V

Gdy Tasurinczi sikał, złośliwy kamagarini, przebrany za osę, użądlił go w koniuszek członka. Tasurinczi chodzi i wędruje. Jak? Nie wiem. Ale wędruje, sam widziałem. Nie zabili go. Mógł stracić oczy i głowę, dusza mogła mu ulecieć za to, co zrobił, tam, pośród Yaminahuów. Nic mu się nie stało, zdaje się. Ma się dobrze, wędruje, zadowolony. Nie czuje złości, śmieje się raczej. „Nie ma powodów do takiej wrzawy”, mówi. Gdy szedłem ku rzece Mishahua odwiedzić go, myślałem sobie: „Nie spotkam go. Jeśli rzeczywiście zrobił to, co zrobił, pewnie uciekł jak najdalej, gdzie Yaminahuowie go nie znajdą. Albo może już go zabili, i rodzinę, i krewnych”. Ale był tam, razem z rodziną i z żoną, którą ukradł. „Jesteś tam, Tasurinczi?” „Ehej, ehej, tu jestem”.

Ona uczy się mówić. „Pokaż, co umiesz, niech gawędziarz zobaczy, że ty też mówisz” rozkazał jej. Trudno było zrozumieć, co ta Yaminahuanka mówi, reszta zaś kobiet pokpiwała sobie: „A cóż to za dziwny chrobot słychać?” – i rozglądały się, jakby czegoś szukały. „Cóż to za zwierzak wślizgnął się do domu?” – i zaglądały pod maty. Źle ją traktują, zmuszają do pracy. „Kiedy rozwiera nogi, pewnie ryby z niej wyłażą jak z Pareni”, mówią. I gorsze jeszcze rzeczy. Ale to prawda, że uczy się mówić. Z tego, co mówiła, coś niecoś zrozumiałem. „Człowiek wędruje”, zrozumiałem.

„A więc to prawda, że ukradłeś sobie Yaminahuankę”, rzekłem do Tasurincziego. Mówi, że jej nie ukradł. Wymienił ją za tapira, worek kukurydzy i worek manioku, raczej. „Yaminahuowie powinni się cieszyć, bo to, co im dałem, jest więcej warte niż ona”, zapewnił. Przy mnie zapytał kobietę: „Czy nie jest tak?” A ona przytaknęła. „Jest tak”, powiedziała. To też zrozumiałem.

Od czasu gdy złośliwy kamagarini uciął go żądłem w członek, Tasurinczi musi robić to, co ni stąd, ni zowąd przychodzi mu do głowy. „Słyszę rozkaz i muszę go wypełnić”, mówi. „Pewnie wydaje mi go jakiś bożek albo diabełek, albo coś co wlazło we mnie głęboko przez to użądlenie, i tak to pewnie jest”. Kradzież tej kobiety była jednym z takich rozkazów, chyba.

Teraz jego członek jest taki jak przedtem. Ale w duszy utkwił mu jakiś duch, co każe mu być innym i robić rzeczy, których ludzie nie rozumieją. Pokazał mi miejsce, gdzie sikał, kiedy uciął go kamagarini. Ojej, ojej, musiał wrzasnąć, musiał skoczyć i już nie mógł dalej sikać. Odpędził ręką osę i usłyszał jej chichot, zdaje się. Po chwili jego członek zaczął rosnąć. Co noc puchł i puchł, a rankiem puchł jeszcze bardziej. Wszyscy się z niego śmieli. Zawstydzony kazał utkać sobie obszerniejszą cushmę. Jej fałdami okrywał sobie członek. Ale on rósł i rósł, i nie dało się go już ukryć. Przeszkadzał mu przy każdym ruchu, ciągnął go jak zwierzę ciągnie swój Ogon. Czasami ludzie nadeptywali go tylko po to, żeby usłyszeć, jak wyje: Auu! Aauu! Musiał go jakoś zwinąć i zarzucić na ramię, by siedział tam sobie jak papużka na mym ramieniu. I tak wędrowali, głowa przy głowie, towarzysząc sobie w wędrówce. Tasurinczi gadał do niego, żeby się rozerwać. A tamten słuchał go w milczeniu, uważnie, tak jak wy mnie słuchacie, łypiąc nań swoim wielkim okiem. Jednooki! Cudeńko jednookie! Uważnie mu się tak przyglądał. Strasznie urósł. Myśląc, że to drzewo, ptaki na nim siadały, świergocąc. Kiedy Tasurinczi sikał, tryskała z paszczy kaskada ciepłej wody pieniącej się jak katar akty Wielkiego Przełomu. Tasurinczi mógłby się w tych wodach wykąpać, i to z całą rodziną, pewnie. Za siedzisko mu służył, kiedy Tasurinczi przystawał, by odpocząć. A w nocy za posłanie. A gdy szedł na łowy, za procę i oszczep. Mógł z niego strzelić na samiutkie szczyty drzew, by strącić małpki shimbillo, albo zabić nim pumę jak kamiennym ostrzem.

Żeby go oczyścić, seripigari owinął Tasurincziemu członek w rozgrzane nad ogniem liście paproci. Kazał mu powoli, małymi łyczkami pić zawiesinę i śpiewać przez całą noc, podczas gdy sam popijał tytoń i ayahuascę, tańczył, znikał przez sufit i wracał przeistoczony w saankarite. I wtedy mógł już mu wyssać i wypluć zarazę. Była żółta, gęsta i śmierdziała pijackimi rzygami. O świcie członek zaczął flaczeć i w parę księżyców później znowu stał się malusieńki jak przedtem. Ale od tamtej pory Tasurinczi słyszy różne rozkazy. „W jednej z moich dusz siedzi jakaś rozkapryszona matka”, mówi. „Dlatego sprowadziłem sobie tę Yaminahuankę, ot co”.

Wygląda na to, że przyzwyczaiła się do swego nowego męża. Siedzi tam, nad Mishahua, spokojna, jakby zawsze była żoną Tasurincziego. Ale pozostałe za to zgrzytają zębami, znieważają ją i z byle powodu biją. Widziałem je i słyszałem. „Ona nie jest taka jak my”, wciąż mówią, „do ludzi to niepodobne, więc kimże jest. Może małpą, może rybą, która Kashiriemu utkwiła w gardle”. Ona wciąż żuje maniok, jakby ich nie słyszała.

A kiedyś niosła w dzbanie wodę i zderzyła się z dzieciakiem, niechcący, bo go nie widziała, i przewróciła małego. I wtedy wszystkie się na nią rzuciły. „Zrobiłaś to specjalnie, chciałaś zabić dzieciaka”, krzyczały na nią. To nie była prawda, ale tak jej mówiły. Ona złapała za kij i pogroziła im, bez złości. „Kiedyś ją zabiją”, powiedziałem do Tasurincziego. „Umie się bronić”, odpowiedział mi. „Poluje na zwierzynę, a nie słyszałem jako żywo, żeby kobiety potrafiły polować. Kiedy znosimy maniok z pola, ona na swoich plecach dźwiga go najwięcej. Raczej się boję, żeby ona pozostałych nie zabiła. Yaminahuowie to bitni ludzie, tak jak Mashkowie. Ich kobiety też, może”.

Powiedziałem mu, że właśnie dlatego powinien być niespokojny. I przenieść się w inne miejsce jak najszybciej. Yaminahuowie są pewnie rozwścieczeni tym, co im zrobił. A jeśli przyjdą się zemścić? Tasurinczi zaczął się śmiać. Wszystko jest załatwione, ponoć. Mąż Yaminahuanki, w towarzystwie dwóch innych, przyszedł się z nim zobaczyć. Porozmawiali, popijając masato. Dogadali się więc. Nie chcieli kobiety, tylko strzelbę, poza tym tapirem, kukurydzą i maniokiem, który od niego już dostali. Biali Ojcowie powiedzieli im, że on ma strzelbę. „Poszukajcie jej”, zaproponował. „Jeśli ją znajdziecie, jest wasza”. W końcu poszli sobie. Zadowoleni, chyba. Tasurinczi nie odda Yaminahuanki jej krewnym. Bo ona już zaczyna uczyć się mówić. „Tamte przyzwyczają się do niej, jak urodzi dziecko”, mówi Tasurinczi. Bo dzieci już się przyzwyczaiły. Traktują ją już jak człowieka, wędrującą kobietę. „Matko”, nawet mówią.

Ja przynajmniej właśnie tego się dowiedziałem.

Kto tam wie, czy tego Tasurincziego znad Mishahua owa kobieta obdarzy szczęściem. Bo może również sprowadzić nań nieszczęście. Księżyc, Kashiriego, gdy zszedł na ten świat, żeby ożenić się z Macziguenką, spotkało nieszczęście. Tak przynajmniej mówią. Nie powinniśmy się nad tym użalać, raczej. Dzięki nieszczęściom Kashiriego mamy co jeść i ogrzać się możemy. Czyż to nie księżyc jest ojcem słońca z kobiety Macziguenki?

To było kiedyś.

Młody, silny, pogodny Kashiri nudził się w niebie wyższej krainy, Inkite, gdzie jeszcze nie było gwiazd. Ludzie, zamiast manioku i bananów, jedli ziemię. To było ich jedyne jedzenie. Kashiri spłynął rzeką Meshiareni, wiosłując ramionami, bez tyczki. Kanoe omijało wiry i kamienie. Spływał coraz niżej i niżej. Świat zalegały jeszcze ciemności i wiał silny wiatr. Lało jak z cebra. W Oskiaje, gdzie ta ziemia łączy się z krainami nieba, tam, gdzie żyją potwory i gdzie umierają wszystkie rzeki, Kashiri wyskoczył na brzeg. Rozejrzał się wokół. Nie wiedział, gdzie się znajduje, ale wyglądał na zadowolonego. Zaczął iść. Niedaleko uszedł, gdy zobaczył siedzącą Macziguenkę tkającą matę, śpiewającą cichutko piosenkę przepłaszającą węża, tę Macziguenkę, która miała go obdarzyć szczęściem i przynieść nieszczęście. Miała pomalowane policzki i czoło; dwie czerwone kreski wznosiły się od ust aż ku skroniom. Była więc panną; a to znaczyło, że nauczy się gotować i przygotowywać masato.

By się jej odwdzięczyć, Kashiri, księżyc, nauczył ją, co to jest maniok, co to banan. Pokazał jej, jak się je sadzi, zbiera i zjada. Od tamtej pory na świecie jest pożywienie i masato. To się zaczęło później, ponoć. Następnie Kashiri stawił się w domu ojca dziewczyny. Objuczony był upolowaną dlań zwierzyną i złowionymi rybami. A na koniec zaproponował mu, że zagospodaruje poletko w najwyższej części wzgórza i będzie na nim pracował, siejąc, czyszcząc z trawy, póki maniok nie wyrośnie. Tasurinczi zgodził się, by Kashiri wziął jego córkę.

Ale musieli poczekać na pierwszą krew dziewczyny. Trochę to trwało, więc tymczasem księżyc wykarczował, wypalił i wyczyścił las i zasiał banany, kukurydzę, maniok dla swojej przyszłej rodziny. Wszystko szło pomyślnie.

Wtedy dziewczyna zaczęła krwawić. Siedziała w zamknięciu, nie odzywając się słowem do swoich krewnych. Opiekująca się nią staruszka nie opuszczała jej dzień i noc. Dziewczyna przędła i przędła bawełniane włókna, bez chwili wytchnienia. Ani razu nie zbliżyła się do ognia, ani papryki nie skosztowała, żeby na siebie i swą rodzinę nie sprowadzić nieszczęścia. Ani razu nie spojrzała na tego, który miał zostać jej mężem, i ani razu słowem się do niego nie odezwała. I tak żyła, dopóki nie przestała krwawić. Później obcięła włosy, a stara kobieta pomogła jej się wykąpać w ciepłej wodzie; oblewała jej ciało strużkami z dzbana. Wreszcie dziewczyna mogła odejść z Kashirim. Wreszcie mogła być jego żoną.

Wszystko żyło swoim życiem. Świat był spokojny. Stada hałaśliwych, radosnych papużek przelatywały nad nimi. Ale w wiosce żyła inna dziewczyna, która, być może, nie była kobietą, lecz przewrotnym diabełkiem itoni. Teraz przebiera się za gołąbkę, ale wtedy przebrana była za kobietę. Złość ją zalała, ponoć, gdy ujrzała prezenty Kashiriego dla nowych krewnych. Chciała więc, żeby on został jej mężem, a więc chciała urodzić słońce. Bo żona księżyca urodziła to krzepkie dziecko, które dorastając, da ciepło i światło naszemu światu. Żeby wszyscy wiedzieli ojej złości, pomalowała sobie twarz na czerwono farbą z acziote. I zaczaiła się przy drodze, którą Kashiri miał wracać z pola. Przykucnięta opróżniła ciało. Mocno parła, nadymając się. Następnie zanurzyła ręce w nieczystościach i czekała, opętana złością. Gdy ujrzała nadchodzącego Kashiriego, skoczyła nań spomiędzy drzew. I zanim księżyc zdołał uskoczyć, wymazała mu twarz wysraną przed chwilą kupą.

Kashiri od razu poczuł, że plamy te nigdy mu nie zejdą. Jak można żyć na tym świecie z podobną sromotą? Zasmucony wrócił do Inkite, wyższej krainy. I tam został. Światło mu przygasło od tych plam. Ale jego syn promienieje raczej. Czy słońce nie błyszczy? Nie grzeje? Pomagamy mu, wędrując. Wstańże, mówiąc mu co noc, kiedy opada. Jego matką była więc Macziguenka.

Ja przynajmniej właśnie tego się dowiedziałem.

Ale seripigari z Segakiato opowiada to inaczej.

Kashiri zszedł na ziemię i spostrzegł dziewczynę w rzece. Kąpała się i śpiewała. Podszedł i rzucił w nią garścią ziemi, trafiając w brzuch. Zagniewana zaczęła ciskać weń kamieniami. Nagle zaczął padać deszcz. Kientibakori pewnie bawił w lesie, tańcząc, przesiąknięty masato. „Głupia kobieto”, mówił księżyc dziewczynie, „rzuciłem w ciebie gliną, żebyś miała syna”. Wszystkie diablęta buszowały szczęśliwe pośród drzew, co i raz popierdując. I tak się też stało. Dziewczyna zaszła w ciążę. Ale kiedy nadszedł czas porodu, zmarła. I zmarł też jej syn. A Macziguengowie pewnie w złość wpadli. I złapać musieli za swoje strzały i noże. I ruszyć ku Kashiriemu, i krzycząc nań: „Musisz zjeść to martwe ciało”, otoczyć go. Grozili mu pewnie swoimi łukami, kamienie swoje dali mu do powąchania. Księżyc opierał się struchlały. A oni: „Zjedz ją, musisz zjeść umarłą”.

Ostatecznie, płacząc, nożem musiał pewnie otworzyć brzuch swojej żony. I tam znalazł dziecko gasnące. Wyjął je, a ono zmartwychwstało, ponoć. Ruszało się i wrzeszczało, pełne wdzięczności. Było żywe. Klęcząc, Kashiri zaczął połykać ciało swej małżonki, poczynając od stóp. „Starczy już, możesz sobie iść”, powiedzieli mu Macziguengowie, kiedy dotarł do brzucha. Wówczas księżyc, zarzuciwszy sobie na ramiona resztki ciała, wrócił do wyższej krainy, wędrując. I tam pewnie jest, przygląda się nam. I słuchając mnie, pewnie tam jest. Jego plamy to kawałki ciała, których nie zjadł.

Rozsierdzone tym, co zrobili z Kashirim, jego ojcem, słońce nie ruszało się i spalało nas. Wysuszało rzeki, puszczało z dymem pola i lasy. Przez nie zwierzęta padały z pragnienia. „Już nigdy się nie ruszy”, mówili Macziguengowie, wyrywając sobie włosy. Strach ich ogarnął. „Umrzeć nam przyjdzie”, śpiewali, smutni. Wówczas seripigari wzniósł się do Inkite. Porozmawiał ze słońcem. Przekonał go, ponoć. Ruszy się znowu, wobec tego. „Będziemy razem wędrować”, mówią, że powiedział. Od tamtej pory życie potoczyło się tak, jak toczy się teraz. Tam skończyło się przedtem i zaczęło potem. Dlatego wciąż wędrujemy.

„To dlatego takie słabe jest światło Kashiriego?” – zapytałem seripigariego znad rzeki Segakiato. „Tak”, odparł. „Księżyc jest tylko na wpół człowiekiem. Inni mówią, że gdy jadł rybę, w gardle stanęła mu ość. I że wtedy przygasł”.

Ja przynajmniej właśnie tego się dowiedziałem.

Kiedy wędrowałem, zgubiłem się, choć znałem drogę. Pewnie z winy Kientibakoriego albo jego diablików lub jakiegoś maczikanariego obdarzonego dużą mocą. Nagle rozpętała się ulewa, ni stąd, ni zowąd, ani się niebo nie zachmurzyło przedtem, ani powietrze nie zaniosło się zapachem soli. Szedłem brodem, a ulewa była tak potężna, że nie mogłem wejść na stromy brzeg. Co podszedłem dwa albo trzy kroki, ślizgałem się, ziemia obsuwała się pod moimi stopami i znowu lądowałem na dnie wąwozu. Przerażona papużka zaczęła bić skrzydłami i krzycząc, uciekła. Urwisty brzeg nagle przemienił się w rwący potok. Błoto i woda, kamienie, gałęzie, krzewy, połamane drzewa, martwe ptaki i owady. Wszystko pędziło ku mnie. Niebo poczerniało; tylko co jakiś czas błyskawice rozwidniały je swoimi płomieniami. Grzmiało, jakby wszystkie zwierzęta zaczęły ryczeć naraz. Kiedy pan pioruna wpada w taki gniew, to znaczy, że coś strasznego się dzieje. Wciąż próbowałem wspiąć się na stromy brzeg. Dam radę? „Jeśli nie wejdę na jakieś wysokie drzewo, odejdę”, myślałem. Zaraz wszystko zostanie porwane przez jeden wielki wir spadającej z nieba wody. Walczyłem resztką sił, a od ciągłych upadków ręce i nogi miałem całe w ranach. Woda wlewała mi się do nosa i do ust. Nawet chyba do oczu i do tyłka wlewała mi się woda. To twój koniec, Tasurinczi, dusza twoja ucieknie, kto wie dokąd. I dotykałem czubka głowy, żeby poczuć, jak będzie ulatywać.

Nie wiem, jak długo tak wchodziłem, staczałem się, znów się wspinałem i znowu staczałem. Połknąwszy brzegi, potok przeistoczył się w szeroko rozlaną rzekę. Zmęczony dałem się w końcu porwać wodom. „Odpocznę”, mówiłem sobie, „dość mam już tej niepotrzebnej walki”. Ale czy odchodząc w ten sposób, można odpocząć? Czy utopienie się nie jest najgorszym sposobem odejścia? Niebawem unosić mnie będzie rzeka zmarłych, Kamabiria, ku otchłani bez słońca i ryb, tam, gdzie najniższy ze światów, mroczna kraina Kientibakoriego. I wtem moje dłonie bezwiednie chwyciły zwalony do rzeki pień, być może. Nie wiem, jak udało mi się nań wleźć. I nie wiem też, czy zasnąłem w tej samej chwili. Słońce upadło. Ciemność była zimna. Krople waliły mnie po plecach niczym kamienie.

We śnie odkryłem pułapkę. Bo wcale nie pnia się trzymałem, ale kajmana. Ta twarda, ostra skorupa nie mogła być przecież korą. To grzbiet kajmana, Tasurinczi. A czy kajman spostrzegł się, czy się nie spostrzegł, że dźwiga mnie na sobie? Zacząłby walić ogonem, pewnie. Albo zanurzyłby się głęboko, żebym go puścił, a on wtedy mógłby mnie chapnąć pod wodą, jak to kajman. A może zdechł? Ale gdyby zdechł, to unosiłby się brzuchem do góry. I co teraz zrobisz, Tasurinczi? Zsuniesz się powoli do wody i popłyniesz do brzegu? W taką burzę nigdy nie dopłynę. Drzew nawet nie było widać. Może na świecie nie ma już najmniejszego choćby skrawka lądu? A może spróbujesz zabić kajmana? Nie miałem czym. Tam, w wąwozie, próbując pokonać stromy brzeg, zgubiłem tobołek, nóż i strzały. Lepiej spokojniutko, bez ruchu, trzymać się kajmana. Lepiej poczekać, może ktoś coś poradzi.

Płynęliśmy zdani na łaskę i niełaskę wody. Okrutnie mi było zimno, trząsłem się cały, zęby mi szczękały. „Gdzie też podziewa się papużka?” – myślałem. Kajman, nie ruszając ani ogonem, ani łapami, dał się nieść rzece. Powoli jaśniało. Muliste wody, trupy zwierząt, resztki dachów, chat, gałęzi i czółen. Od czasu do czasu ciała ludzi na wpół zżarte przez piranie i inne wodne drapieżniki. I chmary komarów, i pająki wodne pełzające po mnie. Czułem, jak mnie kąsają. Byłem bardzo głodny i, być może, mógłbym sięgnąć ręką po jedną ze zdechłych ryb spływających rzeką, ale jeśli zwrócę tym na siebie uwagę kajmana? Piłem więc tylko, żeby zaspokoić pragnienie, nie musiałem się wcale ruszać, wystarczyło, że otwierałem usta. A deszcz napełniał mi je świeżutką wodą.

I wtedy na mym ramieniu usiadł ptaszek. Po czerwono-żółtym czubku, po piórach i złoconej piersi sądząc, mógł to być kirigueti. Ale równie dobrze mógł to być jakiś diabełek kamagarini albo i saankarite. Bo któż to widział, żeby ptaszki gadały? „Jesteś w sytuacji nie do pozazdroszczenia”, zabrzmiał jego piskliwy głosik. „Puścisz się, kajman cię zauważy. Jego zezujące oczy daleko sięgają. Trzepnie cię ogonem, ogłupi, za brzuch złapie, kłapnie i zje. Do ostatniej kosteczki, do włoska ostatniego cię połknie, bo i jemu doskwiera głód. I co? Przez całe życie będziesz się tak trzymał tego kajmana?”

„Wiem aż za dobrze, w co się wplątałem, więc daruj sobie”, odpowiedziałem mu. „Mógłbyś raczej posłużyć mi jakąś radą. Co mam zrobić, żeby wydostać się z wody?”

„Pofruń”, zapiskał, potrząsając swym czerwono-żółtym czubkiem. „Innej możliwości nie ma, Tasurinczi. Tak jak twoja papużka przy stromym brzegu albo jak ja teraz”. Podskoczył i zataczając w powietrzu kręgi, odleciał.

Tak łatwo jest latać? Seripigariowie i maczikanariowie, gdy się zamroczą, latają. Ale oni posiadają wiedzę; wspomagają ich wywary, bożkowie i diabliki. A ja? Co ja mam? Co mi opowiedzą inni i co sam opowiadam, to wszystko. A to, jak przypuszczam, chyba jeszcze nikomu nie pomogło we fruwaniu. I przeklinałem diabełka kamagariniego przebranego za kirigueti, kiedy poczułem, że coś drapie mnie w stopę.

Na ogonie kajmana siadła sobie czapla. Zobaczyłem jej długie, różowawe nogi i zobaczyłem jej krzywy dziób. Grzebała w moich stopach, szukając w nich robaków albo może i biorąc moje nogi za pożywienie. Też jej głód doskwierał, nie ma co. Mimo że cały byłem w strachu, śmiech zaczął mnie ogarniać. I nie mogłem się powstrzymać. Zacząłem się śmiać. I śmiałem się, tak jak wy teraz się śmiejecie. Skręcając się i wijąc ze śmiechu. Tak jak ty, Tasurinczi. I kajman, oczywiście, się obudził. Od razu zrozumiał, że na jego plecach dzieją się dziwne rzeczy, których ani widzieć, ani pojąć nie był w stanie. Otworzył paszczę, ryknął, wściekle ogonem machnął, a ja, nie wiedząc nawet, co czynię, już trzymałem się czapli. Jak małpeczka małpy, jak niemowlę karmiącej je matki. Przerażona uderzeniami ogona czapla usiłowała wzbić się w powietrze, by uciec. A że nie mogła, bo trzymałem się jej mocno, więc strasznie wrzeszczała. Kajman, coraz bardziej przestraszony jej wrzaskami, ryczał wniebogłosy, a i ja wrzeszczałem. Cała nasza trójka wrzeszczała, chyba. Darliśmy się ile sił.

I nagle zobaczyłem, jak oddalają się ode mnie, zostając w dole: kajman, rzeka, błoto. Silny wiatr ledwie pozwalał mi oddychać. Byłem w górze. Unosiłem się w powietrzu. Tasurinczi, gawędziarz, odlatywał. Czapla leciała, a ja leciałem z nią, trzymając się mocno jej szyi, oplótłszy nogami jej nogi. W dole widać było ziemię o świcie. Wszędzie błyszczała woda. Te ciemne plamki to pewnie były drzewa; a te żmije to rzeki. Zimno było strasznie. Opuściliśmy ziemię? To znaczy, że znajdowaliśmy się w Menkoripatsa, w krainie chmur. Ale nie było rzeki. Gdzie się podziała Manaironczaari, rzeka o wodach z bawełny? Leciałem? Naprawdę leciałem? Czapla musiała chyba urosnąć, żeby mnie utrzymać. Albo może ja skurczyłem się do rozmiarów myszki. Któż może wiedzieć, jak to było. Czapla leciała spokojnie, machając skrzydłami i szybując na wietrze. Mój ciężar może jej nawet nie przeszkadzał. Zamknąłem oczy, żeby nie widzieć, jak daleko pod nami została ziemia. Jak nisko, jak głęboko w dole. Może nawet i smutno mi się zrobiło, jakby mi jej żal było. Kiedy otworzyłem oczy, zobaczyłem białe, zaróżowione na brzegach skrzydła czapli, uderzające miarowo w powietrzu. Ciepło jej piór chroniło mnie przed chłodem. Czapla czasem coś zabulgotała, wyciągając szyję, unosząc dziób, jakby gadała sama ze sobą. A więc to jest kraina Menkoripatsa. Do tej krainy wzlatywali seripigariowie podczas swoich zamroczeń; to tutaj, pośród chmur, radzili z bożkami saankarite, jak zapobiec szkodom wyrządzanym przez złe duchy i ich knowaniom. Nawet nie wiecie, jak bardzo chciałem tam zobaczyć takiego seripigariego unoszącego się w powietrzu. „Pomóż mi, wyciągnij mnie z tarapatów, Tasurinczi”, powiedziałbym mu. Bo, prawdę mówiąc, czy tam, w górze, lecąc między chmurami, nie byłem w większych tarapatach niż siedząc okrakiem na kajmanie?

Ile czasu leciałem, trzymając się czapli? Któż to może wiedzieć. I co teraz, Tasurinczi? Długo nie wytrzymasz. Ręce i nogi już ci ścierpły. Puścisz się, twoje ciało w powietrzu zacznie się rozpływać i kiedy dotrze na ziemię, będziesz już wodą. Przestało padać. Słońce zaczynało się podnosić. Dodało mi to sił. Śmiało, Tasurinczi! Zacząłem czaplę kopać, szarpać, bić, nawet ją ugryzłem, żeby zmusić do zniżenia lotu. Czapla nic z tego nie rozumiała. Przestraszona już nie burczała; zaczęła krzyczeć, walić dziobem na lewo i prawo, kręcić się, o tak, o tak, żeby mnie zrzucić. I niewiele brakowało, a parę razy bym się puścił. I nagle zdałem sobie sprawę, że kiedy ściskam ją za skrzydła, opadamy gwałtownie, jakby potykała się w powietrzu. Być może to mnie uratowało. Resztką sił owinąłem się nogami wokół jednego ze skrzydeł i unieruchomiłem je. Nie mogła już prawie nim machać. Dalej, Tasurinczi! I wtedy stało się to, co sobie zamyśliłem. Bijąc tylko wolnym skrzydłem, choćby nie wiem jak szybko, już nie leciała tak jak przedtem. Zmęczyła się, zaczęła zniżać się ku ziemi. Coraz niżej i niżej, krzycząc i krzycząc; może nawet i zrozpaczona. Za to ja cały szczęśliwy. Ziemia była już bliziutko, bliziutko. Ale masz szczęście, Tasurinczi. Wreszcie już jest. Kiedy musnęły mnie korony drzew, puściłem się. Spadając, spadając, patrzyłem na czaplę. Gadając, trzepocząc ponownie skrzydłami, unosiła się szczęśliwa. Spadałem, uderzając się boleśnie, kalecząc co chwila. Obijałem się o gałęzie, łamałem je, zdzierałem korę z pni, czując, że sam także łamię się i rozpadam. Próbowałem przytrzymać się rękami i nogami. „Och, gdyby tak mieć ogon, żeby móc chwytać się wszystkiego -szczęściary z tych małp”, myślałem. Może liście i gałęzie, liany, pnącza i pajęczyny wyłapią mnie, gdy będę spadał. Kiedy trzasnąłem o ziemię, nie zabiłem się, chyba. Wielka to radość poczuć ziemię pod sobą. Była miękka, cieplutka. I wilgotna. Ehej, jestem tutaj, dotarłem. To jest mój świat. To jest mój dom. To najlepsza rzecz, jaka mnie spotkała – życie tutaj, nie w wodzie, nie w powietrzu, ale na tej ziemi.

Kiedy otworzyłem oczy, przy mnie był Tasurinczi seripigari, przyglądał mi się. „Twoja papużka długo na ciebie czekała”, powiedział. I rzeczywiście, papużka też tam była i chrypiała. „A skąd wiesz, że to moja papużka?” – drwić zacząłem. „Papug w lesie zatrzęsienie”. „Ale tylko ta jest podobna do ciebie”, odpowiedział. Tak, to była moja papużka. Paplała radośnie, szczęśliwa, że mnie widzi. „Spałeś, sam nie wiem, ile księżyców”, powiedział mi seripigari.

„Dużo rzeczy mi się przydarzyło w tej podróży, gdy szedłem do ciebie, Tasurinczi. Trudno było tu dotrzeć. Nigdy bym nie dotarł, gdyby nie kajman, ptaszek kirigueti i czapla. Może ty mi wytłumaczysz, jak to było możliwe”.

„Podczas swej przygody zachowałeś spokój, nie dałeś się ponieść wściekłości i to cię uratowało”, wyjaśnił mi, gdy opowiedziałem mu to, co przed chwilą i wam opowiedziałem. I tak pewnie jest. Gniew i wściekłość to nieład w świecie, jak się wydaje. Gdyby ludzie nie wpadali w gniew, życie byłoby znacznie lepsze. „To przez wściekłość pojawiają się na niebie komety – kacziborerine”, zapewnił mnie. „Przez te ogniste ogony pędzące na złamanie karku, czterem krainom Wszechświata stale grozi nieład”.

Oto historia o Kacziborerine.

To było przedtem.

Kometa była wpierw młodym Macziguengą. Młodym i spokojnym. Wędrował. Zadowolony był pewnie. Zmarła mu żona, zostawiając syna, który rósł na zdrowego i dorodnego młodzieńca. Wychował go i pojął za żonę młodszą siostrę tej, którą stracił. Pewnego dnia, kiedy wracał z połowu, zastał młodzieńca dosiadającego jego drugą żonę. Oboje dyszeli z zadowolenia. Kacziborerine odszedł spod chaty zmartwiony i przejęty. „Muszę zdobyć kobietę dla syna”, myślał. „Bo potrzebuje żony”.

Poszedł poradzić się seripigariego. Ten porozmawiał z saankarite i wrócił. „Jedyne miejsce, gdzie możesz zdobyć żonę dla swego syna, znajduje się w regionie zamieszkanym przez Czonczoitów”, powiedział mu. „Ale miej się na baczności, dobrze wiesz dlaczego”.

Kacziborerine poszedł tam, bardzo dobrze wiedząc, że Czonczoici ostrzą sobie zęby nożami i jedzą ludzkie mięso. Ledwie pokonał jezioro, od którego zaczynało się ich terytorium, poczuł, jak połyka go ziemia. Mrok go otoczył. „Wpadłem w tseibarintsi”, pomyślał. Tak, rzeczywiście, znalazł się w pułapce na tapiry i kapibary, wykopanej w ziemi, przykrytej gałęziami, liśćmi i oszczepami. Czonczoici wyciągnęli go stamtąd, przerażonego i pokiereszowanego. Mieli na sobie diabelskie maski, spod których widać było ich zgłodniałe gardziele. Zadowoleni byli, obwąchując go i liżąc. Wszędzie wtykali swój nos i swoje języki. Nie zwlekając, wyrwali mu wnętrzności jak rybie. I natychmiast zaczęli go piec na rozżarzonych kamieniach. Podczas gdy Czonczoici, odurzeni, szczęśliwi, zajadali się jego wnętrznościami, na wpół opróżniona powłoka Kacziborerinego wymknęła się i uciekła przez jezioro.

Wracając do domu, przygotował wywar z tytoniu. Seripigarim był, być może, również. Dzięki zamroczeniu dowiedział się, że jego żona podgrzewa właśnie napój z trucizną, żeby go zabić. Nie dając się jeszcze ponieść wściekłości, wysłał do niej posłańca z dobrą radą. „Dlaczego chcesz zabić swego męża?” – mówił jej. „Nie rób tego. Wiele wycierpiał. Przygotuj raczej wywar, by przywrócić mu wnętrzności zjedzone przez Czonczoitów”. Słuchała, nic nie mówiąc, kątem oka spoglądając na młodzieńca, który teraz był jej mężem. Zadowoleni byli oboje, żyjąc razem.

Niebawem Kacziborerine dotarł do domu. Zmęczony długim wędrowaniem; zasmucony swą porażką. Żona podała mu naczynie. Żółtawy napój wyglądał jak masato, ale to była czicza z kukurydzy. Zdmuchnąwszy piankę, spragniony wypił napój. Ale płyn wymieszany ze strużkami krwi wypłynął natychmiast z jego ciała, które składało się tylko ze skóry. Kacziborerine, płacząc, zrozumiał, że jest pusty; płakał, że jest człowiekiem bez wnętrzności i bez serca.

I wówczas ogarnęła go wściekłość.

Deszcz lunął, zagrzmiały pioruny. Wszystkie diabły chyba zleciały się do lasu na tańce. Przerażona kobieta rzuciła się do ucieczki. W górę, ku poletkom, co chwila potykając się, uciekała. Tam ukryła się w pniu drzewa, które jej mąż wydrążył na kanoe. Kacziborerine szukał jej, wrzeszcząc z wściekłości: „Na kawałki ją rozszarpię”. Pytał o nią krzewy manioku z poletek maniokowych, a że nie umiały mu odpowiedzieć, wyrwał je z wściekłością. Pytał kwiaty maguny i floripondia: nie wiemy. Ani rośliny, ani drzewa nie potrafiły mu powiedzieć, gdzie ukrywa się żona. A wtedy ścinał je maczetą i deptał. W głębi lasu, pijąc masato, Kientibakori tańczył szczęśliwy.

W końcu, zmęczony poszukiwaniami, ślepy od wściekłości i nienawiści, Kacziborerine wrócił do domu. Złapał bambusową trzcinę, zmiażdżył jeden z jej końców, nasączył żywicą z drzewa ojee i zapalił. Kiedy płomień buchnął, złapał trzcinę za drugi koniec i wsadził ją sobie w tyłek, głęboko. Patrzył na ziemię, patrzył na las, wyjąc i skacząc. W końcu, już bez tchu, wyczerpany wściekłością, wskazując na niebo, krzyknął: „I gdzie mam teraz pójść, jeśli nie chcę zostać na tym przeklętym świecie? Tam, w górę sobie pójdę, tam będzie mi lepiej, może”. Już diabłem bfclse, „zaczął unosić się w górę i unosić. I od owej pory przebywa tam. Od owej pory jest tym, którego widzimy od czasu do czasu w krainie Inkite: Kacziborerine, kometa. Nie widać jego twarzy. Nie widać jego ciała. Tylko płonącą trzcinę wystającą mu z tyłka. Pewnie zawsze będzie latać wściekły.

„Dobrze, że nie natknąłeś się na niego, kiedy leciałeś, trzymając się czapli”, wyśmiewał się ze mnie Tasurinczi seripigari. „Spaliłby cię swoim ogonem, na pewno”. Według niego, Kacziborerine schodzi czasem na ten świat, by znad rzek zebrać zwłoki Macziguengów. Zarzuca je sobie na plecy i unosi się z nimi tam, w górę. Przemienia je w spadające gwiazdy, mówią.

Ja przynajmniej właśnie tego się dowiedziałem. Gawędziłem w owych stronach, gdzie jest tyle świetlików. Noc zapadła, gdy gadałem z Tasurinczim seripigarim. Las zapalał się tu i ówdzie, tu i ówdzie gasł i znowu zapalał się w innym miejscu. Jakby mrugał do nas. „Nie wiem, jak możesz żyć w takim miejscu, Tasurinczi. Ja bym tutaj nie zamieszkał. Chodząc z jednego miejsca w drugie, dużo rzeczy widziałem wśród wędrujących ludzi. Ale zapewniam cię, że nigdzie nie widziałem tylu świetlików. Wszystkie drzewa się iskrzą. Czy nie jest to zapowiedź nieszczęść? Zawsze, gdy zachodzę do ciebie, drżę na samą myśl o tych świetlikach. Jakby nas obserwowały i podsłuchiwały wszystko, co ci opowiadam”.

„Jasne, że nas obserwują”, zapewnił mnie seripigari. „Jasne, że uważnie słuchają tego, co mi opowiadasz. Równie niecierpliwie jak ja czekają, aż przyjdziesz. Cieszą się, widząc, że nadchodzisz, i słuchając twych opowieści. Mają dobrą pamięć, w przeciwieństwie do mnie. Bo ja, tracąc siły, tracę również całą moją wiedzę. One zachowują młodość, zdaje się. Kiedy odchodzisz, zabawiają mnie, przypominając zasłyszane od ciebie opowieści”.

„Chyba kpisz ze mnie, Tasurinczi. Wielu seripigarich odwiedziłem i każdy miał mi coś nadzwyczajnego do opowiedzenia. Ale nigdy nie słyszałem, żeby któryś z nich rozmawiał ze świetlikami”.

„No to właśnie masz go przed sobą”, powiedział mi Tasurinczi, zaśmiewając się z mojego zaskoczenia. „Żeby słuchać, trzeba umieć słyszeć. Ja się nauczyłem. W przeciwnym razie dawno już przestałbym wędrować. Wiesz przecież, że miałem rodzinę. Wszyscy odeszli, zabiło ich zło, rzeka zabiła, piorun, jaguar. Jak mogłem znieść tyle nieszczęść, co? Jak ci się wydaje? Słuchając, gawędziarzu. Tutaj, w to leśne ustronie, nigdy nikt nie zachodzi. Może od czasu do czasu, ale rzadko, jakiś Macziguenga z leżących niżej progów rzecznych przyjdzie po pomoc. Przyjdzie, pójdzie sobie, i znowu zostaję sam. Nikt tu nie przyjdzie mnie zabić; nie ma takiego wirakoczy, Mashka, punaruny, diabła nawet nie ma takiego, który by się wspiął do tego lasu. Ale życie tak samotnego człowieka szybko się kończy.

Co miałem zrobić? Wściec się? Rozpaczać? Odejść nad rzekę i wbić sobie kolec czambiry? Porozmyślałem, porozmyślałem i przypomniałem sobie o świetlikach. Też budziły we mnie pewien niepokój. Bo dlaczego tak dużo ich tutaj? Dlaczego nie ma ich aż tyle w innym zakątku lasu? W zamroczeniu przebadałem rzecz całą. Zapytałem o to duszę pewnego saankarite, tam, na dachu mej chaty. «A nie jest tak z twojego powodu?» – zapytał mnie. «A może zbierają się, żeby ci towarzyszyć? Człowiek potrzebuje rodziny, żeby wędrować*. I zostawił mnie na rozmyślaniach. Wtedy przemówiłem do nich. Dziwnie się czułem, gadając do światełek, które gasły i zapalały się, nie odzywając się do mnie. «Wiem, że jesteście tutaj, żebym nie czuł się samotny. Saankarite mi to wytłumaczył. Że też wcześniej nie odgadłem, głupiec ze mnie. Jestem wam bardzo wdzięczny, że przybyliście tutaj i towarzyszycie mi». Jedna noc minęła, druga i następna. Za każdym razem, gdy las mroczniał i zaludniał się światełkami, oczyszczałem się wodą, przygotowywałem tytoń, wywary i odzywałem się do nich, śpiewając. Całe noce im śpiewałem. I chociaż nie odpowiadały mi, ja ich słuchałem. Uważnie. Z szacunkiem. Dość szybko nabrałem pewności, że mnie rozumieją. «Rozumiem, rozumiem. Sprawdzacie, na ile cierpliwy jest Tasurinczi». Milcząc, bez ruchu, spokojny, z przymkniętymi oczami, czekając. Słuchałem ich, nie słysząc. W końcu, pewnej nocy, po wielu nocach, stało się. Tam, teraz. Dźwięki inne od dźwięków lasu, gdy zmierzch zapada. Słyszysz? Szepty, pomruki, jęki. Kaskada cichutkich głosów. Wiry głosów, głosów zderzających się, mijających głosów ledwo słyszalnych. Słuchaj, słuchaj, gawędziarzu. Zawsze tak jest na początku. Jakby gmatwanina głosów. A później już zaczynasz rozumieć. Zdobyłem ich zaufanie, być może. Szybko mogliśmy już rozmawiać. A teraz to moi krewni i powinowaci”.

Tak było, jak się zdaje. Przyzwyczaiły się świetliki, przyzwyczaił się i Tasurinczi. Teraz rozmawiają całymi nocami.

Seripigari opowiada im o wędrujących ludziach, a świetliki opowiadają mu swą odwieczną historię. Nie są zadowolone świetliki. Przedtem może były. Utraciły szczęście wiele księżyców temu, choć nadal świecą. Bo wszystkie świetliki tutaj są samcami. I to jest właśnie ich nieszczęście. Ich samicami są światełka tam, w górze. Tak, gwiazdy krainy Inkite. A co robią one w tamtym świecie na górze, a oni w tym? Oto, według Tasurincziego, opowiadana przez nich historia. Przyjrzyjcie im się, przyjrzyjcie. Światełka, które zapalają się i gasną? To ich słowa, być może. Choćby teraz, tutaj, wokół nas, opowiadają sobie pewnie, jak stracili swoje żony. Wciąż o tym opowiadają, niezmordowanie, mówi Tasurinczi seripigari. Żyją, wspominając wciąż swoje nieszczęście i przeklinając Kashiriego, księżyc.

Oto historia świetlików. To było przedtem.

W owym czasie byli jedną rodziną, oni mieli swoje samice, one miały swoich samców. Panował spokój, nie brakowało jedzenia, a te, które odchodziły, wracały dzięki tchnieniu Tasurincziego.

My, Macziguengowie, jeszcze nie zaczęliśmy wędrować. Księżyc żył pośród nas, mając za żonę Macziguenkę. Nienasycony był, ciągle chciał jej dosiadać, zejść z niej nie chciał. Zapłodnił ją i urodziło się słońce. A Kashiri dosiadał jej i dosiadał. Seripigari ostrzegł go: „Coś złego się stanie, na tym świecie i w tych na górze, jeśli się nie powstrzymasz. Daj swojej kobiecie odpocząć, nie bądź taki głodomór”. Kashiri puścił jego słowa mimo uszu, ale Macziguengowie przestraszyli się nie na żarty. A może słońce straci swoje światło, kto wie. Ziemia pogrąży się w ciemnościach, chłód zapanuje; życie zacznie zanikać, być może. I tak się stało. Do góry nogami się wszystko nagle wywróciło. Świat zadrżał, rzeki wystąpiły z brzegów, z Wielkiego Przełomu wynurzyły się potworne istoty, które spustoszyły całe regiony. Wędrujący ludzie, zagubieni, wprowadzeni w błąd, żyli w mrokach nocy, uciekłszy przed dniem, byle zadowolić Kashiriego. Bo księżyc, zazdrosny o syna, nienawidził słońca. Śmierć nas wszystkich czekała? Na to się zanosiło. Wówczas Tasurinczi dmuchnął. I jeszcze raz dmuchnął. I jeszcze raz, i jeszcze. Nie zabił Kashiriego, ale go zgasił, pozostawiając mu nikłe światełko, którym teraz świeci. I wygnał go z powrotem do Inkite, skąd kiedyś księżyc zszedł w poszukiwaniu żony. I tak zacząć się miało później.

Ale żeby księżyc nie czuł się osamotniony: „Zabierz ze sobą kogoś do towarzystwa, możesz wybrać, kogo chcesz” – powiedziało mu słońce, jego syn. Wówczas Kashiri wskazał na samiczki świetlików. Bo świeciły własnym światłem? Przypominały mu światło, które utracił, być może. Kraina Inkite, dokąd został wygnany ojciec słońca, jest pewnie krainą nocy. Gwiazdy świecące tam, w górze, to samiczki naszych świetlików. Tam, w górze pewnie przebywają. Dosiadane nieustannie przez księżyc, nienasyconego samca. A świetliki tutaj, bez swoich żon, wciąż na nie czekają. Może dlatego, kiedy widać przelatującą spadającą gwiazdę, świetliki dostają szału? Może dlatego zaczynają wpadać na siebie, na drzewa, trzepoczą na oślep? „To jedna z naszych żon”, myślą pewnie. „Uciekła od Kashiriego”, pewnie mówią. I marzą wszystkie samczyki: „Ta, która ucieka i nadlatuje, to moja żona”.

Tak zacząć się miało później, chyba. Słońce też żyje samotnie; świeci i ogrzewa. Przez Kashiriego stała się noc. Słońce chciałoby mieć rodzinę, czasami. Być blisko swego, złego, bo złego, ale ojca. Idzie go szukać. I wtedy spada raz i drugi. Spadanie słońca stąd się bierze, chyba. Dlatego pewnie zaczęliśmy wędrować. Żeby światu ład przywrócić i zapobiec zamętowi. Tasurinczi seripigari czuje się dobrze. Jest zadowolony. Wędruje. Otoczony jest świetlikami.

Ja przynajmniej właśnie tego się dowiedziałem.

W każdej podróży wiele się uczę, słuchając. Dlaczego mężczyźni mogą siać i zbierać maniok na polach maniokowych, a kobiety nie mogą? Dlaczego kobiety mogą siać i zbierać bawełnę, a mężczyźni nie? I wreszcie kiedyś dowiedziałem się, tam, w pobliżu rzeki Poguintinari, słuchając Macziguengów, i zrozumiałem. „Bo maniok jest samcem, a bawełna samicą, Tasurinczi. Roślina lubi mieć do czynienia z kimś sobie podobnym”. Samiczka z samiczką, samiec z samcem. Na tym polega mądrość, jak się zdaje. Prawda, papużko?

Dlaczego kobieta, która straciła męża, może łowić, lecz nie może polować, jeśli nie chce narażać porządku świata? Mówią, że kiedy trafia strzałą jakieś zwierzę, cierpi matka wszystkiego. Pewnie cierpi. O zakazach i o niebezpieczeństwach sobie myślałem podczas wędrówki. „Nie boisz się tak samotnie wędrować, gawędziarzu?” – pytają mnie. „Lepiej byłoby, gdybyś wziął sobie kogoś do towarzystwa”. Czasem mam towarzystwo. Jeśli ktoś idzie w tym samym co i ja kierunku, wędrujemy razem. Gdy spotykam jakąś wędrującą rodzinę, wędruję z nimi. Ale nie tak łatwo o towarzystwo. „Nie boisz się, gawędziarzu?” Przedtem się nie bałem, bo nie wiedziałem. Teraz się boję. Teraz wiem, co mogę napotkać w kanionie czy przy źródle, a to jakiegoś kamagariniego, a to jednego z potworów Kientibakoriego. Co bym wtedy zrobił? Nie wiem. Czasami, gdy już przygotuję sobie nocleg, wbiję pale przy brzegu rzeki, przykryję palmowymi liśćmi, zaczyna padać deszcz. I myślę sobie: a jeśli tak pojawi się jakiś diabełek, co wtedy zrobisz? I całą noc czuwam. Jak dotąd nie pojawił się. Może odstraszają go zioła z mojej sakwy; może naszyjnik, który zawiesił mi seripigari, mówiąc: „Będzie cię chronić przed demonami i podstępnymi sztuczkami maczikanariego”. Od tamtej pory nigdy go nie zdjąłem z szyi. Wielu zapewnia, że kto zobaczy w lesie zagubionego kamagariniego, natychmiast umiera. Pewnie żadnego jeszcze nie widziałem, być może.

Niedobrze jest również wędrować samotnie przez las ze względu na zakazy związane z polowaniem, wyjaśnił mi seripigari. „Co zrobisz, jeśli upolujesz małpę albo ustrzelisz indyczkę?” – pytał. „Bo kto ma podnieść zdobycz? Jeśli dotkniesz zabite przez siebie zwierzę, zostaniesz zbrukany”. To niebezpieczne, ponoć. Słuchając, nauczyłem się, co należy robić. Wpierw oczyścić krew trawą lub wodą. „Starannie czyścisz zwierzę z krwi i wtedy możesz już go dotknąć. Bo nie w mięsie i nie w kościach znajduje się nieczystość, którą możesz się zbrukać, ale we krwi nieżywego”. Tak też czynię i tutaj jestem. Gadając. Wędrując.

Dzięki Tasurincziemu seripigariemu od świetlików nigdy się nie nudzę, kiedy wędruję. I nie odczuwam też smutku. „Po ilu to jeszcze księżycach napotkam pierwszego wędrującego człowieka”, myślę sobie. I raczej nadstawiam uszu i słucham. I uczę się. Słucham uważnie, tak jak on to robił. Słuchając z zaciekawieniem, z szacunkiem. Po jakimś czasie ziemia zaczyna mówić. Tak jak i w zamroczeniu rozwiązują się języki wszystkim. Bo mówią nawet rzeczy, których nikt by o to nie podejrzewał. Są tu i tam: gadając. Kości i ciernie. Kamyki i pnącza. Małe krzewy i wschodzące listki. Skorpion. Szereg mrówek ciągnących żuczka do mrowiska. Motyl z tęczą na skrzydłach. Koliber. Gada mysz przycupnięta na gałęzi i gadają kręgi wody. Leżąc na ziemi, bez ruchu, z zamkniętymi oczami, gawędziarz słucha i słucha. Myśląc: „Niech wszyscy o mnie zapomną”. I wtedy jedna z moich dusz odchodzi. I przychodzi mnie odwiedzić matka jednej z rzeczy, które są tuż-tuż. Słyszę, zaczynam słyszeć. Już zaczynam rozumieć. Wszyscy mają coś do opowiedzenia. Tego, być może, nauczyłem się, słuchając. Chrząszcz też. I ledwie widoczny, ledwie wystający z błota kamyk też. Nawet wesz, którą rozgniatamy paznokciem, ma swoją historię do opowiedzenia. Gdybym to ja mógł zapamiętać wszystko, co słyszę. Pewnie byście mnie słuchali bez końca.

Niektóre z rzeczy znają swoją historię i historię innych; inne zaś wyłącznie swoją. Ten, który zna wszystkie historie, posiada mądrość i wiedzę, bez wątpienia. Od niektórych zwierząt nauczyłem się ich historii. Wszyscy byli ludźmi, przedtem. Urodzili się, mówiąc, albo lepiej powiedziawszy, z mówienia. Słowo istniało przed nimi. Później to, co mówiło słowo. Człowiek mówił, i to, co mówił, pojawiało się. Tak było przedtem. Teraz gawędziarz mówi i nic. Zwierzęta i rzeczy już istnieją. To było później.

Pierwszym gawędziarzem byłby wobec tego Paczakamue. Tasurinczi dmuchnął i zrodził Pareni. To była pierwsza kobieta. Wykąpała się w Wielkim Przełomie i nałożyła białą cushmę. Oto ona: Pareni. Istniejąca. Następnie Tasurinczi dmuchnął i zrodził brata Pareni, Paczakamuego. Wykąpał się w Wielkim Przełomie i nałożył cushmę w kolorze błękitnawej glinki. Oto on: Paczakamue. Ten, który mówiąc, zrodzi tyle zwierząt. Nie zdając sobie z tego sprawy, być może. Obdarzał ich imieniem, wymawiał słowo, a mężczyźni i kobiety stawali się tym, co mówił Paczakamue. Nie chciał tego robić. Ale miał taką moc.

Oto historia Paczakamuego, z którego słów rodziły się zwierzęta, drzewa i skały.

To było przedtem.

Pewnego razu poszedł odwiedzić swoją siostrę, Pareni. Kiedy zaczęli popijać masato, siedząc na matach, zapytał o jej dzieci. „Bawią się tam, na drzewie”, powiedziała. „Uważaj, żeby nie zamieniły się w małpki”, zaśmiał się Paczakamue. I ledwie to powiedział, a dzieci, już owłosione, już z ogonami, rozdarły się małpimi wrzaskami na całą okolicę. Uwieszone ogonami na gałęziach huśtały się rozradowane.

Odwiedziwszy innym razem swoją siostrę, Paczakamue zapytał Pareni: „A twoja córka?” Dziewczyna właśnie miała swoją pierwszą krew i oczyszczała się w szałasiku z liści i trzcin na tyłach domu. „Trzymasz ją w zagrodzie jak tapira”, zażartował Paczakamue. „Co to znaczy tapir?”, wykrzyknęła Pareni. W tej samej chwili usłyszeli ryk i chrobot grzebiących w ziemi racic. I ich oczom ukazał się drepczący w stronę lasu, przerażony, węszący wokół tapir. „No, to właśnie, to znaczy”, wymamrotał Paczakamue, pokazując tapira.

Wówczas Pareni i jej mąż Yagontoro przestraszyli się. Czy Paczakamue nie łamie porządku świata wypowiadanymi przez siebie słowami? Trzeba go zabić, na wszelki wypadek. Kto wie, ile zła może wyrządzić swoim gadaniem! Zaprosili go na masato. Kiedy już był pijany, udało im się wywabić go na brzeg stromego wąwozu. „Popatrz, popatrz!” – powiedzieli mu. Spojrzał w dół i wtedy go popchnęli. Paczakamue staczał się i staczał. Kiedy dotarł na dno, nawet się nie obudził. Wciąż spał i bekał w obrzyganej cushmie.

Kiedy otworzył oczy, bardzo się zdziwił. Pareni obserwowała go ze skraju wąwozu. „Pomogłabyś mi się stąd wydostać”, poprosił ją. „Zmień się w jakieś zwierzę i wydostań się sam z przepaści”, odpowiedziała mu drwiąco. „Przecież z Macziguengami potrafisz to robić, prawda?” Idąc za jej radą, Paczakamue wypowiedział słowo „sankori”. I od razu przeistoczył się w mrówkę sankori, tę, która buduje wiszące chodniki na pniach i na skałach. Ale tym razem budowle mrówki zachowywały się dość tajemniczo; sięgając już prawie brzegu przepaści, rozpadały się same. „I co mam teraz zrobić?” – zajęczał zrozpaczony gawędziarz. Pareni poradziła mu: „Powiedz, żeby coś wyrosło spod kamieni. I będziesz się mógł po tym wspiąć”. Paczakamue powiedział „trzcina” i wzeszła, i wyrosła trzcina. Ale co się wspiął, łodyga pękała na pół i gawędziarz staczał się w przepaść.

Wówczas Paczakamue odwrócił się i ruszył przed siebie dnem przepaści. Wściekły był. „Widać muszę sprowadzać nieszczęścia”, mówił sobie. Yagontoro ruszył za nim, żeby go zabić. Trudna to była pogoń i długa. Mijał księżyc za księżycem, a ślady Paczakamuego były coraz mniej widoczne. Pewnego ranka Yagontoro natknął się na rosnącą kukurydzę. Podczas zamroczenia dowiedział się, że wyrosła ona z prażonych ziaren, które Paczakamue miał w sakwie; widać nie zauważył, jak mu wypadły. Już niedługo dogoni go wreszcie. I rzeczywiście, niebawem dostrzegł Paczakamuego. Przegradzał rzekę, rzucając drzewa i tocząc kamienie. Chciał zmienić jej bieg, by zalać osadę i zatopić Macziguengów. Wściekły, co i raz puszczał bąki. A tam, w lesie, Kientibakori i jego diabełki pewnie tańczyli i tańczyli, pijani ze szczęścia.

Yagontoro wówczas przemówił doń. Kazał mu się zastanowić i przekonał go, jak się zdaje. Zaprosił, by wrócili razem do Pareni. Ale ledwie ruszyli w drogę powrotną, zabił go. Zerwała się burza, która rzeki wzburzyła i wyrwała z korzeniami wiele drzew. Lało strumieniami, huczały pioruny. Yagontoro, jakby nigdy nic, dalej odcinał głowę od ciała Paczakamuego. Później przebił głowę dwoma kolcami palmy czonta, jednym pionowo, drugim poziomo i zakopał ją w tajemnym miejscu. Ale zapomniał mu uciąć język i za ten błąd dotąd płacić musimy. Dopóki nie obetniemy mu języka, wciąż będzie nam grozić niebezpieczeństwo, podobno. Bo język ten czasami przemawia, wprowadzając zamęt i odwracając porządek rzeczy. Ale gdzie pogrzebana jest głowa, nie wiadomo. Nad miejscem tym, jak mówią, unosi się smród zgniłej ryby. A paprocie wokół cały czas dymią jak gasnące ognisko.

Yagontoro, po odcięciu Paczakamuemu głowy, wyruszył w drogę do Pareni. Zadowolony był, bo sądził, że uwolnił ten świat od zamętu. Teraz wszyscy będą żyć spokojnie, myślał sobie pewnie. Ale ledwie ruszył, poczuł się jakiś ociężały. I dlaczego szło mu się jakoś tak koślawo? Przestraszony poczuł, że zamiast nóg ma łapki, zamiast rąk czułki, a zamiast ramion skrzydełka. I zamiast być wędrującym człowiekiem, był żuczkiem, jak wskazuje jego imię. A tam, pod leśną darnią, krztusząc się ziemią, mimo wbitych kolców, język Paczakamue widać powiedział: „yagontoro”. I Yagontoro stał się wtedy żuczkiem yagontoro.

Martwy, z obciętą głową, Paczakamue nadal przeistaczał rzeczy, by upodabniały się do jego słów. I co wobec tego stanie się ze światem? Wtedy Pareni miała już innego męża i wędrowała zadowolona. Pewnego ranka, gdy tkała cushmę, przeplatając i splatając włókna bawełny, mąż zbliżył się do niej, by zlizać pot ściekający jej po plecach. „Wyglądasz jak pszczółka spijająca nektar z kwiatów”, odezwał się głos z głębi ziemi. Ale on nie mógł już tego usłyszeć, bo właśnie unosił się lekko i bzycząco w powietrzu, pszczółka szczęśliwa.

Pareni niebawem wyszła za mąż za Tzonkiriego, który wówczas był jeszcze człowiekiem. Tzonkiri spostrzegł, że za każdym razem, kiedy wraca z odchwaszczania pola maniokowego, żona podaje mu do jedzenia nie znane ryby: bystrzyki. Z jakiej rzeki, z jakiego jeziora pochodziły? Pareni nigdy ich nie kosztowała. Tzonkiri zaczął podejrzewać, że coś tu jest nie w porządku. Zamiast pójść na pole, ukrył się w zaroślach, by podejrzeć żonę. Strasznie się przeraził tym, co zobaczył: bystrzyki wypływały Pareni spomiędzy nóg. Rodziła je jak dzieci. Wściekł się Tzonkiri. I rzucił się na nią, żeby ją zabić. Ale nie zdołał tego zrobić, bo głos daleki, dochodzący z ziemi, wypowiedział jego imię. A czy możliwe jest, by koliber mógł zabić kobietę? „Nigdy już nie będziesz jadł bystrzyków”, drwiąco zaśmiała się Pareni. „Teraz będziesz latał od kwiatka do kwiatka i pyłki spijał”. Tzonkiri jest od tamtej pory tym, kim jest.

Pareni już nie chciała mieć następnego męża. W towarzystwie córki ruszyła w drogę. Wsiadła do kanoe i niejedną rzeką spłynęła, niejedną stromizną się wspięła, przez gęste lasy się przedarła. Po wielu księżycach dotarły do Solnej Góry. I tam dobiegły ich z dalekiej dali słowa wypowiedziane przez zakopaną głowę. I usłyszawszy je, skamieniały. Teraz są dwiema olbrzymimi, szarymi, pokrytymi mchem skałami. Jeszcze tam pewnie stoją. W ich cieniu siadali Macziguengowie, by napić się masato i pogadać, zdaje się. Kiedy wchodzili na Górę po sól.

Ja przynajmniej właśnie tego się dowiedziałem.

Tasurinczi, zielarz, ten znad rzeki Tikompinia, nadal wędruje. Zioła, które noszę w mojej sakwie, dostałem od niego właśnie z wyjaśnieniem, na co pomaga każdy Usteczek lub garść ich cała. Ten z przypalonymi brzegami nos zatyka jaguarowi i w ten sposób nie może już zwęszyć wędrującego człowieka. A ten żółtawy osłania przed żmiją. Tyle ich, że już mi się mylą. Każdy służy do czegoś innego. Na zło każde i na obcych. Żeby ryby z jeziora wpłynęły do sieci. Żeby strzała trafiła w cel. A ten, żeby się nie potknąć i nie spaść na dno wąwozu.

Poszedłem odwiedzić zielarza, wiedząc, że w regionie pojawiło się pełno wirakoczów. To prawda; jeszcze tam są. I jest ich wielu. Kiedy szedłem ścieżką, widziałem warkoczące łodzie, sunące w górę i w dół rzeki, pełne wirakoczów. Na piaskowych ławicach, gdzie w nocy wyłaziły żółwie, by składać swoje jaja i gdzie przybywali ludzie, by przewrócić je do góry nogami, teraz żyją wirakocze. I tam, gdzie stała chata zielarza. A ci nie przybyli tutaj dla żółwi ani dla zakładania gospodarstw, ani dla wyrębu, jak się zdaje. Tylko dla żwiru i piasku z rzeki. Dla złota, jak się zdaje. Nie podszedłem, nie pokazałem się. Ale, choć z daleka, zdałem sobie sprawę, że jest ich bardzo dużo. Postawili swoje domy. Żyją tam, żeby już tam zostać na zawsze, być może.

Nie natrafiłem w tamtej okolicy na żaden ślad po Tasurinczim, zielarzu, ani po jego krewnych, ani po wędrujących ludziach. „Niepotrzebnie żeś się nawędrował”, pomyślałem. Niespokojny byłem, czując wokół obecność tylu wirakoczów. A jeśli natknę się na któregoś z nich, co wtedy? Ukryłem się więc, by z nastaniem zmroku oddalić się od Tikompinia. Wdrapałem się na drzewo i schowany pośród gałęzi podglądałem ich. Na obu brzegach rzeki wygrzebywali ziemię i żwir, rękoma, palami i motykami. I przepuszczali je przez wielkie sita, tak jak przesypuje się maniok na masato. I mielili kamyki na tacach. Niektórzy z nich zapuszczali się w las na polowanie i słychać było wystrzały. Drzewa drżały od huku i ptaki podrywały się z wrzaskiem. Jeśli będą robić wciąż tyle hałasu, to niebawem w tamtych okolicach nie będzie ani jednego zwierzęcia. Odejdą tak jak Tasurinczi, zielarz. Kiedy noc zapadła, zszedłem z drzewa i szybko się oddaliłem. Kiedy znalazłem się już daleko, zrobiłem szałasik z liści ungurabi i zasnąłem.

Kiedy się obudziłem, ujrzałem jednego z synów zielarza. „Co tutaj robisz?” – zapytałem go. „Czekam, aż się obudzisz”, odpowiedział. Szedł moim tropem od wczoraj, kiedy zauważył mnie na ścieżce, gdy zbliżałem się do rzeki, gdzie przebywają wirakocze. Jego rodzina przeniosła się o trzy księżyce drogi stąd, w górę strumienia spływającego do Tikompinii. Wędrowaliśmy powoli, żeby nie natrafić na obcych. Las w tamtym miejscu trudny jest do przejścia. Nie ma żadnej ścieżki. Drzewa rosną jedno przy drugim, okręcają się wokół siebie, walczą ze sobą. Ręce bolą od machania maczetą i wycinania gałęzi i krzewów, które natychmiast zamykają się, jakby mówiąc: „Tędy nie przejdziesz”. Wszędzie błoto. Brnęliśmy i co chwila staczaliśmy się po śliskich od deszczu stokach. Zaśmiewaliśmy się, widząc, jak jesteśmy obłoceni i podrapani. Doszliśmy w końcu. A więc tutaj był Tasurinczi. „Jesteś tam?” „Ehej, tutaj jestem”. Jego żona rozłożyła maty. Zjedliśmy maniok i wypiliśmy masato.

„Tutaj na pewno wirakocze nie dojdą – tak głęboko się zaszyłeś”, powiedziałem mu. „Dojdą”, odpowiedział mi. „Może to potrwa trochę, ale i tutaj się pojawią. Musisz się tego nauczyć, Tasurinczi. Oni zawsze dochodzą tam, gdzie przebywamy. Tak było od początku. Ile razy musiałem odchodzić, bo oni się pojawiali? Zanim się jeszcze urodziłem, chyba. I tak będzie, gdy odejdę i wrócę, jeżeli moja dusza nie zostanie na jednym z tamtych światów. Zawsze odchodziliśmy, bo ktoś przychodził. W ilu miejscach żyłem? Któż to wie, ale dużo ich było. «Musimy poszukać tak trudno dostępnego miejsca, takiej gęstwiny, by nigdy nie mogli tam dqjść» mówiliśmy. «A nawet jeśli dojdą, to żeby odechciało im się zostać». A oni zawsze dochodzili i zawsze chcieli pozostać. To sprawdzone. Nie ma się co oszukiwać. Przyjdą, a ja odejdę. To źle? Raczej dobrze. Bo takie jest chyba nasze przeznaczenie, Tasurinczi. Czyż nie jesteśmy wędrującymi ludźmi? Wobec tego musimy być chyba wdzięczni Mashkom i punarunom. I wirakoczom też. Zajmują miejsca, w których żyjemy? Zmuszają nas do wypełniania naszych obowiązków. Bez nich zgnuśnielibyśmy. Słońce upadłoby, być może. Świat byłby ciemnością; ziemia należałaby do Kashiriego. Nie byłoby ludzi, tylko okrutne zimno”.

Tasurinczi, zielarz, gada jak gawędziarz.

Najgorszym czasem był czas wykrwawiania drzew, według niego. On sam tego nie przeżył, ale jego ojciec przeżył i jego matki. I tylu historii się nasłuchał, że jakby sam to przeżył. „Tylu, że czasami wydaje mi się, że też raniłem drzewa, żeby wyciągnąć z nich sok, i że mnie też schwytano jak kapibarę, by zabrać do obozowiska”. Kiedy takie rzeczy się dzieją, to już nie znikają. Zostają w jednym z czterech światów i seripigari może im się przyjrzeć w zamroczeniu. A ci, którzy zdołają im się przyjrzeć, wracają pewnie rozdygotani i zęby im szczękają z obrzydzenia. Strach był tak wielki i tak wielki był zamęt, że znikło zaufanie. Nikt nikomu nie wierzył, synowie posądzali ojców, że ci na nich polują, a ojcowie podejrzewali, że synowie, korzystając z chwili nieuwagi, rzucą się na nich, zwiążą i związanych zaniosą do obozowisk. „Nie potrzebowali magii, żeby wykradać potrzebnych im ludzi. Wyłącznie sprytem dostali to, co chcieli. Wirakocze mają widać swoją mądrość”, mówi Tasurinczi z podziwem.

Z początku sami chodzili po lasach, polując na ludzi. Wpadali do osad, strzelali ze swoich strzelb. Ich psy szczekały i gryzły: też polowały. Wędrujący ludzie, spłoszeni hukiem i hałasem, wpadali w przerażenie jak ptaki, które widziałem nad rzeką. Ale oni nie mogli pofrunąć. Chwytali ich na lasso w domach; chwytali na ścieżkach i na rzece, jeśli próbowali uciekać w kanoe. Do roboty, kurwa! Do roboty, Macziguengo! Tych, którzy mieli ręce zdatne do wykrwawiania drzew, zabierali ze sobą. Starców i niemowlaków nie chcieli. „Ci się nie nadają”, mówili. Kobiety też zabierali, do gotowania i do prac w gospodarstwie. Do roboty! Do roboty! Powróz na szyję i pędzili do obozowisk. Kto tylko wpadł w ich ręce, tam był zaganiany. Do roboty, Macziguengo! Do roboty, Piro! Do roboty, Yaminahuo! Do roboty, Ashaninko! I tam zostawali, wymieszani ze sobą. Dobrze im służyli, jak się zdaje. Zadowoleni byli wirakocze. Z obozowisk niewielu wychodziło. Szybko odchodzili, może wściekli albo smutni, że ich dusze już nie wrócą, być może.

Ale najgorsze, opowiada Tasurinczi, zielarz, nastąpiło, kie dy zaczęło brakować ludzi, bo tylu ich odchodziło. Do roboty kurwa! Ale już nikogo nie było do roboty. I sił do roboty też już nie było. Nie mogąc nawet rąk unieść, umierali. Wirakoczów ogarniała wściekłość. „Co zrobimy bez rąk?” – mówili. „Co mamy teraz zrobić?” Wówczas wysłali z obozowisk pojmanych, by polowali na ludzi. „Kup sobie wolność” – mówili. „I prezenty możesz dostać. I jedzenie. I strzelbę. Chcesz?” Wszyscy chcieli, zdaje się. I namawiali Pira: „Złapiesz trzech Macziguengów i możesz wrócić do siebie na zawsze. Masz tu swoją strzelbę”. I do Mashka: „Upoluj kilku Pirów i będziesz mógł wrócić do domu, wziąć ze sobą żonę i jeszcze te prezenty. I masz tu psa, żeby ci pomógł”. Szczęśliwi byli, być może. Żeby wyjść z obozowiska, zostawali łowcami ludzi. I tak jak drzewa, rodziny zaczęły krwawić. Wszyscy polowali na wszystkich. Strzelbą, łukiem, pułapkami, lassem, nożem. Do roboty, kurwa! I pojawiali się w obozowiskach. „Masz, upolowałem ci ich. Oddaj mi żonę”, mówili. „Daj mi strzelbę. Daj mi prezent. A teraz sobie idę”.

I tak zanikło zaufanie. Wszyscy stali się wrogami wszystkich. Kientibakori szalał, tańcząc z radości? Ziemia może zadrżała? Rzeki może zalały i porwały wszystkie domy? Któż to wie. „Wszyscy musimy odejść”, mówili przestraszeni. Rozum też stracili. „Bo robiliśmy wszystko, żeby się skalać i zwyrodnieć”, płakali. Codziennie dochodziło do rzezi. Rzeki pewnie spływały krwią, a drzewa krwią były zbryzgane. Kobiety rodziły martwe dzieci; odchodziły, zanim się urodziły, nie chcąc żyć tam, gdzie wszystko było złem i zamętem. Wielu było wędrujących ludzi, przedtem; później mało. Taki był czas wykrwawiania drzew. „Świat przemienił się w chaos”, wściekali się. „Słońce upadło”.

Czy to, co się wtedy zdarzyło, może jeszcze raz się wydarzyć? Zielarz mówi, że tak. „To wszystko jest, przebywa w jednym ze światów i, tak jak dusze, może powrócić. Jeśli tak się stanie, to będzie nasza wina, być może”. Lepiej zachować ostrożność i czujną pamięć.

Troje dzieci Tasurincziego, zielarza, odeszło od czasu kiedy żyje, tam, na górze. Widząc, jak mu odchodzą jedno po drugim, pomyślał: „Czyżby wracało zło, które zabierało całe rodziny?” Nie mógł się dowiedzieć, czy ich dusze wróciły. „Jak to wobec tego będzie?” – powiedział mi. Nie poznał jeszcze dobrze miejsca, w którym teraz żyje, i nie wie, jakie są przyczyny pewnych zdarzeń. Wszystko w owym miejscu jest jeszcze dla niego bardzo tajemnicze. Ale jest tam również dużo ziół. Jedne już znał; innych nie. Uczy sieje rozpoznawać. Zbiera je, obserwuje je długo, porównuje, wącha, a czasem próbuje. Gryzie, przeżuwa i wypluwa albo połyka. „To jest dobre”, mówi.

Troje jego dzieci odeszło w ten sam sposób. W gorączce się budząc, drżąc, pocąc się. I tak słabe, jakby pijane były. Na nogach nie mogły ustać. Próbowały chodzić, tańczyć i natychmiast upadały. Nawet mówić nie mogły, zdaje się. Kiedy przydarzyło się to najstarszemu, Tasurinczi pomyślał, że to ostrzeżenie, aby stąd odszedł. Że nie jest to dobre miejsce do zamieszkania, może. „Nie mogłem się tego dowiedzieć”, mówi. „To była choroba niepodobna do innych, nie było na nią ziela”. Złe czary kamagariniego, może. Te diabełki zawsze wyłażą ze swymi diabelstwami, kiedy pada. Kientibakori śledzi ich na skraju lasu, zaśmiewając się. Poprzedniego dnia pioruny grzmiały i padał ulewny deszcz, a wiadomo, że wtedy zbliża się jakiś kamagarini.

Kiedy to dziecko odeszło, rodzina Tasurincziego przeniosła się nieco wyżej. Niebawem drugie dziecko zaczęło tracić przytomność i upadać. A więc tak samo jak pierwsze. Kiedy i ono zmarło, znowu zmienili miejsce. I wtedy to samo przydarzyło się trzeciemu. Postanowił już się nie ruszać. „Ci, co odeszli, zajmą się czymś, zatroszczą się, by nas uchronić przed tym kamagarinim, który chce nas stąd wypędzić”, mówi. I tak się pewnie stało. Nikt już od tamtej pory nie stracił przytomności i nie upadał.

„To musi mieć swoją przyczynę”, mówi zielarz. „Wszystko ma swoją przyczynę. Polowania na ludzi w czasie wykrwawiania drzew również. Ale niełatwo jest ją znaleźć. Nawet seripigari nie zawsze ją znajduje. Może cała trójka odeszła, żeby porozmawiać z matkami tego miejsca. Z trójką tutaj zmarłych nie będą na nas patrzeć jak na intruzów. Teraz jesteśmy stąd. Czy nie znają nas te drzewa, te ptaki? Czy nas nie zna tutejsza woda i powietrze? Może to jest wytłumaczenie. Od czasu, kiedy dzieci odeszły, nie odczuliśmy żadnej wrogości. Jakby nas przyjęto, tutaj”.

Dużo księżyców z nim spędziłem. Niewiele brakowało, a pozostałbym tam, w pobliżu zielarza. Pomagałem mu zakładać pułapki na indyczki i chodziłem nad jezioro łowić bystrzyki. Pracowałem z Tasurinczim, karczując las pod nowe poletko, żeby to, które ma teraz, mogło odpocząć. Wieczorami rozmawialiśmy. Podczas gdy kobiety iskały się, przędły, tkały maty i cushmy, przeżuwały i wypluwały maniok, przygotowując masato.

Zielarz prosił, żebym opowiadał mu o wędrujących ludziach, o tych, których znał, ale i o tych, których nigdy nie widział. Mówiłem mu o was, tak jak wam o nim. Księżyce mijały i nie miałem ochoty stamtąd odchodzić. Działo się ze mną coś, czego nigdy przedtem nie doświadczyłem. „Zmęczony już wędrowaniem?” – zapytał mnie. „Wielu odczuwa to zmęczenie. Nie musisz się tym przejmować, gawędziarzu. Jeśli tak jest, zmień obyczaje. Zostań w wybranym miejscu, załóż rodzinę. Zbuduj dom, wykarczuj las, uprawiaj maniok. Będziesz miał dzieci. Zostaw wędrowanie i zostaw gawędzenie. Tu nie możesz zostać, moja rodzina jest liczna. Ale możesz pójść w górę, wzdłuż rzeki, dwa, trzy księżyce stąd. Tam jest wąwóz, który tylko czeka na ciebie, jak myślę. Mogę ci tam towarzyszyć. Chcesz rodzinę? Też ci mogę pomóc, jeśli tego chcesz. Weź ze sobą tę kobietę. Stara jest i spokojna i pomoże ci, bo potrafi gotować i prząść jak mało która. Albo, jeśli wolisz, tam masz najmłodszą z moich córek. Nie będziesz mógł jej dotknąć, bo jeszcze nie krwawiła. Gdybyś teraz ją dosiadł, mogłoby zdarzyć się jakieś nieszczęście, najpewniej. Ale poczekaj trochę, a ona w tym czasie nauczy się być twoją żoną. Matki ją nauczą. A po jej pierwszej krwi przyniesiesz mi kapibarę, trochę ryb, ziemnych płodów, okazując mi szacunek i uznanie. Tego chcesz, Tasurinczi?”

Myślałem o jego propozycji. Miałem ochotę ją przyjąć. Nawet śniło mi się, że ją przyjąłem i zmieniłem swoje życie. Moje życie, to, które wiodę, to przyzwoite życie, wiem o tym. Wędrujący ludzie przyjmują mnie z radością, częstują jedzeniem i schlebiają mi. Ale żyję, podróżując, a ile jeszcze czasu dam radę to robić? Odległości pomiędzy rodzinami są coraz większe. Ostatnio podczas wędrówki często myślę o tym, że pewnego dnia siły odmówią mi posłuszeństwa. Prawda, papużko? Wyczerpany padnę i tam, na ścieżce, zostanę. Żaden Macziguenga nie przejdzie obok, pewnie. Moja dusza odejdzie i moje puste ciało zacznie gnić, rozdziobywane przez ptaki i zadeptywane przez mrówki. Trawa wyrośnie pośród moich kości, być może. Kapibara zje odzienie mojej duszy, również. Kiedy człowieka opadają takie lęki, czy powinien zmienić swoje zwyczaje? Tak wydawało się Tasurincziemu, zielarzowi.

„Zgoda, wobec tego przystaję na twoją propozycję”, powiedziałem mu. Towarzyszył mi do miejsca, które na mnie czekało. Dwa księżyce tam szliśmy. Trzeba było schodzić i wchodzić lasami, w których zanikały ścieżki, a gdy pokonaliśmy jeden ze stoków, małpy shimbillo, podnosząc straszliwy wrzask, obrzuciły nas skorupami. W wąwozie natknęliśmy się na młodego jaguara zaplątanego w ciernisty krzew. „To jaguarzątko coś oznacza”, zafrasował się zielarz. Ale nie był w stanie wybadać co. Dlatego, miast zabić i zedrzeć z niego skórę, puścił zwierzę wolno. „Czyż nie jest to dobre miejsce do życia?” -zapytał, pokazując mi okolicę. „Tam, w tym wysokim lesie, możesz mieć pole pod maniok. Tam nigdy woda nie sięgnie. Jest dużo drzew, mało trawy, więc ziemia będzie dobra i maniok będzie dobrze rósł”. Tak, to było miejsce, w którym można było żyć. Choć nigdy i nigdzie nie było mi tak zimno jak tam, w nocy. „Zanim się zdecydujesz, zobaczmy, czy są tu zwierzęta, na które mógłbyś polować”, powiedział Tasurinczi. Zrobiliśmy pułapki. Złapały się w nie kapibara i paka. Później, z zasadzki zrobionej na szczycie drzewa, ustrzeliliśmy indyczkę kanari. Postanowiłem tu zostać i postawić dom.

Ale kiedy już się brałem do ścinania drzew, pojawił się syn zielarza, ten sam, który poprowadził mnie do jego nowego domu. „Coś się zdarzyło”, powiedział. Wróciliśmy. Stara, którą Tasurinczi miał mi dać za żonę, nie żyła. Utarła barbasco, przygotowała wywar, mrucząc: „Nie chcę, żeby wygadywali na mnie: «Przez nią zostaliśmy bez gawędziarza*. Będą gadać, że go omotałam, że urok na niego rzuciłam, by wziął mnie za żonę. Wolę odejść”.

Pomogłem zielarzowi spalić dom, cushmę, garnki, naszyjniki i wszystko, co należało do kobiety. Owinęliśmy ją w kilka mat i ułożyliśmy na tratwie z palmowych deszczułek. Popchnęliśmy i czekaliśmy, aż prąd rzeki porwie ją ze sobą.

„To ostrzeżenie, które musisz przyjąć albo odrzucić”, powiedział mi Tasurinczi. „Gdybym był tobą, nie odrzucałbym go. Każdy człowiek ma swoje obowiązki, przecież. Po co wędrujemy? Żeby istniało światło i ciepło, żeby wszędzie panował spokój. Taki jest porządek świata. Ten, który rozmawiał ze świetlikami, robi to, co powinien robić. Ja przeprowadzam się w inne miejsce, kiedy pojawiają się wirakocze. Takie moje przeznaczenie, być może. A twoje? Odwiedzać ludzi i gadać do nich. Niebezpiecznie jest robić coś wbrew przeznaczeniu. Pomyśl tylko, odeszła już kobieta, która miała zostać twoją żoną. Gdybym był tobą, ruszyłbym natychmiast w drogę. Co zrobisz?”

Zrobiłem to, co radził mi Tasurinczi, zielarz. I następnego dnia rano, kiedy oko słońca zaczęło patrzeć na ten świat z Inkite, ja już wędrowałem. Teraz myślę o tej kobiecie, która odeszła, żeby nie zostać moją żoną. Teraz gadam do was, gawędzę. Jutro niech będzie, jakie ma być.

Ja przynajmniej właśnie tego się dowiedziałem.

Загрузка...