafejki, gdzie, jak mi powiedział, wyda na moją cześć pożegnalną ucztę z sandwiczami ze skwarkami i zimnym piwem, o której nie dane mi będzie zapomnieć przez cały pobyt w Europie. W pamięci zostały mi raczej uniki, wykręty Saula i całkowity brak zainteresowania sprawą gawędziarzy maczigueńskich, choć wydawało mi się, że właśnie ów temat wywoła jego entuzjazm. Naprawdę go to nie interesowało? Nic a nic. Teraz wiem, że udawał i że okłamał mnie, gdy przyparty do muru moimi pytaniami, zapewnił, że nigdy, przenigdy nie słyszał, aby ktokolwiek choćby słowem napomknął mu o jakichś tam gawędziarzach.

Pamięć jest jedną wielką pułapką: poprawia, delikatnie modeluje przeszłość stosownie do teraźniejszości. Tyle razy próbowałem odtworzyć tę rozmowę z mym przyjacielem Saulem Zuratasem, z sierpnia 1958 roku, w owej knajpce z kiwającymi się stolikami i rozwalonymi krzesłami, że obecnie nie jestem już niczego pewien poza, być może, jego olbrzymim znamieniem koloru mętnego wina, przyciągającym spojrzenia wszystkich obecnych, jego rozwichrzoną rudą czupryną, flanelową koszulą w czerwono-niebieską kratkę i jego buciorami wiecznego wędrowca.

Ale moja pamięć nie mogła całkowicie sfabrykować bezwzględnej tyrady Saula przeciwko Letniemu Instytutowi Lingwistycznemu, którą jakbym ciągle jeszcze słyszał, mimo że minęło dwadzieścia siedem lat, ani mojego osłupienia wobec Saulowego ataku głuchej wściekłości. Po raz pierwszy widziałem go w takim stanie: sinego od furii. Tego dnia dowiedziałem się, że i anielski Saul potrafi jak reszta śmiertelników ulegać złości, która, zdaniem jego przyjaciół Macziguengów, może zachwiać równowagą świata. Powiedziałem mu to, usiłując go rozbroić:

– Maskamiki, ten twój szał doprowadzi do jakiejś apokalipsy, zobaczysz.

Ale on nawet mnie nie usłyszał.

– Ci twoi apostolscy lingwiści są najgorsi ze wszystkich. Wtryniają się jak mendy między plemiona, żeby zniszczyć je od środka. Wciskają się w ich dusze, wierzenia, podświadomość, w samą istotę ich sposobu bycia. Inni zabierają im przestrzeń życiową i wyzyskują ich albo spychają w głąb. W najgorszym wypadku likwidują fizycznie. Twoi lingwiści są subtelniejsi, chcą ich zabić w inny sposób. Tłumacząc Biblię na maczigueński, a jak!

Był tak wzburzony, że nie podjąłem dyskusji. Słuchając go, wielokrotnie gryzłem się w język, by nie zaoponować. Wiedziałem, że obiekcje Saula Zuratasa wobec Instytutu nie są pustymi frazesami i nie kierują nim żadne polityczne uprzedzenia; że choćby nie wiem jak wydawały mi się kontrowersyjne, odzwierciedlały jednak głęboko przemyślany i wyrobiony już punkt widzenia. Dlaczego działalność Instytutu była w jego oczach bardziej szkodliwa niż praca brodatych dominikanów i hiszpańskich siostrzyczek zakonnych z Quillabamba, Koribeni i Chirumbia?

Musiał poczekać z odpowiedzią, bo kelnerka podeszła w tej właśnie chwili z kolejną porcją bułek ze skwarkami. Postawiwszy talerz na stole, zapatrzyła się jak zahipnotyzowana w znamię Saula. Dostrzegłem, że wracając do paleniska, przeżegnała się.

– Mylisz się, wcale nie wydaje mi się szkodliwsza – odparł wreszcie sarkastycznie, wciąż wściekły. – Bo, oczywiście, oni też chcą im ukraść dusze. Ale misjonarzy selwa w końcu pożera jak Artura Covę z „Otchłani”. Nie spotkałeś ich w czasie twej podróży? Są wycieńczeni, półżywi z głodu, a do tego jest ich bardzo mało. Żyją w takim osamotnieniu, że już nikogo nie mogą ewangelizować, na szczęście. Opuszczenie stępiło w nich ducha katechizacji. Wegetują, to wszystko. Selwa przycięła im skrzydła. A jak sprawy w Kościele katolickim będą się nadal miały tak, jak się mają, to niedługo nie będzie ani jednego księdza w Limie, a co dopiero w Amazonii.

Lingwiści to co innego. Mają za sobą ekonomiczną potęgę i nieprawdopodobnie skuteczną machinę, która być może pozwoli im zaszczepić swój postęp, swoją religię, wartości, kulturę. Nauczyć się tubylczych języków, co za bezczelne oszustwo! Po co? Żeby Indian amazońskich przerobić na dobrych, ucywilizowanych na modłę zachodnią ludzi, dobrych, nowoczesnych obywateli, dobrych kapitalistów, dobrych, zreformowanych chrześcijan? Nawet nie to. Tylko wymazać z mapy ich kultury, ich bogów, ich instytucje i zbałamucić nawet ich sny. Tak jak zrobili z czerwonoskórymi i z innymi, tam, u siebie w kraju. Tego właśnie życzę naszym ziomkom z selwy? By stali się tym, czym teraz są potomkowie rodowitych mieszkańców Ameryki Północnej? By stali się służącymi i pucybutami wirakoczów?

Na chwilę zawiesił głos, bo zauważył, że trzech mężczyzn przy sąsiednim stoliku zaintrygowanych jego znamieniem i złością, przerwało rozmowę, by przysłuchiwać się temu, co mówi. Zdrowa połowa jego twarzy nabiegła krwią; usta miał wpółotwarte, a dolna, wysunięta warga drżała. Wstałem, by udać się do toalety, choć nie czułem potrzeby; pomyślałem tylko, że moja chwilowa nieobecność uspokoi go. Gdy przechodziłem obok pani przy palenisku, ta zapytała mnie, zniżając głos, czy to, co mój przyjaciel ma na twarzy, to coś groźnego. Szeptem odpowiedziałem jej, że skądże, że to tylko pieprzyk, niczym, ale to niczym nie różniący się od pieprzyka na pani ramieniu, proszę pani. „Biedaczek, aż żal na niego patrzeć”, wymamrotała. Wróciłem do stolika, Maskamiki zaś, unosząc swoją szklankę, usiłował się uśmiechnąć.

– Twoje zdrowie, stary. Przepraszam, chyba mnie zanadto poniosło.

Tak naprawdę wcale się nie uspokoił i widać było, że wciąż jest spięty i w każdej chwili może znowu wybuchnąć. Powiedziałem mu, że jego słowa przywodzą mi na pamięć pewien poemat, i wyrecytowałem mu po maczigueńsku zapamiętane przeze mnie wiersze z owej pieśni o smutku.

Udało mi się przynajmniej sprawić, że uśmiechał się przez chwilę.

– Mówisz po maczigueńsku z lekkim akcentem kalifornijskim – zakpił. – Niech no tylko zgadnę, skąd ci się to wzięło?

Ale po jakiejś chwili znów przystąpił do ataku przeciwko temu, co nie dawało mu spokoju. Zupełnie niechcący poruszyłem w nim coś tkwiącego głęboko, dręczącego, raniącego. Mówił bez chwili przerwy, jakby jednym tchem. Dotychczas nikomu się nie udało, ale może tak się stać, że tym razem lingwiści wyjdą na swoje. Przez cztery, pięć wieków nieustannych wysiłków wszyscy ponosili klęski. Nigdy nie zdołali podbić tych maleńkich plemion, którymi głęboko gardzili. Musiałem o tym pewnie czytać w kronikach, które fiszkowałem u Porrasa Barrenechei, nie, stary? O tym, co za każdym razem spotykało Inków, gdy wysyłali wojska do Antisuyo. A szczególnie Tupaca Yupanqui – nie czytałem? Jak jego wojownicy w selwie przestali istnieć, jak Antisowie przemknęli im między palcami. Nikogo nie podbili, ani jednego plemienia, więc cywilizowani kuskańczycy, rozzłoszczeni, zaczęli nimi pogardzać. Dlatego też wymyślili w keczua takie pejoratywne określenia na amazońskich Indian, jak dzikusy, degeneraci. A tymczasem, co się przydarzyło Tahuantinsuyo, kiedy musiało stawić czoło silniejszej cywilizacji? Barbarzyńcy z Antisuyo przynajmniej pozostali tym, kim byli, no nie? A może Hiszpanie odnieśli większy sukces niż Inkowie? Czy wszystkie ich „wejścia” nie skończyły się całkowitym fiaskiem? Zabijali Indian, jeśli udawało im się ich złapać, ale to zdarzało się nader rzadko. Czy tym wszystkim żołnierzom, awanturnikom, uciekinierom, misjonarzom, którzy pokonawszy Andy, schodzili na Wschód, pomiędzy 1500 a 1800 rokiem udało się przyłączyć choćby jedno plemię do prześwietnej cywilizacji chrześcijańskiej i zachodniej? Czy to wszystko nic mi nie mówi?

– Powiedz mi raczej, Maskamiki, co to mówi tobie? – odparłem.

– Że te kultury należałoby uszanować – powiedział cicho, jakby wreszcie zaczynał się uspokajać. – A można to zrobić, jedynie pozostawiając je w spokoju. Nie zbliżać się do nich, nie tykać. Nasza kultura jest za silna, zbyt agresywna. Czego dotknie, wszystko pożera. Trzeba zostawić tych ludzi w spokoju. Czy nie udowodnili, i to aż nadto, że mają pełne prawo bycia nadal tym, kim są?

– Toż to z ciebie jest wojujący, zażarty indianista, Maskamiki – zakpiłem sobie. – Wypisz, wymaluj jak ci z lat trzydziestych. Jak doktor Luis Valcarcel za młodu, kiedy prosił o wyburzenie wszystkich kościołów i klasztorów kolonialnych, bo symbolizują Anty-Peru. To jak? Mamy wskrzesić Tahuantinsuyo? I ofiary z ludzi, kipu, trepanacje czaszek kamiennymi nożami? Żeby ostatni walczący indianista w Peru był Żydem, to więcej niż zabawne, Maskamiki.

– No, wiesz, akurat Żyd jest najlepiej przygotowany do tego, żeby bronić prawa kultur mniejszościowych do istnienia -odparował natychmiast. – Co jak co, ale jak mówi mój stary, problem Borów, Shaprów, Pirów jest naszym problem od trzech tysięcy lat.

Tak powiedział? Czy z tego, co mówił, można było w ogóle wysnuć podobny wniosek? Nie jestem pewien. Być może najzwyczajniej w świecie sam to później wymyśliłem. Saul nie był praktykującym żydem, nawet nie był wierzący, wielokrotnie wyznawał mi, że chodzi do synagogi tylko po to, żeby nie sprawiać przykrości don Salomonowi. Z drugiej strony, takie skojarzenie, mniej lub bardziej głębokie, musiało powstać. Już samo słuchanie – w domu, w szkole, w synagodze, przy nieuniknionych kontaktach z innymi członkami gminy – tylu historii o prześladowaniach, o diasporze, o próbach podporządkowania wiary, języka i żydowskich obyczajów przez silniejsze kultury, o próbach, którym naród żydowski za cenę olbrzymich poświęceń oparł się, zachowując swą tożsamość: czy nie tłumaczyło to, przynajmniej w części, uporu, z jakim Saul bronił Peruwiańczyków żywcem wziętych z epoki kamiennej?

– Nie, nie jestem indianistą na modłę tych z lat trzydziestych. Oni chcieli przywrócić Tahuantinsuyo, a ja zdaję sobie sprawę, że dla potomków Inków nie ma powrotu do czasów minionych. Pozostaje im tylko integracja. Przyspieszyć to, co zostało w pół drogi, całkowicie włączyć się w cywilizację zachodnią, a im szybciej się to dokona, tym lepiej. Dla nich obecnie to mniejsze zło. Sam widzisz, nie jestem utopistą. Ale w Amazonii wszystko ma się zupełnie inaczej. Tam nie doszło jeszcze do wielkiego psychicznego urazu, który z Inków uczynił naród wasali i lunatyków. Zadaliśmy amazońskim plemionom wiele ciosów, ale ich nie pokonaliśmy. Teraz już wiemy, jakie potworności kryją się za niesieniem postępu, za unowocześnianiem na siłę ludów prymitywnych. Po prostu ich zagłada. Nie popełniajmy tej zbrodni. Zostawmy tych ludzi z ich strzałami, piórami, przepaskami na biodra. Kiedy udaje ci się do nich zbliżyć, kiedy możesz ich poobserwować, z szacunkiem, z odrobiną sympatii, zdajesz sobie sprawę, jak krzywdzące jest nazywanie ich barbarzyńcami i ludźmi zacofanymi. W środowisku, w którym żyją, w warunkach, w jakich żyją, ich kultura całkowicie im wystarcza. A ponadto posiadają głęboką i wnikliwą wiedzę o tym wszystkim, o czym my już dawno zapomnieliśmy. Na przykład o związkach człowieka z naturą. Człowiek i drzewo, człowiek i ptak, człowiek i rzeka, człowiek i ziemia, człowiek i niebo. A także: człowiek i Bóg. O owej harmonii pomiędzy nimi a wszystkim, co ich otacza, nie mamy nawet pojęcia, bo zniszczyliśmy ją na zawsze.

To powiedział na pewno. Może nie dokładnie tak samo, ale powiedział. Inaczej, ale coś w tym kształcie. O Bogu też mówił? Tak, jestem pewien, że mówił o Bogu, bo pamiętam, jak zaskoczony jego słowami i usiłując przemienić w żart coś, co było całkiem serio, zapytałem, czy teraz powinniśmy również zacząć wierzyć w Boga.

Zamilkł z pochyloną głową. Zabłąkany w kafejce bąk obijał się przerażony o powalane ściany. Stojąca przy barze pani nie spuszczała oka z Saula. Kiedy Maskamiki podniósł wzrok, wydawał się zakłopotany. Głos mu spoważniał.

– Właściwie to ja już sam nie wiem, czy wierzę, czy nie wierzę w Boga. To jeden z problemów naszej potężnej kultury. Doprowadziła do sytuacji, w której Bóg wydaje się zbyteczny. Dla nich Bóg to powietrze, woda, jedzenie, życiowa konieczność, wszystko, bez czego życie nie byłoby możliwe. Możesz nie wierzyć, ale mają bogatsze życie duchowe od nas. Nawet Macziguengowie, którzy w porównaniu z pozostałymi wydają się nastawieni dość materialistycznie. Dlatego tak wielką krzywdę wyrządzają plemionom ci z Instytutu, zabierając im ich bogów, by zastąpić ich swym abstrakcyjnym Bogiem, całkowicie nieprzydatnym w ich codziennym życiu. Lingwiści są burzycielami bałwochwalstwa naszych czasów. Używają do tego samolotów, penicyliny, szczepionek i wszystkiego, co niezbędne do pokonania selwy. A że są fanatykami, więc kiedy przydarza im się to, co przydarzyło się tym jankesom w Ekwadorze, czują się jeszcze bardziej natchnieni. A dla podkręcenia fanatyzmu nie ma nic lepszego od męczeństwa, nie, stary? W Ekwadorze, parę tygodni wcześniej, trzech północnoamerykańskich misjonarzy któregoś Kościoła protestanckiego, zostało zamordowanych przez jedno z plemion Jibaro, gdzie żył jeden z trzech zabitych. Pozostałych dwóch przebywało tam czasowo. Nieznane były szczegóły wydarzenia. Ciała, bez głów, przeszyte strzałami, zostały odnalezione przez wojskowy patrol. A że Jibarowie znani są przede wszystkim z tego, że pomniejszają głowy, powód dekapitacji był oczywisty. To z kolei wywołało niesamowitą wrzawę w prasie. Ofiary nie należały do Instytutu Lingwistycznego. Zapytałem Saula, przeczuwając jego odpowiedź, co sądzi o tych trzech trupach.

– Jedno mogę ci powiedzieć na pewno – odparł. – Odcięto im głowy bez najmniejszego okrucieństwa. Nie śmiej się! Tak było, możesz mi wierzyć. Bez zadawania im cierpień. Pod tym względem wszystkie plemiona, mimo istniejących między nimi różnic, postępują bardzo podobnie. Zabijają tylko z konieczności. Kiedy czują zagrożenie. Kiedy jest to sprawa życia lub śmierci. Albo kiedy umierają już z głodu. Ale Jibarowie nie są kanibalami, nie zabili tych misjonarzy, żeby ich zjeść. Coś może powiedzieli nie tak, zrobili coś, co Jibarowie odebrali jako zapowiedź grożącego im niebezpieczeństwa. Przykra sprawa, nie ma co. Ale nie wyciągaj zbyt pochopnych wniosków. Nie ma porównania z komorami gazowymi hitlerowców czy z bombą atomową zrzuconą na Hiroszimę.

Długo rozmawialiśmy, trzy, może cztery godziny. Zjedliśmy masę sandwiczów, a pod koniec właścicielka kafejki podała nam deser „na koszt firmy”. Gdy już opuszczaliśmy lokal, pani, nie mogąc się już powstrzymać, zapytała Saula, wskazując na znamię, „czy ta nieszczęsna przypadłość bardzo go boli”.

– Nie, proszę pani, na całe szczęście nic nie boli. Nawet nie zdaję sobie sprawy, że ją tam mam. – Saul uśmiechnął się do niej.

Przeszliśmy się jeszcze kawałek, ciągle rozmawiając na jedyny frapujący nas tego dnia temat, nie mam co do tego żadnych wątpliwości. Gdy żegnaliśmy się na rogu placu Bolognesi i alei Colon, uściskaliśmy się.

– Muszę cię prosić o wybaczenie – powiedział mi ni stąd, ni zowąd, strapiony. – Rozgadałem się jak nakręcony i nawet nie dałem ci dojść do słowa. Nawet nie mogłeś mi opowiedzieć, co będziesz porabiać w Europie.

Umówiliśmy się, że będziemy do siebie pisać od czasu do czasu, choćby i pocztówki, żeby nie stracić kontaktu. Trzykrotnie do niego pisałem w następnych latach, ale nigdy mi nie odpowiedział.

Wtedy widziałem Saula Zuratasa po raz ostatni. Nienaruszony obraz jego postaci wyłania się z nawałnicy lat. Na tle szarego powietrza, zachmurzonego nieba i przenikliwej wilgoci limańskiej zimy. Za nim morze samochodów, ciężarówek i autobusów zapętlonych wokół pomnika Bolognesiego i Maskamiki ze swą ogromną, ciemną plamą na twarzy, płomiennymi włosami, w koszuli w kratkę, machający ręką na pożegnanie i krzyczący:

– Może uda ci się nabrać madryckiej ogłady i akcentu. Aha, i szczęśliwej podróży! Wszystkiego najlepszego, stary!

Minęły cztery lata, podczas których nie miałem o nim żadnych wiadomości. Nigdy nikt spośród przejezdnych Peruwiańczyków, tam, w Madrycie lub w Paryżu, gdzie mieszkałem po zrobieniu doktoratu, nie potrafił mi przekazać żadnej o nim informacji. Wspominałem go często, przede wszystkim w Hiszpanii, i to nie tylko ze względu na sentyment do niego, ale i za przyczyną Macziguengów. Historia o gawędziarzach opowiedziana mi przez Schneilów nieustannie chodziła mi po głowie, wciąż pobudzając moją wyobraźnię, ekscytując niczym piękna dziewczyna. Na uniwersytet chodziłem tylko do południa; popołudniami zwykłem spędzać parę godzin w Bibliotece Narodowej, przy alei Castellana, czytając powieści rycerskie. Pewnego dnia przypomniałem sobie nazwisko misjonarza dominikanina, który pisał o Macziguengach: brat Vicente de Cenitagoya. Poszukałem w katalogu i znalazłem książkę.

Przeczytałem jednym tchem. Była niewielka i naiwniutka, a Macziguengowie, których dobroduszny dominikanin często nazywał dzikusami, strofując po ojcowsku za ich zdziecinniałe natury, lenistwo, pijaństwo i czary – uznawane przez brata Vicentego za „nocne sabaty” – ukazani byli w niej jakby z zewnątrz i z bardzo odległej perspektywy, mimo że misjonarz mieszkał wśród nich ponad dwadzieścia lat. Ale brat Vicente sławił ich prawość, szacunek dla raz danego słowa i delikatność manier. Poza tym jego książka potwierdzała pewne informacje, które ostatecznie mnie przekonały. Mieli nieomalże chorobliwą skłonność do wysłuchiwania i opowiadania różnych historii, byli niepoprawnymi pleciuchami. Ciągle ich nosiło, nie czuli najmniejszego przywiązania do miejsca, w którym żyli, i można by powiedzieć, że byli opętani przez demona ruchu. Las miał nad nimi magiczną władzę. Misjonarze, stosując wszelakiego rodzaju przynęty, próbowali ściągnąć ich do ośrodków w Chirumbii, Koribeni i Panticollo. W pocie czoła starali się przykuć ich do jednego miejsca. Obsypywali ich lusterkami, jedzeniem, nasionami, nauczali o korzyściach płynących z życia we wspólnocie przez wzgląd na ich zdrowie, wykształcenie, zwykłą możliwość przeżycia. Wydawali się przekonani. Wznosili domy, budowali zagrody i gospodarstwa, zgadzali się posyłać dzieci do szkółki misyjnej, a i sami, wymalowani, pojawiali się punktualnie na wieczornym różańcu i porannej mszy. Już sądzono, że wkroczyli na ścieżkę chrześcijańskiej cywilizacji. I nagle, pierwszego lepszego dnia, bez słowa podziękowania czy pożegnania, rozpływali się w lesie. To było silniejsze od nich: odwieczny instynkt pchał ich ku życiu koczowniczemu, rozpraszał po gęstwinie dziewiczych lasów.

Tej samej nocy napisałem do Saula, komentując książkę ojca Cenitagoya. Zwierzyłem mu się, że „postanowiłem napisać opowiadanie o gawędziarzach maczigueńskich, stary”. Pytałem, czy mogę liczyć na jego pomoc. Tu, w Madrycie, z nostalgii być może albo i dlatego, że często wracałem do naszych rozmów, jego idee nie wydawały mi się już ani tak niedorzeczne, ani nierealne. W każdym razie przy pisaniu opowiadania dołożyłbym wszelkich starań, by ukazać jak najrzetelniej życie Macziguengów. Wesprze mnie swoją wiedzą?

Pełen entuzjazmu rzuciłem się w wir pracy. Ale efekty były mniej niż skromne. Jak można napisać opowieść o gawędziarzach, nie mając zielonego pojęcia o ich wierzeniach, mitach, obyczajach, dziejach? W klasztorze dominikanów, przy ulicy Claudia Coello, udzielono mi daleko idącej i nader praktycznej pomocy. W swych zbiorach mieli pełną kolekcję „Misji Dominikańskich”, organu misjonarzy z Zakonu w Peru, i tam znalazłem obfitość artykułów o Macziguengach, jak również cenne prace ojca Josego Pia Azy o ich języku i folklorze.

Ale być może najbardziej pouczającą lekcją była rozmowa z brodatym misjonarzem w wysokiej, okazałej, akustycznej bibliotece klasztornej, gdzie wracało echem każde wypowiadane przez nas słowo; brat Elicerio Maluenda przeżył wiele lat nad górną Urubambą i interesował się mitologią Macziguengów. Był to dziarski staruszek o wielkiej erudycji i szorstkawym sposobie bycia kogoś, kto niemal całe życie spędził w słocie i błocie, dzieląc z mieszkańcami selwy wszystkie trudy i niedostatki. Co chwila, jakby chcąc mi jeszcze bardziej zaimponować, przetykał swą najczystszą hiszpańszczyznę maczigueńskimi zwrotami.

Oczarował mnie swoimi informacjami o kosmogonii plemienia Macziguengów, przebogatej w symetrie, gdzieniegdzie współbrzmiące – odkrywam to teraz, we Florencji, czytając po raz pierwszy „Boską komedię” po włosku – ze światem dantejskim. Ziemia była centrum kosmosu, dwie krainy znajdowały się nad nią, dwie pod nią. Każdy z tych światów miał własne słońce, własny księżyc i gąszcz własnych rzek. W najwyższym z nich, Inkite, żył Tasurinczi, ten, który może wszystko, ten, który swym tchnieniem stworzył ludzi, i tam, wzdłuż żyznych brzegów porosłych drzewami uginającymi się pod ciężarem owoców płynęła Meshiareni albo rzeka nieśmiertelności, którą można było dostrzec z ziemi, była to bowiem Droga Mleczna. Pod Inkite unosiła się lekka kraina chmur albo Menkoripatsa ze swą przezroczystą rzeką Manaironczaari. Ziemia, Kipacza, była siedliskiem Macziguengów, wędrującego ludu. Poniżej mieściła się posępna kraina zmarłych, niemal cała pokryta wodami rzeki Kamabirii, którą płynęły dusze przed zamieszkaniem w swych nowych siedzibach. I wreszcie wzbudzająca najwięcej bojaźni, leżąca najgłębiej, kraina Gamaironi, rzeka o czarnych wodach, bez ryb, płynąca pośród równin, gdzie też nie było nic do jedzenia. To było królestwo Kientibakoriego, twórcy wszelkiego paskudztwa, złego ducha i władcy całego legionu demonów: kamagarinich. Słońca z coraz niższych krain traciły w stosunku do swych poprzedników na mocy i blasku. Słońce Inkite świeciło stale białym, promiennym światłem. Słońce Gamaironi było ciemne i mroźne. Niepewne słońce Ziemi przychodziło i odchodziło: jego żywot był mitycznie uzależniony od postępków Macziguengów.

Ile prawdy było zarówno w tych, jak i w innych informacjach przekazanych mi przez brata Maluendę? Czy przemiły misjonarz nie dokonał w zebranym przez siebie materiale zbyt wielu uzupełnień i adaptacji? Zapytałem o to Saula w mym drugim liście. I na ten list nigdy nie otrzymałem odpowiedzi.

Trzeci wysłałem mniej więcej rok później, już z Paryża. Wytknąłem jego uparte milczenie i wyznałem, że zarzuciłem opowiadanie o gawędziarzach. Zagryzmoliłem ileś tam zeszytów, spędziłem masę godzin na Trocadero, w bibliotece i przy gablotach Muzeum Człowieka, usiłując ich zrozumieć, wejść w ich skórę, wszystko na próżno. Wymyślone przeze mnie głosy gawędziarzy brzmiały fałszywie. Oddałem się więc pisaniu innych historii. A on, co porabia, jak mu idzie, co robił przez cały ten czas, jakie ma plany?

Wieści o nim dotarły do mnie dopiero pod koniec 1963 roku, kiedy w Paryżu pojawił się Matos Mar, zaproszony na kongres antropologiczny. To, co usłyszałem, wprawiło mnie w stan osłupienia.

– Saul Zuratas wyjechał na stałe do Izraela?

Siedzieliśmy w Old Navy, na Saint-Germain-des-Pres, popijając grog, by przetrzymać chłód i smętne popielate popołudnie grudnia. Paliliśmy, a ja zasypywałem go pytaniami o przyjaciół i sprawy odległego Peru.

– To ma coś wspólnego z jego ojcem – wyjaśnił mi Matos Mar, kuląc się i opatulając tak ogromniastym szalem i tak wielkim paltem, iż wyglądał jak Eskimos. – Don Salomon, talareńczyk, znałeś go? Saul bardzo go kochał. Pamiętasz, jak nie przyjął stypendium do Bordeaux, żeby nie zostawić go samego? Umrzeć w Izraelu, ot, co staruszkowi strzeliło do głowy, jak się wydaje. No i miłość synowska znowu zwyciężyła, bo Maskamiki oczywiście postanowił spełnić życzenie ojca. Jak postanowili, tak zrobili, i to natychmiast, z dnia na dzień. Bo kiedy Saul mi to powiedział, już sprzedali „Gwiazdę”, ten sklepik na Brenii, i siedzieli na walizkach.

Taką frajdę mógł sprawić Saulowi pomysł osiedlenia się w Izraelu? Przecież tam będzie musiał nauczyć się hebrajskiego, odbyć służbę wojskową, całe swoje życie ułożyć na nowo. Matos Mar sądził, że wojsko mu przypuszczalnie nie grozi z powodu tego znamienia. Pogrzebałem w pamięci, usiłując sobie przypomnieć, czy kiedykolwiek mówił o syjonizmie, o alii. Nigdy.

– Może to i dobrze dla Saula, że musiał zaczynać wszystko od zera – zaczął rozmyślać Matos Mar. – Pewnie już się przystosował do życia w Izraelu, bo minęły cztery lata, a jakoś nie słyszałem, żeby wrócił do Peru. Nawet go sobie wyobrażam w kibucu. Tak naprawdę to Maskamiki nic w Limie nie robił. Rozczarował się do etnologii i do uniwersytetu, i to z powodów, których nie jestem w stanie do końca zrozumieć. Nie dokończył swojego doktoratu. Sądzę nawet, że przeszła mu miłość do Macziguengów. „Nie będzie ci żal twoich nagusów znad Urubamby?” – zapytałem go, gdy się żegnaliśmy. „Ani odrobinę”, odpowiedział mi. „Potrafię się przystosować do wszystkiego. Tam, w Izraelu, na pewno też jest sporo nagusów”.

W przeciwieństwie do Matosa Mara pomyślałem, że Saulowi alija wcale nie poszła tak łatwo. Bo był zbyt mocno zrośnięty z Peru, przesycony nim do szpiku kości, zbyt emocjonalnie, do bólu i do buntu przeżywał peruwiańskie problemy – a przynajmniej jeden z nich – żeby nagle, z dnia na dzień, zrzucić to z siebie, ot tak, po prostu, jakby chodziło wyłącznie o zmianę koszuli. Wielokrotnie próbowałem go sobie wyobrazić na Bliskim Wschodzie. Znając go, można było przewidzieć, że obywatel izraelski, Saul Zuratas, w swej nowej ojczyźnie niewątpliwie stanął wobec różnorakich dylematów moralnych dotyczących kwestii palestyńskiej i terytoriów okupowanych. Spróbowałem wyobrazić go sobie w nowych dlań warunkach, w nowym środowisku i otoczeniu, bąkającego coś w swym nowym języku, pracującego w swym nowym zawodzie – jakim? – i poprosiłem boga Tasurincziego, by, dopóki Maskamiki będzie żyć w Izraelu, nie dotknęła go żadna kula.

Загрузка...