VI

W 1981 roku przez sześć miesięcy miałem w telewizji peruwiańskiej program zatytułowany „Wieża Babel”. Właściciel stacji, Genaro Delgado, stary przyjaciel, wpuścił mnie w tę przygodę, omamiwszy moje oczy trzema paciorkami: potrzebą podniesienia poziomu programów, które w poprzednich dwunastu latach, gdy telewizja poddana była przez dyktaturę wojskową całkowitej kontroli państwa, sięgnęły dna głupoty i trywialności; wizją podniecającego doświadczenia, jakim mogła być praca z jedynym – w takim kraju jak Peru – środkiem przekazu, zdolnym dotrzeć jednocześnie do bardzo różnej publiczności; dobrą pensją.

Rzeczywiście, było to niezwykłe dla mnie doświadczenie, choć zarazem najbardziej męczące i denerwujące, jakie kiedykolwiek zdarzyło mi się przeżyć. „Wystarczy, że się dobrze zorganizujesz i poświęcisz programowi pół dnia”, czarował mnie Genaro. „A wieczorami będziesz mógł nadal pisać”. Ale i w tym wypadku praktyka rozminęła się z teorią. W istocie musiałem „Wieży Babel” poświęcić w owych miesiącach wszystkie przedpołudnia, popołudnia i noce, a przede wszystkim godziny, podczas których pozornie nic specjalnego nie robiłem, jedynie zamartwiałem się, co wyszło na opak w poprzednim programie, i usiłowałem przewidzieć, co może wyjść jeszcze gorzej w następnym.

Robiliśmy „Wieżę Babel” we czterech: Luis Llosa, odpowiedzialny za produkcję i realizację; Moshe don Furgang, redaktor; operator Alejandro Perez i ja. Luisa, dla bliskich Lucha, i Moshego sam przyprowadziłem do telewizji. Obaj mieli doświadczenie w kinie – i jeden, i drugi realizowali filmy krótkometrażowe – ale, tak jak i ja, nigdy przedtem nie pracowali w telewizji. Tytuł programu ujawniał jego niewygórowane ambicje: zmieścić wszystko, pokazać cały kaledejdoskop tematów. Zamierzaliśmy udowodnić widzom, że program kulturalny nie musi być siłą rzeczy usypiający, ezoteryczny i erudycyjny, ale że może być zabawny i dla każdego, bo kultura nie jest synonimem nauki, literatury czy jakiejkolwiek wiedzy specjalistycznej, ale raczej sposobem zbliżania się do różnych problemów, punktem widzenia otwartym na wszystkie ludzkie sprawy. Zamiarem naszym było w ciągu nadawanego raz w tygodniu programu, który trwał godzinę – a często przedłużał się do półtorej – zająć się dwoma, trzema tematami jak najodleglejszymi od siebie, tak, by udowodnić publiczności, że program kulturalny nie kłóci się, powiedzmy, z piłką nożną czy boksem ani z salsą bądź z rozrywką, a reportaż polityczny albo dokument o plemionach amazońskich może być przyjemny i zarazem pouczający.

Kiedy z Lucho i Moshem przygotowywaliśmy listę tematów, osób i miejsc, którymi „Wieża Babel” powinna się zająć, i obmyślaliśmy sposób najudatniejszego ich pokazania, wszystko funkcjonowało cudownie. Kipiało w nas od pomysłów i od chęci odkrycia twórczych możliwości najpopularniejszego środka przekazu naszych czasów.

Ale odkryliśmy raczej niemożności zacofania i wszelkie jego subtelne sztuczki, dzięki którym wykoślawia najlepsze intencje i niweczy najbardziej heroiczne wysiłki. Mogę powiedzieć bez najmniejszej przesady, że większość poświęconego przez nas „Wieży Babel” czasu zeszła – została zmarnowana – nie na pracy twórczej i rozważaniu, jak wzbogacić program intelektualnie i artystycznie, ale na ustawicznych próbach rozwiązywania problemów wydawałoby się nieznaczących, niewartych nawet, by brać je pod uwagę. Co, na przykład, zrobić z samochodami telewizji, by wreszcie przyjeżdżały po nas punktualnie o ustalonej godzinie, tak byśmy bezpowrotnie nie tracili umówionych spotkań, samolotów, wywiadów? Otóż jedynym rozwiązaniem było udać się osobiście do mieszkań kierowców, obudzić ich, pojechać z nimi do stacji telewizyjnej, by tam odebrać sprzęt nagraniowy, wreszcie na lotnisko czy gdziekolwiek indziej. Ale i to rozwiązanie miało swoje mankamenty, bo po pierwsze nie dosypialiśmy, a po drugie wcale nie gwarantowało sukcesu, mogło bowiem zdarzyć się również, że w cholernych samochodach wyczerpał się akumulator albo że dział techniczny nie zdążył wydać dyspozycji o wymianie skrzyni biegów, rury wydechowej czy koła, które dzień wcześniej przestały istnieć na morderczych wybojach alei Arequipa…

Już po pierwszym nagranym przez nas reportażu zauważyłem, że film zeszpecony jest jakimiś dziwnymi plamami. Co to za brudne smugi? Alejandro Perez wyjaśnił nam, że jest to problem filtrów w obiektywie kamery. Miały już swoje lata, były zużyte i należało je wymienić. Dobra, poprosimy o wymianę. Co by tu zrobić, żeby to osiągnąć? Poza morderstwem próbowaliśmy wszystkiego – bezskutecznie. Wysyłaliśmy pismo za pismem do działu technicznego, błagaliśmy, dzwoniliśmy do kogo trzeba i z kim trzeba rozmawialiśmy bezpośrednio, z inżynierami, technikami, administratorami, interweniowaliśmy nawet u samego właściciela stacji. Wszyscy przyznawali nam rację, wszyscy się oburzali, wszyscy wydawali polecenie natychmiastowej wymiany filtrów. Być może nawet je wymieniono. Ale szarawe smugi obecne były we wszystkich naszych programach, od pierwszego do ostatniego. Jeszcze je, wraże cienie, widuję czasami, nie bez pewnej melancholii, gdy włączam telewizor i myślę: „Aha, kamera Alejandra Pereza”.

Nie wiem, kto w telewizji postanowił, że Alejandro Perez będzie pracować z nami. Ale była to dobra decyzja, bo – mając oczywiście na uwadze wszelkie wynikające z zacofania niedogodności, które on przyjmował z filozoficznym spokojem – Alejandro, kiedy bierze kamerę do rąk, okazuje się człowiekiem nader sprawnym. To talent całkowicie samorodny, z wrodzonym poczuciem kompozycji obrazu, ruchu, kąta, odległości. Bo Alejandro został kamerzystą przypadkowo. Był malarzem pokojowym przybyłym z Huanuco i któregoś dnia ktoś zaproponował mu, by dorobił sobie parę groszy, pomagając na stadionie, w dni rozgrywanych tam meczy, w noszeniu kamer telewizyjnych. Tyle się ich nadźwigał, że w końcu nauczył się je obsługiwać. Pewnego dnia zastąpił nieobecnego kamerzystę, drugiego dnia innego i, chcąc nie chcąc, okazał się nagle gwiazdą kamerzystów stacji telewizyjnej.

Na początku jego małomówność wyprowadzała mnie z równowagi. Tylko Lucho potrafił z nim rozmawiać. W każdym razie jakoś się tam porozumiewali, bo nie przypominam sobie, abym w ciągu tych sześciu miesięcy usłyszał Alejandra wypowiadającego pełne zdanie z podmiotem i orzeczeniem. Jedynie krótkie chrząknięcia aprobaty lub rozczarowania i okrzyk, którego bałem się jak dżumy, bo oznaczał on, że zostaliśmy – kolejny raz – pokonani przez przeogromne, wszechmocne i wszechobecne: „No i rozpierdoliło się!” Ile razy „rozpierdolił się” magnetofon, reflektor, akumulator, monitor? Wszystko mogło „się rozpierdolić” nieskończenie wiele razy, bo taka była właściwość wszystkich używanych przez nas w pracy przedmiotów i być może jedyna, wobec której wszyscy zawsze dochowywali psiej wierności. Ileż to razy diabli wzięli drobiazgowo opracowywane, przebadane projekty, wywiady umówione wreszcie po wielu wyczerpujących rozmowach, bo lakoniczny Alejandro wychrząkał swoje złowieszcze: „No i rozpierdoliło się!”?

Przede wszystkim pamiętam, co nam się przydarzyło w jednym z miast Amazonii, Puerto Maldonado, dokąd udaliśmy się, by przygotować niewielki dokument o śmierci poety i partyzanta Javiera Herauda. Alain Elias, towarzysz Herauda i dowódca rozbitego lub ujętego w dniu zabicia Herauda oddziału partyzanckiego, zgodził się opowiedzieć przed kamerami o wszystkim, co wówczas się wydarzyło. Jego świadectwo było ciekawe i wzruszające – znajdował się z Javierem Heraudem w kanoe, gdzie poetę dosięgły śmiercionośne kule, a sam Alain został w czasie strzelaniny ranny – i postanowiliśmy dopełnić je obrazami z miejsc zdarzenia i, jeśliby się nam udało, relacjami mieszkańców Puerto Maldonado pamiętających epizod sprzed dwudziestu lat.

Nawet Moshe – dotąd zawsze pozostający w Limie, by czuwać nad przygotowywaniem programu do emisji – pojechał ze mną, Luchem i Alejandrem Perezem do selwy. W Puerto Maldonado wielu świadków zgodziło się na przeprowadzenie wywiadów. Naszym wielkim odkryciem był policjant, który wpierw wziął udział w incydencie w centrum miasta, ujawniającym władzom obecność partyzantów w Puerto Maldonado – wtedy zginął jeden z żandarmów – następnie zaś w pościgu za Javierem Heraudem i w strzelaninie. Ów człowiek wycofał się już ze służby i obecnie pracował w gospodarstwie wiejskim. Namawianie go na wystąpienie w naszym programie szło nam bardzo opornie, ekspolicjant pełen był bowiem podejrzeń i obaw. Przekonaliśmy go w końcu. Nawet udało nam się uzyskać zezwolenie na przeprowadzenie tej rozmowy w komisariacie, skąd wówczas wyjechały na miasto patrole.

Dokładnie w tej samej chwili, w której zacząłem przeprowadzać wywiad z byłym policjantem, reflektory Alejandra Pereza zaczęły pękać niczym baloniki na odpuście. A gdy wszystkie wybuchły, żeby już nie było najmniejszej wątpliwości, że amazońscy bogowie piekieł byli przeciwko „Wieży Babel”, padł akumulator naszego przenośnego silnika, a urządzenia nagraniowe całkowicie ogłuchły. No i rozpierdoliło się! Jak najbardziej, razem z tematem-bombą i wyłącznością na wywiady. Wróciliśmy do Limy z pustymi rękami.

Wyolbrzymiam wszystko, żeby problemy były lepiej widoczne? Być może. Ale chyba nie za bardzo. Mógłbym przytoczyć dziesiątki takich anegdot. Jak również innych, by zilustrować to, co przypuszczalnie jest wyznacznikiem niedorozwoju: ustawiczne rozmijanie się teorii z praktyką, chęci z faktami. Podczas owych sześciu miesięcy doświadczaliśmy tej nieuleczalnej choroby na każdym etapie naszej pracy. Istniała tablica z dokładnie rozpisaną siatką rezerwacji sal montażowych i studiów dla poszczególnych realizatorów. W rzeczywistości jednak to nie od owych tablic, ale od sprytu i siły przebicia każdego z producentów lub techników zależał czas dysponowania studiami, stołami montażowymi i najlepszym sprzętem.

Błyskawicznie nauczyliśmy się, rzecz jasna, wszystkich forteli, chwytów, wybiegów i sztuczek, do których należało się uciec, by dopuszczono nas nie do żadnych specjalnych przywilejów, ale po prostu do rzeczy, które umożliwiałyby nam robić w miarę przyzwoicie to, za co nam płacono. Nie były to zabiegi wymagające szczególnych umiejętności, miały jednak tę wadę, że zabierały nam zbyt dużo cennego czasu, który moglibyśmy poświęcać na twórcze przygotowanie programu. Ponieważ mam takie a nie inne doświadczenia, kiedy zdarza mi się czasami obejrzeć w telewizji sprawnie zrealizowany, oryginalny, inteligentny program, mój podziw nie ma granic. Bo wiem, że za tym wszystkim stoi coś znacznie więcej niż talent czy pracowitość: magia i cud. Czasami, przeglądając przygotowywany do emisji program, by ewentualnie jeszcze coś poprawić, mówiliśmy sobie: „Dobra, wreszcie wyszło nam tak jak trzeba”. Ale w niedzielę, już na ekranie telewizora, nagle zanikał dźwięk, obraz skakał, pojawiały się nieprzewidziane dziury… Co tym razem „się rozpierdoliło”? Ano to, że dyżurny technik od emisji właśnie się upił albo zaspał, nacisnął nie ten guzik lub zaprogramował wszystko na odwrót… Dla kogoś, kto do swojej pracy ma przesadnie perfekcyjny stosunek, telewizja jest nader ryzykowna, grozi bezsennością, arytmią, wrzodami żołądka, zawałami…

A jednak był to w sumie okres pasjonujący i pełen intensywnych przeżyć. Ze wzruszeniem wspominam rozmowę z Borgesem w jego położonym w centrum Buenos Aires domu – nigdy mi nie wybaczył, zdaje się, moich słów o tym, że mieszkanie jest skromne, a ściany pełne zacieków – w którym pokój matki zachowany był w takim stanie, w jakim pozostawiła go w dniu swojej śmierci (fioletowa suknia starszej pani rozłożona na łóżku), i portrety pisarzy namalowane przez Sabato, które autor pozwolił nam sfilmować w swym małym domku w Santos Lugares, gdzie go odwiedziliśmy. Od czasu gdy zamieszkałem w Hiszpanii na początku lat siedemdziesiątych, marzyłem o przeprowadzeniu wywiadu z autorką melodramatów i romansów, Corin Tellado, której opowieści były pożerane w postaci książek, słuchowisk, fotonowel i telenowel przez nieprzebrane rzesze odbiorców w Hiszpanii i w Ameryce Łacińskiej. Zgodziła się wystąpić w „Wieży Babel” i spędziłem z nią całe popołudnie nieopodal Gijon w Asturii – pokazała mi piwnicę zawaloną tysiącami swoich książeczek: co dwa dni kończyła jedną, zawsze stustronicową – w której ukrywała się przed jakąś grupą polityczną czy też zwykłymi przestępcami, do końca nie wiadomo, którzy wówczas usiłowali wymusić na niej haracz.

Z mieszkań pisarzy przenosiliśmy się z kamerami na piłkarskie stadiony – zrobiliśmy program o Flamengo, jednym z najlepszych brazylijskich klubów futbolowych, i przeprowadziliśmy w Rio de Janeiro wywiad z Zico, ówczesną gwiazdą – albo do Panamy, gdzie odwiedzając amatorskie i zawodowe sale bokserskie, próbowaliśmy dojść, dlaczego z tego małego środkowoamerykańskiego kraju pochodzi tylu latynoamerykańskich i światowych mistrzów w niemal wszystkich kategoriach. W Brazylii odwiedziliśmy ekskluzywną klinikę atletycznego doktora Pitangui, którego skalpele przywracały urodę i młodość kobietom z całego świata wystarczająco bogatym, by mogły sobie pozwolić na skorzystanie z jego usług, a w Santiago de Chile rozmawialiśmy z Chicago Boys Pinocheta i z przedstawicielami chadeckiej opozycji, starającej się w warunkach surowych represji przeciwstawiać dyktaturze.

Udaliśmy się do Nikaragui, by w drugą rocznicę rewolucji przygotować reportaż o sandinistach i ich przeciwnikach, i do uniwersytetu Berkeley w San Francisco, gdzie w skromnym gabinecie katedry języków słowiańskich pracował wielki poeta Czesław Miłosz, wspaniały laureat literackiej Nagrody Nobla. Byliśmy w Coclecito w Panamie, w znajdującym się tam domu generała Omara Torrijosa, który, mimo że formalnie nie pełnił już żadnych funkcji w państwie, w rzeczywistości nadal był jego panem i władcą. Spędziliśmy z nim cały dzień i choć zachowywał się wobec mnie bardzo miło, nie wywarł na mnie tak wspaniałego wrażenia, jakie odnieśli inni goszczeni przez niego pisarze. Wydał mi się typowym niesławnej pamięci latynoamerykańskim caudillo, opatrznościowym „silnym człowiekiem”, autorytarnym maczistą, któremu cała świta cywili i wojskowych (przez cały dzień przewijali się przez dom) nadskakiwała z taką służalczą gorliwością, że aż mdliło. Osobą najbardziej rzucającą się w oczy w domu w Coclecito była jedna z kochanek generała, kształtna blondynka, którą zastaliśmy w hamaku. Leżała tam niczym jeszcze jeden mebel, bo generał ani się do niej słowem nie odzywał, ani nie przedstawiał żadnemu z wchodzących i wychodzących gości…

W dwa dni po naszym powrocie z Panamy do Limy, Lucho Llosa, Alejandro Perez i ja struchleliśmy: Torrijos właśnie zginął w awionetce, którą polecił nas odwieźć z Coclecito do stolicy. Samolot prowadził ten sam pilot, z którym i my lecieliśmy.

Pewnego dnia w Puerto Rico, skończywszy już nagranie niewielkiego reportażu o cudownej rekonstrukcji starego San Juan, po którym oprowadzał nas animator całego przedsięwzięcia, Ricardo Alegria, padłem zemdlony. Mój organizm był całkowicie odwodniony z powodu zatrucia, którego się nabawiłem w jednej z knajpek w Catacaos, małym mieście w północnym Peru, dokąd się udaliśmy, by przygotować program o wytwórcach słomkowych kapeluszy – sztuki kultywowanej tam od wieków – jak również o sekretach miejscowego tańca ludowego, tondero, dobrej cziczy i mocno pikantnych potraw (oczywiście zatrułem się właśnie tymi ostatnimi). Brak mi słów wdzięczności dla wszystkich mych przyjaciół z Puerto Rico, którzy praktycznie sterroryzowali przemiłych lekarzy ze szpitala San Jorge, by natychmiast postawili mnie na nogi, a „Wieża Babel” mogła zostać w niedzielę punktualnie wyemitowana.

Programy rzeczywiście nadawano co tydzień i biorąc pod uwagę warunki, w jakich przyszło nam pracować, był to wyczyn naprawdę godny podziwu. Pisałem scenariusze w samochodach lub samolotach, z lotnisk udawałem się prosto do studia albo do sal montażowych, a z nich prosto do następnego samolotu, by przemierzyć następne setki kilometrów tylko po to, żeby spędzić w jakimś mieście lub kraju czasami mniej godzin, niż zabrało mi dotarcie tam. W ciągu sześciu miesięcy zapomniałem o spaniu, jedzeniu, czytaniu i, oczywiście, o pisaniu. A że budżet, jakim dysponowała stacja telewizyjna, był dość ograniczony, wiele z zagranicznych podróży łączyłem z jakimś zaproszeniem już to na kongres pisarzy, już to na wygłoszenie wykładu, odciążając telewizję z kosztów mojego przejazdu i pobytu. System ten jednak zmuszał mnie do schizofrenicznego rozdwojenia jaźni, musiałem bowiem w kilka sekund przeistaczać się z wykładowcy w dziennnikarza, z pisarza, któremu podsuwano mikrofon, by powiedział cokolwiek, w reportera przepytującego w odwecie swych niedawnych przepytywaczy.

Choć zrobiliśmy całkiem pokaźną liczbę programów zagranicznych, większość poświęcona była jednak tematom peruwiańskim. Tańce i ludowe święta, problemy uniwersyteckie, wykopaliska archeologiczne z okresu prekolumbijskiego, stary lodziarz, którego trycykl po pół wieku ciągle przemierzał ulice dzielnicy Miraflores, legenda pewnego burdelu w Piurze, sekretny świat więzień. Dzięki docierającym do nas rekomendacjom i naciskom wywieranym przez wysoko postawione osobistości i różnego rodzaju instytucje pragnące, byśmy się nimi zainteresowali, odkryliśmy, że „Wieża Babel” zdołała odnieść jakiś sukces. Najbardziej nieoczekiwany był chyba kontakt z policją śledczą (PIP). Któregoś dnia stawił się w moim gabinecie pewien pułkownik z propozycją, by jeden z programów „Wieży Babel” poświęcić policji śledczej z okazji jakiejś tam rocznicy: żeby program ożywić, instytucja przeprowadzi symulację akcji rozbicia grupy handlarzy kokainą, ze strzelaniną i ze wszystkim, co tylko będzie trzeba…

Jedną z takich interwencji był telefon od nie widzianej już wieki całe przyjaciółki, Rosity Corpancho, która zadzwoniła, gdy moja sześciomiesięczna umowa ze stacją telewizyjną powoli dobiegała końca. Ze słuchawki buchnął, jak za mych studenckich lat, jej ciepły głos z nieomylnym loretańskim zaśpiewem. I buchnął niezmienny, może tylko jeszcze większy niż kiedyś entuzjazm Rosity Corpancho wobec Letniego Instytutu Lingwistycznego. Pamiętam Instytut, nieprawdaż? Ależ Rosito… To świetnie. Właśnie obchodzi ileś tam lat działalności w Peru, a poza tym niebawem zacznie już zwijać manatki w związku z zakończeniem misji w Amazonii. Czy byłoby możliwe, żeby „Wieża Babel”…? Przerwałem jej, by powiedzieć, że tak. Z wielką przyjemnością przygotuję dokument o pracy lingwistów misjonarzy. A poza tym skorzystam z podróży do selwy, żeby zrobić reportaż o jednym z mniej znanych plemion, co było w naszych planach od początku realizowania programu. Rosita, uszczęśliwiona, powiedziała, że podejmie się skoordynowania wszystkiego z Instytutem, tak abyśmy mogli swobodnie poruszać się po selwie. Czy wiem już mniej więcej, o jakie plemię by chodziło? Nie zastanawiając się ani chwili, odparłem: „O Macziguengów”.

Od czasów mych nieudanych prób napisania jakiejś historii o gawędziarzach maczigueńskich, na początku lat sześćdziesiątych, temat ten wciąż za mną chodził. Wracał co jakiś czas niczym stara, niewygasła miłość, ponownie wybuchająca płomieniem. Nieustannie notowałem pomysły, zapisywałem całe zeszyty, by je następnie drzeć. I czytałem opracowania i artykuły o Macziguengach ukazujące się w różnych pismach specjalistycznych, jeżeli tylko mogłem do nich dotrzeć. Przeróżne informacje o nich zaczęły zastępować całkowitą niewiedzę. Francuska badaczka France-Marie Casevitz-Renard i amerykański antropolog Johnson Allen kilkakrotnie, i to przez dłuższy czas przebywali wśród Macziguengów, by następnie opisać ich organizację, metody pracy, system pokrewieństwa, symbolikę i koncepcję czasu. Szwajcarski etnolog Gerhard Baer, który również żył pośród nich, dogłębnie zbadał ich religię, a ojciec Joaąuin Barriales zaczynał właśnie publikować przetłumaczone na hiszpański bogate zbiory dotyczące mitów i pieśni maczigueńskich. Również niektórzy antropologowie peruwiańscy, koledzy Saula, jak Camino Diez Canseco i Victor J. Guevara, przestudiowali zwyczaje i wierzenia plemienia.

Jednak w żadnej z tych współczesnych prac nie znalazłem najmniejszego choćby napomknienia o gawędziarzach. Zastanawiające, że ostatnie informacje o nich pochodziły z lat pięćdziesiątych. Czyżby rola gawędziarza zaczęła tracić na znaczeniu, by zniknąć całkowicie właśnie w okresie, w którym Schneilowie ją odkryli? W tekstach misjonarzy z zakonu dominikanów piszących o Macziguengach w latach trzydziestych i czterdziestych – ojca Pio Azy, ojca Vicentego de Cenitagoya i ojca Andresa Ferrero – znaleźć można było sporo wzmianek o gawędziarzach. Przedtem zaś w relacjach niektórych dziewiętnastowiecznych podróżników. Jedna z pierwszych zawarta jest w książce odkrywcy Paula Marcoya, opisującego swoje spotkanie nad Urubambą z pewnym orateur, który na oczach francuskiego podróżnika dosłownie zahipnotyzował na wiele, wiele godzin audytorium „antisów”. „Sądzisz, że tymi antisami byli Macziguengowie?”, zapytał antropolog Luis Roman – pokazując mi cytat. Byłem pewny, że tak. Dlaczego współcześni antropologowie ani razu nie wspomnieli o gawędziarzach? Pytanie to nurtowało mnie zawsze, gdy po dotarciu do moich rąk jednego ze studiów lub prac źródłowych, po raz kolejny stwierdzałem, że i w nich nie wspomniano nawet mimochodem o wędrujących opowiadaczach różnych historii, stanowiących dla mnie najsubtelniejszy i najpiękniejszy rys owego maleńkiego ludu, rys, dzięki któremu w każdym razie powstała owa zdumiewająca więź uczuciowa pomiędzy Macziguengami a moim powołaniem (żeby nie powiedzieć po prostu moim życiem).

Dlaczego przez te wszystkie lata nie byłem w stanie napisać opowiadania o gawędziarzach? Za każdym razem, gdy wrzucałem do kosza kolejny poroniony rękopis tej umykającej mi historii, tłumaczyłem sobie porażkę trudnościami wynikającymi z konieczności obmyślenia po hiszpańsku, przestrzegając logicznych konstrukcji intelektualnych, takiej formy literackiej, która z dużym prawdopodobieństwem sugerowałaby sposób opowiadania człowieka o magiczno-religijnej mentalności. Wszystkie moje próby kończyły się zawsze na stylu tak ewidentnie fałszywym, tak mało przekonywającym jak język, który w XVIII wieku, kiedy w Europie zapanowała moda na „dobrego dzikusa”, filozofowie i powieściopisarze Oświecenia wkładali w usta swych egzotycznych bohaterów. Ale mimo tych porażek, a może właśnie dzięki nim, pokusa wciąż czyhała i co jakiś czas nasilała się, potęgowała, a rozgadana, krążąca, leśna postać gawędziarza opanowywała mój dom i moje sny. Jak wobec tego miała nie być emocjonująca perspektywa ujrzenia wreszcie twarzy Macziguengów?

Od tamtej podróży w połowie 1958 roku, dzięki której odkryłem peruwiańską selwę, byłem wielokrotnie w Amazonii: w lquitos, San Martin, nad górnym Maranonem, Madre de Dios, Tingo Maria. Ale do Pucallpa nigdy już więcej nie powróciłem. W ciągu dwudziestu trzech lat ta mała, pokryta kurzem miejscowość, którą pamiętałem jako pełną zakładów pogrzebowych i kościołów, przeżyła boom przemysłowy i handlowy, następnie kryzys, a w owo wrześniowe południe 1981 rok\\, kiedy Lucho Llosa, Alejandro Perez i ja wylądowaliśmy tam, by zrealizować przedostatni program „Wieży Babel”, zaczynała przeżywać kolejny boom, tym razem jednak z innych przyczyn: chodziło o przemyt kokainy. Fala żaru i ogniste światło, w którym nagle dostrzega się wszystkie osoby i rzeczy tak wyraźnie i jasno (w odróżnieniu od Limy, gdzie nawet najpromienniejsze słońce ma w sobie coś szarego), zawsze sprawiają, iż ledwie staję na amazońskiej ziemi, a już czuję ogarniający mnie entuzjazm.

Ale jeszcze większe wrażenie niż amazoński pejzaż i upał zrobił na mnie widok oczekujących nas owego dnia na lotnisku w Pucallpie osób przysłanych przez Instytut: państwa Schneilów. Jak nic oni, we własnej osobie. Minęło właśnie ćwierć wieku ich pobytu w Amazonii i nieustannej pracy wśród Macziguengów. Zdziwili się, że ich jeszcze pamiętam – mam przeczucie, że oni z kolei w ogóle mnie nie kojarzyli -i że potrafiłem sobie przypomnieć tyle szczegółów z tego, co mi opowiedzieli podczas naszych dwóch rozmów w bazie w Yarinacocha. Gdy jechaliśmy trzęsącym niemiłosiernie jeepem w kierunku Instytutu, pokazali nam zdjęcia swoich dzieci, czeredy młodych ludzi, część z nich już po studiach, mieszkających w Stanach Zjednoczonych. Wszyscy mówią po maczigueńsku? Oczywiście, to drugi język w rodzinie, przed hiszpańskim nawet. Poczułem radość, gdy dowiedziałem się, że to właśnie państwo Schneilowie będą nam służyć za przewodników i tłumaczy w osadach, które mieliśmy odwiedzić.

Jezioro Yarina nadal wyglądało jak z pocztówki, a zachody słońca nad nim były jeszcze piękniejsze. Nad brzegiem rozmnożyły się bungalowy Instytutu. Ledwie wyszliśmy z jeepa, od razu przystąpiliśmy z Luchem i Alejandrem do pracy, umawiając się, że wieczorem, przed podróżą do selwy górnej Urubamby, Schneilowie przekażą nam informacje o miejscach i osobach, które mieliśmy tam zobaczyć.

Poza Schneilami w Yarinacocha nie przebywał już żaden z lingwistów poznanych przeze mnie w czasie poprzedniej podróży. Część z nich wróciła do Stanów, część kontynuowała swoją pracę w innych częściach selwy, puszczach lub dżunglach, niejeden, jak fundator Instytutu, doktor Townsend, zmarł. Ale poznani tym razem lingwiści, z którymi przeprowadziliśmy wywiady, kręcąc zarazem zdjęcia z miejsca naszego pobytu, wydawali się kropla w kroplę tacy sami jak ich zapamiętani przeze mnie poprzednicy. Oni – z krótko ostrzyżonymi włosami, o silnym, zdrowym wyglądzie osób ćwiczących codziennie, odżywiających się zgodnie ze wskazówkami dietetyka, niepalących, niepijących alkoholu ani kawy, one – przyodziane tyleż prosto, co obyczajnie, bez grama makijażu, cienia kokieterii, za to z bijącym z całej postaci przytłaczającym wyrazem skuteczności. A wszyscy razem z tymi wciąż radosnymi i jakby niezłomnymi spojrzeniami ludzi, którzy święcie wierzą, że robią to, w co święcie wierzą, i którzy zawsze mnie fascynowali i przerażali.

Przez cały czas, na ile pozwalało na to światło i widzimisię sprzętu Alejandra Pereza, zbieraliśmy materiał do programu o Instytucie. Odbywające się w tych dniach seminarium dwujęzycznych nauczycieli z różnych osad; abecadła i gramatyki opracowane przez lingwistów; ich wypowiedzi i panorama małego miasta, jakim była baza w Yarinacocha, ze szkołą, szpitalem, boiskiem sportowym, biblioteką, kościołami, ośrodkiem łączności i lotniskiem.

Wieczorem, po kolacji, również roboczej, kończącej część programu poświęconą Instytutowi, przystąpiliśmy do przygotowywania części drugiej, którą mieliśmy rejestrować w następnych dniach: do tematu Macziguengów. W Limie odkopałem i przejrzałem całą zbieraną przeze mnie latami dokumentację na ich temat. Ale to przede wszystkim rozmowa Schneilami – znów w ich chacie, znów przy herbacie i ciasteczkach podanych przez panią Schneil – dostarczyła nam informacji z pierwszej ręki na temat obecnej sytuacji tej wspólnoty, którą znali na wylot, przez ostatnie dwadzieścia pięć lat była bowiem ich domem.

Od dnia, kiedy rozebrany do naga Edwin Schneil zbliżył się do owej rodziny, która nie uciekła, w życiu Macziguengów znad górnej Urubamby i Madre de Dios nastąpiły znaczące zmiany. Czy na lepsze? Byli stanowczo przekonani, że tak. Jak na razie, a dotyczy to również Macziguengów zza Przełomu Mainique, w dużej mierze ograniczone zostało rozproszenie, w jakim przedtem żyli, owa diaspora rozrzuconych tu i tam koczowniczych grupek, prawie nie utrzymujących między sobą kontaktu, zaciekle, każda na swój sposób, walczących o przetrwanie, co przy dalszym zachowaniu tego trybu życia oznaczało po prostu dezintegrację wspólnoty, zubożenie języka, wchłonięcie członków plemienia przez inne grupy i kultury. Po wielu staraniach ze strony władz, misjonarzy katolickich, antropologów i etnologów, i samego Instytutu, Macziguengowie stopniowo zaczęli przyswajać sobie zamysł zakładania osad, skupiania się w miejscach nadających się do uprawy, hodowania zwierząt i rozwijania handlu z resztą Peru. Wszystko przybierało bardzo szybki obrót. Istniało już sześć osad, z których część dopiero co powstała. Mieliśmy odwiedzić dwie: Nuevo Mundo i Nueva Luz.

Z pięciu tysięcy Macziguengów – dane przybliżone – niemal połowa żyła już w osadach. Jedna z nich zaludniona była ponadto w połowie przez Macziguengów, w połowie przez Indian

Campa (Ashaninków) i, jak dotąd, współżycie pomiędzy członkami obu plemion nie nastręczało żadnych problemów. Schneilowie byli optymistami i uważali, iż reszta Macziguengów, nie wyłączając nawet tych najbardziej nieposkromionych spośród nich – tak zwanych kogapakori – widząc, że założenie stałych wspólnot przynosi ich braciom konkretne korzyści – pewniejsze życie, możliwość otrzymania pomocy w nagłym przypadku, również zacznie opuszczać swoje odludzia w głębi lasów, żeby zakładać kolejne osady. Z prawdziwym entuzjazmem małżonkowie Schneil przytoczyli nam szczegóły konkretnych przedsięwzięć podjętych w osiedlach celem zintegrowania ich z krajem. Na przykład szkoły i spółdzielnie rolnicze. Zarówno w Nuevo Mundo, jak i w Nueva Luz działały szkoły dwujęzyczne prowadzone przez plemiennych nauczycieli. Sami zobaczymy.

Czy miało to znaczyć, że Macziguengowie przestają być owym prymitywnym, izolującym się od innych, pesymistycznym, pognębionym ludem, jakim opisali mi go w 1958 roku? W pewnej mierze tak. Daje się w nich dostrzec, przynajmniej wśród Macziguengów skupionych obecnie w osiadłej wspólnocie, mniej uprzedzeń wobec doświadczania czegoś nowego, wobec postępu, nawet więcej radości życia. Ale jeśli chodzi o izolowanie się, trudno jeszcze mówić o radykalnej zmianie. Bo choć przybędziemy do tych osad w dwie, trzy godziny samolotami Instytutu, dotarcie do nich rzeką z jakiejkolwiek ważniejszej miejscowości Amazonii nadal jest sprawą wielu dni, nawet tygodni. Połączenie z Peru nie jest więc dzisiaj czymś aż tak nierealnym jak niegdyś, ale i nie jest jeszcze faktem dokonanym.

Czy będę mógł z niektórymi z Macziguengów przeprowadzić wywiad po hiszpańsku? Tak, ale z nielicznymi. Na przykład kacyk czy zarządca Nueva Luz mówi płynnie po hiszpańsku. Jak to? To teraz Macziguengowie mają kacyków? Czy brak zhierarchizowanej organizacji, z przywódcami i podwładnymi, nie był właśnie największym wyróżnikiem plemienia? Tak, to prawda. Przedtem. Ale ten charakterystyczny dla nich system anarchistyczny tłumaczył się ich rozproszeniem; teraz, gdy skupieni są w osadach, potrzebne im są władze. Administrator lub szef Nueva Luz to człowiek młody, wspaniały przywódca wspólnoty, absolwent Szkoły Biblijnej w Mazamari. To znaczy pastor protestancki? No, w pewnej mierze można tak powiedzieć. Istnieje już przekład Biblii na maczigueński? Oczywiście, to ich dzieło. W Nuevo Mundo i w Nueva Luz będziemy mogli sfilmować ezgemplarze Nowego Testamentu w języku Macziguengów.

Przypomniał mi się Maskamiki, nasza ostatnia rozmowa w kafejce przy alei Espana. Znów usłyszałem jego tyrady i przepowiednie. To, co owego wieczoru opowiadali nam Schneilowie, zaczynało potwierdzać obawy Saula Zuratasa. Podobnie jak inne plemiona, Macziguengowie byli w trakcie procesu akulturacji: Biblia, szkoły dwujęzyczne, protestancki przywódca, własność prywatna, wartość pieniądza, handel, stroje białych na pewno też… Dobrze to czy źle? Czy przyniosło im to konkretne korzyści, tak każdemu z nich indywidualnie, całej grupie, o czym z emfazą zapewniali Schneilowie? A może raczej wolne i niezależne „dzikusy” zaczynały właśnie przeistaczać się w „zombi”, karykatury białego człowieka, według określenia Saula? Czy kilkudniowa zaledwie wizyta wystarczy, żebym mógł to dostrzec? Nie, oczywiście, nie wystarczy.

Owej nocy w bungalowie w Yarinacocha nie spałem przez dłuższy czas, rozmyślając o tym i owym. Przez metalową siatkę w oknie widziałem skrawek jeziora ze złotą smugą, ale księżyc – okrągły i świetlisty w mojej wyobraźni – zakryty był gąszczem drzew. Dobry to czy zły znak, że Kashiri, to męskie ciało astralne z mitologii maczigueńskiej, zło czyniące czasami, czasami zaś dobro, kryje przede mną swe oblicze pokryte plamami? Minęły dwadzieścia trzy lata od czasu, gdy po raz pierwszy spałem w jednym z tych bungalowów i przez cały ten okres nie tylko ja się zmieniłem, przeżyłem tysiące doświadczeń, zestarzałem się. Również w życiu Macziguengów, znanych mi zaledwie z dwóch krótkich relacji północnoamerykańskiego małżeństwa, z mej madryckiej rozmowy z dominikaninem i z iluś tam prac etnologicznych, nastąpiły ogromne zmiany. Z tego, co się dowiedziałem, nie pasowali już do wykreowanego przeze mnie obrazu. Nie byli już tą garstką nieposkromionych i tragicznych istot, rozbitą na maleńkie rodziny społecznością wciąż i wciąż uciekającą przed białym, Metysem, góralem, przed innymi plemionami, stoicko przystającą na nieuchronną zagładę każdego z osobna i całego plemienia, ale w żadnym momencie jednak nie rezygnującą ze swego języka, bogów i zwyczajów. Nie mogłem oprzeć się smutnemu wzruszeniu na myśl, że ta społeczność w drobny pył rozbita po wilgotnych, bezkresnych lasach, której wędrowni opowiadacze przeróżnych historii służyli za krążące soki żywotne, powoli już zanikała.

Ileż to razy w ciągu tych dwudziestu trzech lat myślałem o Macziguengach? Ileż razy usiłowałem ich przejrzeć, odgadnąć, opisać, z iloma nosiłem się projektami, by do nich pojechać? Z ich winy wszystkie postaci lub instytucje, które cechować się mogły jakimś podobieństwem do maczigueńskiego gawędziarza lub w jakikolwiek sposób kojarzyć się z nim, w jakimkolwiek zakątku świata by to było, natychmiast mnie urzekały i fascynowały. Jak wędrowni truwerzy z rozległych pustkowi Bahii, którzy po zakurzonych wioskach brazylijskiego Nordestu, przy akompaniamencie burdonów swej gitary, przeplatali średniowieczne romance najnowszymi plotkami z całego regionu. Wystarczyło mi pewnego wieczoru ujrzeć jednego z nich na targu w Uaua, by dostrzec nakładającą się na osobę ubranego w kamizelkę i w skórzany kapelusz caboclo wyśpiewującego przed rozbawionym kręgiem słuchaczy historię księżniczki Magalony i dwunastu parów Francji, zielonka-wożółtą, ozdobioną symetrycznymi, czerwonymi paseczkami i ciemnymi plamami, skórę półnagiego gawędziarza, który daleko stąd, na piaszczystej łasze ocienionej drzewami lasów Madre de Dios, zdawał sprawę siedzącej w kucki i zasłuchanej rodzinie z kłótni pomiędzy Tasurinczim a Kientibakorim, kiedy to jeden dmuchał, potem dmuchał drugi i z tych dmuchnięć wzięły się wszystkie dobre i złe istoty tego świata.

Ale to irlandzki seanchai jeszcze bardziej niż brazylijski truwer przywiódł mi na pamięć – i to jak – maczigueńskich gawędziarzy. Seanchai: „ten, który mówi stare historie”, „ten, który wie różne rzeczy” – tak ktoś mimochodem przetłumaczył w jednym z dublińskich barów. Jak, jeśli nie pamięcią o Macziguengach, wytłumaczyć to nagłe wzruszenie, przyspieszone bicie serca, które pchnęło mnie do wtrącenia się, do zadawania pytań, a nieco później do zadręczania, doprowadzania do szału irlandzkich znajomych i przyjaciół, póki nie postawili mnie przed takim seanchai? Przed żywą relikwią starych aojdów Hibernii, który współcześnie, tak jak i jego przodkowie ginący w mrokach czasu pośród mitów i legend celtyckich, kulturowych podwalin Irlandii, nadal opowiada – w zadymionej duchocie pubu, na zabawie nagle przerwanej magią jego słowa czy też w domu rodzinnym, przy kominku, podczas gdy na zewnątrz pada deszcz i grzmi burza – prastare opowieści, historie epickie, straszliwe miłości, niepokojące cuda. To właściciel baru, kierowca ciężarówki, pasterz, żebrak, ktoś tajemniczo dotknięty czarodziejską różdżką mądrości i sztuki opowiadania, wspominania, wymyślania na nowo i wzbogacania znanych już od wieków opowieści, posłaniec przedhistorycznych czasów mitu i magii, wciąż przez współczesnych Irlandczyków słuchany całymi godzinami, z zapartym tchem. Nigdy nie miałem wątpliwości, że owa głęboka ekscytacja, jaką przeżyłem w trakcie podróży do Irlandii dzięki seanchai, była w gruncie rzeczy metaforyczną możliwością wysłuchania, poprzez niego, gawędziarza i poddania się złudzeniu, że oto ściśnięty między innymi słuchaczami stanowię część audytorium maczigueńskiego.

A następnego dnia, wreszcie, cudem jakimś i mając za przewodników ni mniej, ni więcej jak samych małżonków Schneil, miałem w końcu poznać Macziguengów. Że niby w życiu jak w powieści? Ano tak, proszę pana. „Alejandro, mówiłem ci setki razy, że chcę skończyć zoomem, kurwa mać”, przewracając się pod moskitierą na sąsiednim łóżku zamajaczył Lucho Llosa.

Wyruszyliśmy o świcie dwoma jednosilnikowymi cessnami Instytutu, po trzech pasażerów w każdej. Pilot mojej awionetki, mimo że wyglądał młodo, pracował dla lingwistów misjonarzy już od wielu lat, przedtem latając w środkowoamerykańskich selwach i na Borneo. Niezwykle przejrzysty dzień umożliwiał dokładne śledzenie z pokładu samolotu wszystkich meandrów najpierw Ukajali, a następnie Urubamby – wysepek, łodzi z pyrkoczącymi silniczkami, kanoe, strumieni, katarakt, dopływów – i maleńkich wiosek, co jakiś czas wyłaniających się z bezkresnej zieleni polanami czerwonawej ziemi pokrytej chatkami. Przelecieliśmy nad kolonią karną w Sepie i nad misją dominikanów w Sepahua, następnie zboczyliśmy od biegu górnej Urubamby, by lecieć nad wijącym się, błotnistym wężem rzeki Mipaya i mniej więcej około godziny dziesiątej dostrzegliśmy nad jej brzegami pierwszy cel naszej podróży: Nuevo Mundo.

Mipaya miała już swoją historię. W tym zielonym gąszczu zaczęły przed stu laty powstawać, jeden za drugim, obozowiska zbieraczy kauczuku. Choć gorączka kauczuku zdziesiątkowała całkowicie bierne plemię, zrujnowani ekszbieracze, usiłując w latach dwudziestych stworzyć w tym regionie hacjendy, sięgnęli ponownie po wypróbowany ongiś system pozyskiwania siły roboczej przez polowanie na Indian. To właśnie tutaj, nad brzegami Mipai, miał wówczas miejsce jedyny znany w historii przypadek czynnego oporu Macziguengów. Kiedy jeden z okolicznych właścicieli hacjend przybył z zamiarem zabrania wszystkich kobiet i młodych ludzi, Macziguengowie zaczęli strzelać z łuków i nim dokonano na nich masakry, zdołali zabić i ranić wielu wirakoczów. Selwa pokryła miejsce zdarzeń gęstwiną zarośli, pni, gałęzi, zbutwiałych liści i nie istniał już najmniejszy ślad tamtej zbrodni. Przed wylądowaniem pilot krążył przez jakiś czas nad kilkunastoma chatkami o stożkowych dachach, by Macziguengowie z Nuevo Mundo zabrali dzieciaki z jedynej uliczki osady służącej zarazem za lądowisko.

Leciałem razem ze Schneilami, więc gdy wylądowaliśmy, mogłem zobaczyć z bliska, jak setka mieszkańców, ujrzawszy wychodzącą z samolotu parę, natychmiast ją otoczyła, nie kryjąc podniecenia i radości. Wszyscy pchali się, by ich dotknąć, poklepać, przekrzykując jedni drugich w języku rytmicznym, chropawym, pełnym skrajnych modulacji. Poza nauczycielką, ubraną w spódnicę, bluzkę i sandały, wszyscy Macziguengowie chodzili boso, mężczyźni w skąpych przepaskach na biodrach albo w cushmach, kobiety zaś w charakterystycznych dla wielu plemion bawełnianych tunikach koloru ochry lub szarych. Tylko niektóre stare kobiety owinięte były cieniutkim kocem przewiązanym w pasie i odsłaniającym piersi. Niemal wszyscy, i mężczyźni, i kobiety, nosili czerwonawe lub czarne tatuaże.

A więc wreszcie ich zobaczyłem. Więc to właśnie byli Macziguengowie.

Nawet nie miałem czasu, by się wzruszyć. Pragnąc maksymalnie wykorzystać światło, natychmiast przystąpiliśmy do pracy i na całe szczęście żadna katastrofa nie przeszkodziła nam w sfilmowaniu bliźniaczo podobnych do siebie chat: prosta platforma z bali stojąca na palach, cieniutkie ścianki z trzciny osłaniające połowę każdego boku, dach ze snopu liści palmowych i skromne wnętrza, w których były jedynie zwinięte maty, półmiski, sieci, łuki, strzały, kilka garści manioku, kukurydzy i parę tykw, ani w przeprowadzeniu wywiadu z nauczycielką, jedyną, która, choć nie bez trudności, potrafiła wypowiedzieć się po hiszpańsku. Prowadziła jednocześnie sklepik w osadzie, do której dwa razy w miesiącu zawijała łódź z towarem. Moje próby wydobycia z niej jakiejkolwiek informacji o gawędziarzach spełzły na niczym. Czy była w stanie zrozumieć, o kogo ją pytam? Chyba nie, takie przynajmniej sprawiała wrażenie. Patrzyła na mnie zaskoczona, lekko spłoszona, jakby błagając mnie, bym wyrażał się jaśniej.

Choć z resztą Macziguengów rozmawiać mogliśmy wyłącznie za pośrednictwem Schneilów, okazali się oni nader chętni do współpracy, dzięki czemu mogliśmy nagrać kilka pieśni i tańców oraz subtelną operację malowania twarzy geometrycznymi figurami farbą z acziote przez jedną ze starych kobiet. Sfilmowaliśmy wschodzące zasiewy, zagrody z ptactwem, szkołę, nauczycielka zaś koniecznie chciała, byśmy wysłuchali uczniów śpiewających hymn narodowy po maczigueńsku. Jedno z dzieci miało twarz zniszczoną przez rodzaj trądu, jakim jest liszajec uta – Macziguengowie przypisują go ukąszeniu przez różowawego świetlika o odwłoku pokrytym lśniącymi punkcikami – a z naturalnej swobody i śmiałości, z jaką sobie poczynał, śpiewając wśród reszty dzieciaków, wnosić można było, przynajmniej na pierwszy rzut oka, iż nie jest obiektem jakiejkolwiek dyskryminacji czy docinków z powodu swej choroby.

Kiedy po południu ładowaliśmy wszystkie nasze rzeczy przed podróżą do osady, w której mieliśmy nocować – Nueva Luz -dowiedzieliśmy się, że Nuevo Mundo czeka niebawem zmiana lokalizacji. A co się stało? Jeden z częstych geograficznych kaprysów, w selwie to chleb powszedni. Rzeka Mipaya po ostatniej porze deszczowej z powodu dużego przyboru wód zmodyfikowała dość radykalnie swe łożysko, na tyle oddalając się od Nuevo Mundo, iż po opadnięciu wód do stanu zimowego, mieszkańcy musieli odbywać dłuższy marsz, żeby dostać się na brzeg. Wobec tego poszukiwali nowego miejsca, nie wystawionego już na podobne ryzyko, by tam przenieść osadę. Nic skomplikowanego dla tych, którym całe życie upływało na przenoszeniu się z miejsca na miejsce – ich miasta, jak widać, również rodziły się pod atawistycznym znakiem wiecznego marszu, przeznaczenia w wędrówce – z drugiej zaś strony te chaty z pali, trzciny i palmowych liści łatwiej było rozebrać i ponownie postawić niż domki o bardziej cywilizowanej konstrukcji.

Wyjaśniono nam, byśmy nie dali się zwieść dwudziestu minutom lotu z Nuevo Mundo do Nueva Luz, idąc bowiem przez selwę, trzeba na pokonanie tej odległości co najmniej tygodnia, a w kanoe parę dni.

Nueva Luz była najstarszą osadą maczigueńską – niedawno obchodziła drugą rocznicę istnienia – i liczyła nieco ponad dwukrotnie więcej chat i mieszkańców niż Nuevo Mundo. Także tutaj jedynie Martin, miejscowy kacyk i zarazem nauczyciel w szkole dwujęzycznej, używał koszuli, spodni, obuwia, a włosy ostrzyżone miał na sposób zachodni. Był dość młody, drobny, potwornie poważny i mówił hiszpańszczyzną płynną, swobodną, synkopowaną, pełną apokop. Tak jak i w poprzedniej wiosce, również w Nueva Luz Macziguengowie przyjęli Schneilów wylewnie i hałaśliwe i widzieliśmy, jak przez resztę dnia i sporą część nocy cierpliwie czekają grupkami lub pojedynczo, aż przyjdzie ich kolej, by podejść do małżonków i podjąć chrzęszczącą rozmowę ozdabianą przeróżnymi gestami i minami.

W Nueva Luz też nagraliśmy tańce, śpiewy, solo na bębnie, tatuaże i rozmowę z przywódcą wyedukowanym przez Szkołę Biblijną w Mazamori, młodym, bardzo chudym człowiekiem o ceremonialnych gestach, z przystrzyżonymi niemal do skóry włosami. Okazał się nader pilnym uczniem swych nauczycieli, bo miast o Macziguengach, wolał mówić o Słowie i Duchu Świętym. Potrafił bez najmniejszej żenady uciekać w bok i zapędzać się w biblijne deliberacje za każdym razem, kiedy nie chciał odpowiedzieć na pytanie. Dwukrotnie usiłowałem pociągnąć go za język na temat gawędziarzy i dwukrotnie, patrząc na mnie nic nie rozumiejącym wzrokiem, zaczynał tłumaczyć mi, że ta oto książka, którą trzyma na kolanach, to właśnie Słowo Boga i Słowo Jego Apostołów w języku Macziguengów.

Skończywszy pracę, poszliśmy wykąpać się w pobliskim -piętnaście minut spacerkiem – wąwozie, dokąd poprowadzili nas piloci Instytutu. Zaczynał już zapadać zmierzch, najbardziej tajemnicza i najpiękniejsza godzina Amazonii, jeżeli nie ma ulewy. Miejsce było cudowne. Podwodne skały zmieniały bieg jednego z odgałęzień Mipai, tworząc coś w rodzaju zatoki, w której można było pływać w spokojnych i ciepłych wodach albo, jak kto wolał, pod osłoną skalnych grzebieni zmagać się z rwącym nurtem. Nawet taki mruk jak Alejandro Perez zaczął się pluskać i śmiać szaleńczo, rozradowany niczym dziecko kąpielą w amazońskim jacuzzi.

Gdy wróciliśmy do Nueva Luz, młody Martin (jego uprzejmość była niewiarygodna, a gesty naprawdę eleganckie) zaprosił mnie do swej chaty sąsiadującej ze szkołą i sklepikiem na napar z lippi. Miał tam radiostację, dzięki której utrzymywał łączność z bazą w Yarinacocha. Byliśmy sami w pokoju równie schludnym jak sam Martin; w tym czasie Lucho Llosa i Alejandro Perez pomagali pilotom wyładowywać nasze hamaki i moskitiery. Światło gwałtownie zaczęło ustępować, a wokół nas rozrastały się mroczne cienie. Cała selwa, jak zwykle o tej porze, rozbrzmiała równomiernym cykaniem, przypominając nam, że światem władają teraz miriady owadów ukryte w jej zielonej gęstwinie. Niebawem niebo roziskrzy się gwiazdami.

Czy rzeczywiście Macziguengowie wierzą, że gwiazdy są blaskiem rozsiewanym przez świetliste kręgi otaczające dusze? Martin bez namysłu kiwnął głową. A spadające gwiazdy to ogniste strzały tych dziecięcych bożków, Ananeriite, a poranna rosa to ich siuśki? Tym razem Martin zaśmiał się: tak, wierzą w to. A czy teraz, kiedy Macziguengowie przestali już wędrować, żeby zapuścić korzenie w osadach, słońce całkowicie się zapadnie? Pewnie nie: Bóg zajmie się jego podtrzymaniem. Przez chwilę przyglądał mi się rozbawiony: skąd wiem o tym wszystkim? Odparłem mu, że Macziguengowie interesują mnie od ponad ćwierć wieku, że od tamtego czasu staram się czytać wszystko, co się na ich temat pisze. I opowiedziałem mu, dlaczego. W trakcie mej opowieści jego oczy, z początku uśmiechnięte i życzliwe, zaczęły poważnieć i patrzeć coraz nieufniej. Wysłuchał mnie do końca w ogromnym skupieniu, z kamienną twarzą.

– Sam pan widzi, że moje pytania na temat gawędziarzy nie wynikają ze zwykłej ciekawości, ale z czegoś znacznie poważniejszego. To dla mnie bardzo ważna sprawa, Martinie, może tak samo ważna jak dla Macziguengów. – Siedział nieruchomy i milczący, jedynie w głębi źrenic jarzył mu się czujny ognik. – Dlaczego nie chciał mi pan nic o nich powiedzieć? Nauczycielka z Nuevo Mundo też nie pisnęła ani słowa. Skąd tyle tajemnicy wokół gawędziarzy, panie Martinie?

Zapewnił mnie, że nie ma pojęcia, o czym mówię. O co tu chodzi z tymi „gawędziarzami”? Nigdy o nich nie słyszał ani w tej wiosce, ani w żadnej innej osadzie wspólnoty. Może istnieją wśród innych plemion, ale nie u Macziguengów. Właśnie mi to wyjaśniał, kiedy weszli Schneilowie. Chyba nie wypiliśmy całej lippi, najbardziej aromatycznej lippi w całej Amazonii, nie? Martin szybko zmienił temat, a ja uznałem, że lepiej nie kontynuować.

Ale godzinę później, kiedy pożegnaliśmy się z Martinem, a ja po rozłożeniu hamaku i moskitiery w udostępnionej nam chacie wyszedłem jeszcze raz ze Schneilami zażyć świeżego powietrza, w czasie spaceru po otwartym polu otoczonym chatami Nueva Luz, temat znowu mi się wymsknął.

– Przebywając wśród Macziguengów tylko kilka godzin, wielu rzeczy nie mogłem zauważyć – powiedziałem im. – Ale z jednej niewątpliwie zdałem sobie sprawę. I to bardzo ważnej.

Niebo było przeogromnym lasem gwiazd, ale plama chmur zakrywała księżyc i tylko rozproszony blask pozwalał się go domyślać. Na jednym z krańców Nueva Luz rozpalono ognisko i można było dostrzec migotliwe cienie ludzkich sylwetek. We wszystkich domach panowała ciemność. Jedynie udostępniona naszej ekipie, oddalona o pięćdziesiąt metrów od nas chata, oświetlona była zielonkawym światłem lampy. Schneilowie czekali, bym kontynuował. Szliśmy powoli po miękkiej, porosłej wysoką trawą ziemi. Mimo wysokich butów zaczynałem czuć już na kostkach i podbiciu stóp ukąszenia moskitów.

– A z jakiej? – zapytała wreszcie pani Schneil.

– Że wszystko to jest bardzo względne – zacząłem, pełen wątpliwości. – To znaczy ochrzczenie tego miejsca jako Nueva Luz, a kacyka imieniem Martin. Nowy Testament po maczigueńsku, wysyłanie tubylców do szkół dwujęzycznych, by wracali stamtąd jako pastorzy. Gwałtowne przejście od życia koczowniczego do osiadłego. Przyspieszona chrystianizacja i poddanie wpływom kultury zachodniej. Wynikające stąd unowocześnienie. Zauważyłem, że to wyłącznie pozory. Choć zaczęli handlować, posługiwać się pieniędzmi, siła ich tradycji jest znacznie od tego wszystkiego silniejsza.

Przerwałem. Może ich obrażam? Sam nie wiedziałem, jaki wniosek wypływa z tego rozumowania.

– Tak, to nie ulega wątpliwości – zakasłał Edwin Schneil, nieco zmieszany. – Oczywiście. Setki lat wierzeń, pewnych obyczajów nie są w stanie zniknąć tak z dnia na dzień. To musi potrwać. Najważniejsze, że zaczęli się zmieniać. Obecni Macziguengowie nie przypominają Macziguengów z czasów, kiedy tu przyjechaliśmy, mogę pana zapewnić.

– Zauważyłem, że pewne sprawy są dla nich jeszcze nietykalne – przerwałem mu. – Zapytałem nauczycielkę w Nuevo Mundo i tutaj Martina o gawędziarzy. I reakcja obojga była identyczna: zaprzeczyli, jakoby tacy istnieli, udali, że w ogóle nie rozumieją, o czym mówię. Oznacza to, że nawet ci Macziguengowie najbardziej związani z cywilizacją zachodnią, jak nauczycielka i Martin, zachowują pewną zasadę lojalności w stosunku do własnych wierzeń. Pewne tabu, których nie mają zamiaru się wyrzec. Dlatego chronią je szczelnie przed obcymi.

– Gawędziarze? – zapytał Edwin Schneil. Wydawał się szczerze zaskoczony.

Zapadło długie milczenie, w którym cykanie niewidzialnych owadów zdało się ogłuszające. Czy on też zaraz mnie zapyta, kim są gawędziarze? Czy również Schneilowie mi powiedzą, jak nauczycielka i kacyk-pastor, że nigdy o nich nie słyszeli? Pomyślałem, że pewnie gawędziarze nie istnieją: sam ich wymyśliłem i hołubiłem w zafałszowanych wspomnieniach, żeby ich urealnić.

– Ach, gawędziarze! – wykrzyknęła w końcu pani Schneil.

I wyszeleściła owo słowo czy zdanie niczym deptane liście. Wydawało mi się, że nadleciało ku mnie, pokonując czas, od bungalowów znad brzegów starorzecza Yariny, gdzie usłyszałem je po raz pierwszy, kiedy byłem dorastającym młodzikiem.

– Ach – powtórzył Edwin Schneil, nie bez pewnego zakłopotania, szeleszcząc za żoną raz i drugi.

– Gawędziarze. Speakers. Tak, tak też można to przetłumaczyć.

– A skąd pan o nich wie? – zapytała pani Schneil, obracając nieco ku mnie głowę.

– Od pani, od państwa – wymamrotałem. Domyśliłem się, że w ciemnościach szeroko otwierają oczy i wymieniają między sobą spojrzenia, nic nie rozumiejąc. Wyznałem im wówczas, że od tamtej nocy w ich bungalowie na brzegu jeziora Yarina, kiedy to opowiedzieli mi o nich, maczigueńscy gawędziarze żyli ze mną, intrygując mnie i niepokojąc, i że tysiące razy usiłowałem wyobrazić ich sobie w trakcie leśnych wędrówek, jak zbierają i zanoszą historie, opowieści, plotki, zmyślenia od jednej maczigueńskiej wysepki do drugiej, dryfując po amazońskim morzu na przekór wszelkim przeciwnościom. Powiedziałem im, że z trudnych do wytłumaczenia powodów istnienie gawędziarzy, zastanawianie się nad tym, co robią i jakie funkcje spełniają w życiu Macziguengów, stanowiło przez ostatnie dwadzieścia trzy lata ogromny bodziec dla mojej własnej pracy, źródło inspiracji i wzór, który bardzo chciałbym uznać za godny naśladowania. Zdałem sobie nagle sprawę, że gadam nazbyt egzaltowanie, i zamilkłem. Odruchowo, nie uzgadniając tego ze sobą, zatrzymaliśmy się przed stosem pni i gałęzi zebranym na środku polany jakby na ognisko. Usiedliśmy czy też oparliśmy się o nagromadzone drewno. Teraz widać było żółtawo-pomarańczowy sierp Kashiriego, otoczony rozległym haremem migocących iskierek. W powietrzu unosiły się nie tylko drobne moskity, ale i chmary długonogich komarów, więc nieustannie opędzaliśmy się przed nimi.

– No, no, to ciekawe, kto by przypuścił, że będzie pan o tym pamiętał i że na dodatek nabierze to takiego znaczenia w pańskim życiu – powiedział w końcu, żeby coś powiedzieć, Edwin Schneil. Wydawał się zaskoczony i nieco zmieszany. – Ja nawet nie pamiętałem, że wówczas poruszyliśmy temat opowiadaczy. Nie, gawędziarzy, prawda? Ciekawe, ciekawe.

– Wcale się nie dziwię, że Martin i nauczycielka z Nuevo Mundo nie chcieli panu o nich mówić – wtrąciła po jakimś czasie pani Schneil. – To temat, którego nie lubi poruszać żaden Macziguenga. To jakby bardzo prywatna sprawa, bardzo sekretna. Nawet z nami go nie poruszają, mimo że znamy ich już tyle lat, mimo że byliśmy przy narodzinach wielu z nich. Nie rozumiem tego. Bo o wszystkim chętnie opowiadają, o swoich wierzeniach, o swoich rytuałach z ayahuascą, o szamanach. Bez żadnych oporów. Poza gawędziarzami. To jedyny temat, którego zawsze unikają. Wielokrotnie zastanawialiśmy się z Edwinem, skąd to tabu.

– Tak, dziwna sprawa – przytaknął Edwin Schneil. – To zupełnie niezrozumiałe, bo oni są bardzo komunikatywni i nigdy nie mają najmniejszych oporów, żeby odpowiedzieć na jakiekolwiek pytanie. To najlepsi informatorzy na świecie, proszę zapytać pierwszego lepszego antropologa, który tutaj trafił. Może nie lubią o nich mówić i nie chcą, żebyśmy ich poznali, bo gawędziarze są powiernikami sekretów rodzinnych. Znają wszystkie najintymniejsze sprawy Macziguengów. Jak brzmi to powiedzonko? Że brudy należy prać we własnym domu? Być może tabu obejmujące gawędziarzy odpowiada czemuś takiemu.

W ciemnościach rozległ się śmiech pani Schneil.

– A mnie ta teoria zupełnie nie przekonuje – powiedziała. – Bo Macziguengowie nie mają najmniejszych zahamowań co do intymnych spraw. Gdyby pan wiedział, ile razy stawiali mnie w sytuacji, w której głupiałam i twarz mnie paliła, kiedy słyszałam, co opowiadają…

– W każdym razie mogę zapewnić, że myli się pan, sądząc, iż jest to tabu religijne – stwierdził Edwin Schneil. – Bo nie jest. Gawędziarze nie są szamanami ani kapłanami jak seripigariowie albo maczikanariowie. Są tym, czym są, po prostu gawędziarzami.

– To wiem – odparłem. – Wytłumaczył mi to pan już wtedy. I właśnie dlatego tak mnie to porusza; że najzwyklejsi opowiadacze przeróżnych historii są tak ważni dla Macziguengów, iż ich istnienie musi być utrzymywane w tajemnicy.

Od czasu do czasu przemykał obok nas bezgłośny cień, odzywał się króciutkim chrzęstem, Schneilowie odchrzęszczali czymś, co odpowiadało pewnie „dobrej nocy”, i cień znikał w ciemnościach. Z chat nie dochodził żaden hałas. Cała osada już spała?

– I przez te wszystkie lata nigdy nie udało się państwu usłyszeć gawędziarza? – zapytałem.

– Ja nie miałam tego szczęścia – odparła pani Schneil. -Jak do tej pory nie dali mi takiej szansy. Ale Edwinowi tak.

– I to dwukrotnie – zaśmiał się. – Choć jak na ćwierć wieku to niewiele, co? Mam nadzieję, że to, co powiem, nie rozczaruje pana, ale wydaje mi się, że wolałbym, aby kolejne takie doświadczenie mnie ominęło.

Pierwsze spotkanie było zupełnie przypadkowe, mniej więcej dziesięć lat temu. Schneilowie od paru miesięcy mieszkali w małym obozowisku maczigueńskim nad rzeką Tikompinia i pewnego dnia Edwin, zostawiwszy tam swoją żonę, popłynął odwiedzić jedną z rodzin wspólnoty, kilka godzin kanoe w górę rzeki. Pojechał w towarzystwie chłopca, który pomagał mu wiosłować. Kiedy dopłynęli, miast pięciorga lub sześciorga żyjących tam i znanych Edwinowi Schneilowi Macziguengów, zastali co najmniej dwudziestkę przybyłych nawet z odległych wiosek. Przykucnięci starcy i dzieci, mężczyźni i kobiety, otaczali półkolem siedzącego na wprost nich ze skrzyżowanymi nogami, perorującego mężczyznę. Był to gawędziarz. Nikt się nie sprzeciwił, by Edwin Schneil z chłopcem przyłączyli się do grona słuchaczy. Gdy się przysiadali, gawędziarz nawet nie przerwał swej opowieści.

– Dość już był stareńki i mówił tak szybko, że ledwie nadążałem ze zrozumieniem go. Od jakiegoś czasu już chyba gawędził. Nie było po nim widać żadnego zmęczenia. A całe widowisko trwało jeszcze kilka godzin. Od czasu do czasu podawali mu tykwę z masato, żeby przepłukał sobie gardło. Nie, nigdy przedtem nie widziałem tego gawędziarza. Dość stary, na pierwszy rzut oka, choć wie pan pewnie, że tu, w selwie, człowiek szybko się starzeje. Stary u Macziguengów może oznaczać i trzydziestolatka. Był niski, krępy, bardzo wyrazisty. Gdyby ktokolwiek z nas, ja, pan, wszystko jedno kto, gadał i gadał przez tyle godzin, to byśmy zachrypli i padli. A ten nie.

Gadał i gadał, z nieprawdopodobną energią. No cóż, to jego praca i niewątpliwie wykonywał ją znakomicie.

O czym mówił? Naprawdę trudno spamiętać. Co za chaos! O wszystkim po trochu, co mu do głowy wpadło. O tym, co robił wczoraj, i o czterech krainach maczigueńskiego kosmosu, o swych podróżach, magicznych ziołach, poznanych przez siebie ludziach i o bogach, bożkach i baśniowych stworach z plemiennego panteonu. O zwierzętach, które widział, i o niebiańskiej geografii, labiryncie rzek, których nazw nie da się zapamiętać. – Edwin Schneil w ogromnym skupieniu z trudem usiłował podążać za tym potokiem słów przeskakującym od zbiorów manioku do armii demonów Kientibakoriego, ducha zła, by nagle przejść do narodzin, ślubów i zgonów w poszczególnych rodzinach lub do ponurych czasów wykrwawiania drzew, jak nazywają okres gorączki kauczuku. Dość szybko uwaga Edwina Schneila przeniosła się z gawędziarza na oniemiały zachwyt, z jakim Macziguengowie go słuchali, przyjmując każdy jego dowcip salwami śmiechu lub zasmucając się razem z nim. Łapczywie weń wpatrzeni, z rozdziawionymi ustami, wyciągniętymi szyjami, chwytali każdą najmniejszą przerwę, najdrobniejszą zmianę modulacji w głoszonej przez mężczyznę opowieści.

Jak Macziguengowie gawędziarza, tak ja słuchałem lingwisty. Tak, naprawdę istnieli i podobni byli do tych z moich urojeń i snów.

– Bogiem a prawdą, niewiele pamiętam z jego opowieści -powiedział Edwin Schneil. – To, co mówię, podaję wyłącznie jako przykład. Co za galimatias! Przypominam sobie, tak, to pamiętam, że opowiadał o prowadzonej przez seripigariego ceremonii inicjacji młodego szamana z użyciem ayahuaski. Mówił o wizjach, jakie wtedy miał. Dziwnych, mało spójnych jak niektóre nowoczesne wiersze. Mówił też o przymiotach pewnego ptaszka: cziobiburiti; zakopanie stłuczonych kosteczek skrzydeł w podłodze domu gwarantuje rodzinną zgodę.

– Zastosowaliśmy się do tej rady i, prawdę mówiąc, nie bardzo się nam sprawdziła – zażartowała pani Schneil. – Nie sądzisz, Edwinie?

Zaśmiał się.

– Zajmują ich tymi opowieściami, są ich filmami, ich telewizją – dodał, już poważnie, po jakiejś chwili. – Ich książkami, cyrkami, tymi wszystkimi rozrywkami, które posiadamy w naszej cywilizacji. Dla nich istnieje wyłącznie jedna rozrywka. Są nią gawędziarze, którzy żadnej innej roli nie spełniają.

– Ale przecież to w gruncie rzeczy wiele ról – ośmieliłem się delikatnie wtrącić.

– Tak? – powiedział zbity z tropu. – No tak, zgoda. Ale mimo wszystko, i proszę wybaczyć, że tak uparcie do tego wracam, nie sądzę, by krył się tu jakiś aspekt religijny. Dlatego tak zwraca uwagę owa zagadkowość, tajemniczość, jaką ich otaczają.

– Otacza się tajemnicą coś, co jest dla człowieka bardzo ważne – przyszło mi na myśl.

– To nie ulega wątpliwości – potwierdziła pani Schneil. – Dla nich gawędziarze są bardzo ważni. Ale nie odkryliśmy, dlaczego.

Minął nas kolejny skryty cień, zachrzęścił i Schneilowie odchrzęścili. Zapytałem Edwina, czy wtedy rozmawiał ze starym gawędziarzem.

– Czasu mi nie starczyło. Kiedy skończył gadać, ja, prawdę mówiąc, byłem wykończony, kości już nie czułem. Od razu poszedłem więc spać. Niech pan tylko pomyśli, cztery, może pięć godzin siedzenia, w tej samej pozycji po niemal całodziennym wiosłowaniu pod prąd. I jeszcze przysłuchując się tym fajerwerkom anegdot. Nie miałem siły. Padłem, a kiedy się obudziłem, gawędziarz już odszedł. A że Macziguengowie nie lubią poruszać tego tematu, niczego więcej się nie dowiedziałem.

Był tam. W otaczającej mnie hałaśliwej ciemności Nueva Luz ujrzałem go: o skórze miedziano-zielonkawej, pooranej przez lata tysiącem zmarszczek; policzki, nos, czoło przyozdobione kółeczkami i pasami, które miały go chronić od drapieżnych pazurów i kłów, od bezlitosnych mocy wszystkich żywiołów i magii, i od strzał wrogów; niziutki, o kabłąkowatych nogach, przepasany na biodrach kawałkiem sukna i, niewątpliwie, z łukiem i kołczanem w ręku. Był tam: wędrując pośród zarośli i pni, ledwie w gąszczu widoczny, wędrując, wędrując, po przegadaniu dziesięciu godzin, ku swemu najbliższemu audytorium, by gadać dalej. Ile lat już to robił? Jak zaczął? Czy to dziedziczne zajęcie? Ktoś go wybierał? Inni to na nim wymogli?

Głos pani Schneil zdmuchnął obraz.

– Opowiedz panu o tym drugim gawędziarzu – powiedziała. – O tym, który się tak agresywnie zachował. O „Albinosie”. Na pewno pana zainteresuje.

– Tak naprawdę to nie wiem, czy był albinosem – zaśmiał się w ciemnościach Edwin Schneil. – Między sobą mówiliśmy też na niego gringo.

Tym razem spotkanie z gawędziarzem nie było przypadkowe. Edwin Schneil przebywał w obozowisku nad rzeką Timpia z zaprzyjaźnioną od dawna rodziną, kiedy ku jego zaskoczeniu zaczęły tam przybywać okoliczne rodziny w stanie niebywałego wręcz podniecenia. Edwin zwrócił uwagę na potajemne dyskusje; jak wskazują go sobie, jak odchodzą, żeby się naradzić. Odgadł przyczynę niepokoju. Powiedział, żeby się nie przejmowali, bo zaraz odpłynie. Ale w wyniku nalegania gospodarzy doszło widać do szybkiego porozumienia, bo dali mu znać, że może zostać. Kiedy jednak przybył oczekiwany przez nich gość, dyskusja wybuchła na nowo, długa, burzliwa, bo o ile gawędziarz kategorycznie zażądał, gestykulując wymownie, by obcy odszedł, o tyle miejscowa rodzina upierała się, by został. Edwin Schneil postanowił pożegnać się ze swoimi gospodarzami, mówiąc im, że nie chce być przyczyną kłótni. Zwinął w tobołek swoje rzeczy i ruszył. Szedł już ścieżką ku następnemu obozowisku, kiedy dogonili go maczigueńscy gospodarze. Mógł wrócić i zostać. Przekonali gawędziarza.

– Prawdę mówiąc, ani jedni, ani drudzy nie byli wcale aż tak przekonani, że powinienem zostać, a już najmniej przekonany był gawędziarz – dodał. – Bo moja tam obecność była mu najwyraźniej nie w smak. I okazał mi swoją niechęć, ani razu nie spojrzawszy w moją stronę. To sposób Macziguengów: uczynić kogoś niewidzialnym swoją nienawiścią. Ale więzi między nami a tą rodziną znad Timpii były naprawdę bardzo bliskie, coś w rodzaju duchowego pokrewieństwa, zwracaliśmy się do siebie „ojcze” i „synu”…

– Czy silne jest prawo gościnności wśród Macziguengów?

– Raczej prawo pokrewieństwa – odparła pani Schneil. – Jeśli „krewni” goszczą u kogoś w domu, traktowani są jak udzielni książęta. Nieczęsto się to zdarza z uwagi na dzielące ich ogromne odległości. Dlatego zawrócili Edwina i przystali na to, by mógł wysłuchać gawędziarza. Nie chcieli obrazić „krewnego”.

– Lepiej, gdyby byli mniej gościnni i pozwolili mi odejść -westchnął Edwin Schneil. – Jak tylko przypomnę sobie tę noc, to natychmiast czuję ból w kościach, a jeszcze bardziej w szczękach od ciągłego ziewania.

Gawędziarz zaczął swoje opowieści tuż przed zmierzchem, zanim słońce się skryło, i gadał przez całą noc bez przerwy. Kiedy skończył, światło rozpalało czubki drzew. Było już dawno po świcie. Edwinowi Schneilowi tak ścierpły nogi i czuł się cały tak odrętwiały, że musieli mu pomóc wstać, podtrzymać przy stawianiu pierwszych kroków, na nowo nauczyć go chodzić.

– Nigdy w życiu się tak źle nie czułem – zajęczał. – Nie mogłem już wytrzymać ze zmęczenia, z niewygodnej pozycji. Przez całą noc walczyłem z sennością i bólem mięśni. Gdybym wstał, poczuliby się bardzo urażeni. Tylko przez pierwszą godzinę, może przez dwie, wsłuchiwałem się w opowieści. A później wyłącznie toczyłem walkę z samym sobą, żeby nie zasnąć. A i tak, pomimo moich starań, głowa leciała mi to w jedną stronę, to w drugą, jak serce dzwonu.

Zaśmiał się cichutko, pogrążony we wspomnieniach.

– Do tej pory po nocach mu się śni ten koszmar z bezsenną nocą, masowaniem nóg i powstrzymywaniem ziewania – zaśmiała się pani Schneil.

– A gawędziarz? – zapytałem.

– Miał takie duże znamię – powiedział Edwin Schneil. Zamikł na chwilę, przetrząsając wspomnienia albo szukając słów do ich opisania. – I włosy jeszcze bardziej ryże od moich. Dziwny typ. Macziguengowie nazywają takich serigorompi. Oznacza to kogoś ekscentrycznego, odmieńca. A z powodu tych marchewkowych włosów my między sobą nazwaliśmy go albinosem, gringo.

Kostki miałem już pocięte przez moskity do żywej krwi. Czułem ich żądła, przed oczyma stawał mi widok igiełek zatapiających się w moją puchnącą już, pokrywającą się małymi, piekącymi nie do wytrzymania wrzodzikami skórę: to cena, jaką przychodziło mi płacić podczas każdej podróży do selwy. Amazonia nigdy mi tego nie oszczędziła.

– Duże znamię? – wymamrotałem z niejakim trudem. – Chce pan powiedzieć liszajec, utę? Taki jak ten chłopczyk, którego widzieliśmy dzisiaj rano w Nuevo Mundo…?

– Nie, nie, znamię, duże, ciemne znamię – przerwał mi Schneil, unosząc rękę. – Pokrywało mu całą prawą stronę twarzy. Niesamowity widok, zapewniam pana. Nigdy przedtem nie widziałem człowieka z takim znamieniem, nigdy i nigdzie, ani wśród Macziguengów, ani wśród innych. A i potem nie zdarzyło mi się już zobaczyć.

Na twarzy, szyi, ramionach, dłoniach, na wszystkich nie osłoniętych częściach ciała również poczułem ukąszenia owadów. Chmury rozproszyły się i Kashiri, dotychczas nimi przykryty, wisiał nad nami jasny, choć nie w całości widoczny, i przypatrywał się nam.

– Miał ryżawe włosy? – wycedziłem. W ustach mi zaschło, za to dłonie spływały mi potem.

– Nieporównanie bardziej od moich – zaśmiał się. – Prawdziwy gringo, słowo daję. Może i albinos, jakby się tak dokładniej przypatrzyć. Ja nie miałem zbyt dużo czasu, żeby mu się dobrze przyjrzeć. Mówiłem już, do jakiego stanu się doprowadziłem, uczestnicząc w tym gawędziarskim seansie. Byłem jak znieczulony. A kiedy się obudziłem, on już oczywiście odszedł. Żeby uniknąć rozmowy ze mną i spojrzenia mi w twarz.

– Ile lat mógł mieć? – wydobyłem z siebie głos z ogromnym trudem, jakbym to ja mówił przez całą noc.

Edwin Schneil wzruszył ramionami.

– A któż to wie – westchnął. – Zdążył już pan pewnie zauważyć, jak trudno jest odgadnąć ich wiek. Oni sami nie wiedzą, nie liczą tego tak jak my, a poza tym bardzo szybko osiągają ten średni wiek. Wiek maczigueński, powiedzmy. Ale pewnie był młodszy ode mnie. W pańskim wieku, chyba, może trochę młodszy.

Zakasłałem bez żadnej potrzeby, chcąc jedynie pokryć narastający niepokój. I nagle poczułem, jak ogarnia mnie dzikie, niepohamowane pragnienie, żeby natychmiast zapalić papierosa. Jakby wszystkie pory ciała rozwarły się nagle, żądając zachłyśnięcia się kłębem dymu, zaciągnięcia się tysiącem kłębów. Przed pięciu laty zapaliłem ostatniego, jak mi się wówczas zdawało, papierosa i byłem pewien, że na zawsze uwolniłem się od tytoniu, już od dawna drażnił mnie sam zapach papierosa i nagle, tutaj, nocą, w Nueva Luz, z nie wiem jakich tajemniczych głębokości, wyłoniła się przemożna, gwałtowna chęć palenia.

– Dobrze mówił po maczigueńsku? – usłyszałem własny, cichutki głos.

– Jak to dobrze? – zapytał Edwin Schneil. – No, mówił, gadał przez cały czas, nieustannie, bez przerwy, bez kropek. – Zaśmiał się nienaturalnie. – Tak jak gadają gawędziarze. Opowiadając wszystko, co się zdarzyło i co się jeszcze zdarzy. Był przecież tym, kim był.

– Tak – powiedziałem. – Ale chodzi mi o to, czy po maczigueńsku dobrze mówił. Czy nie mógł być…?

– Proszę? – zapytał Edwin Schneil.

– Nie, nic – odparłem. – Głupstwo. Nic, naprawdę. Jeszcze jak przez sen, sądząc, że myślę wyłącznie o tnących mnie moskitach i komarach i o zapaleniu papierosa, musiałem zapytać Edwina Schneila, czując dziwny ból szczęk i języka, jakbym je miał osłabione od ciągłego gadania, kiedy to miało miejsce. „Och, ze trzy i pół roku temu”, odpowiedział. Spytałem, czy zdarzyło mu się go jeszcze słyszeć albo spotkać, albo czy dotarły jakieś wieści o nim, i usłyszałem, jak odpowiada „nie” na wszystkie trzy pytania: przecież jak mi wiadomo, to temat, przy którym Macziguengowie są mało rozmowni.

Kiedy pożegnałem się ze Schneilami – spali w domu Martina – ruszyłem do chaty, gdzie rozwieszony był mój hamak, i obudziłem Lucha Llosę, żeby poprosić go o papierosa. „Od kiedy palisz?” – zdziwił się, niezgrabnie podając mi papierosa, wyrwany ze snu.

Nie zapaliłem go. Przez całą długą noc trzymałem go w palcach, przytykałem do ust, naśladując gesty palacza, kołysząc się lekko w hamaku, słysząc miarowe oddechy Lucha, Alejandra i pilotów, słysząc cykanie lasu i czując, jak mijają, jedna za drugą, opieszałe, majestatyczne, nieprawdopodobne, przepełnione zgrozą sekundy.

Do Yarinacocha wróciliśmy bardzo wcześnie. W połowie drogi musieliśmy nieoczekiwanie lądować, chroniąc się przed burzą. W maleńkiej osadzie Campów nad brzegami Urubamby spotkaliśmy amerykańskiego misjonarza, przypominającego jako żywo którąś z Faulknerowskich postaci opętanych jedną ideą, zuchwale upartych i przerażająco heroicznych. Od lat żył na tym odludziu z żoną i czeredą małych dzieci i wciąż jawi mi się w pamięci w strugach deszczu, energicznie wymachujący rękami, dyrygujący chórkiem Campów śpiewających hymny, które sam dla przykładu intonował, wydzierając się na całe gardło pod trzeszczącym od naporu ulewy i targanym przez wiatr daszkiem, który lada chwila mógł ulecieć. Dwudziestka Campów ledwo otwierała usta, sprawiając wrażenie, że nie wydają z siebie żadnych dźwięków, ale wpatrywała się w niego z ogromnym skupieniem, czujnie i z namaszczeniem, z jakim najpewniej Macziguengowie spoglądali na swych gawędziarzy.

Kiedy ponownie wystartowaliśmy, Schneilowie zapytali mnie, czy dobrze się czuję. Odpowiedziałem, że doskonale, choć jestem trochę zmęczony, bo krótko spałem. W Yarinacocha szybko przesiedliśmy się do jeepa, który zawiózł nas do Pucallpy, by tam z kolei złapać lot do Limy. W samolocie Lucho zapytał: „Coś taki ponury? Co tym razem nawaliło?” Już chciałem mu się zwierzyć, skąd ta moja mrukliwość i lekkie otępienie, już otwierałem usta, kiedy zdałem sobie sprawę, że nie dam rady. Za dużo tego jak na anegdotę; zbyt to nierealne i literackie, by mogło mieć pozory prawdopodobieństwa i zbyt poważne, żeby dowcipkować, jakby chodziło o zwykły i śmieszny przypadek.

Znałem już przyczyny tabu. Znałem? Tak. Mogło tak być? Owszem, mogło. Właśnie dlatego unikali mówienia o nich, właśnie dlatego ukrywali ich tak skrzętnie przed antropologami, lingwistami, misjonarzami przez ostatnie dwadzieścia lat, dlatego nie pojawiali się w pracach współczesnych etnologów dotyczących Macziguengów. Nie chronili instytucji gawędziarza w ogóle. Jego chronili. Niewątpliwie na jego prośbę. By nie budzić ciekawości wirakoczów co do tego nadzwyczajnego przeszczepu w plemieniu. Gorliwie i od wielu lat robili tylko to, o co ich prosił, obejmując jego osobę tabu, które z czasem rozrosło się na całą instytucję i na gawędziarza w ogóle. Jeśli rzeczywiście tak było, to znaczyło, że darzyli go ogromnym szacunkiem. Jeśli tak było, dla nich był już jednym z Macziguengów.

Tego samego dnia o północy zaczęliśmy montować program w studiu. Wpadliśmy przedtem do naszych domów, by wykąpać się i przebrać i, w moim wypadku, zajrzeć do apteki w poszukiwaniu maści i lekarstw antyalergicznych przeciw ukąszeniom moskitów. Postanowiliśmy nadać programowi formę dziennika podróży, w którym będę łączyć komentarze i wspomnienia z wywiadami przeprowadzonymi w Yarinacocha i nad górną Urubambą. Jak zwykle, Moshe przeglądając materiał, co chwila warczał na mnie, że nie sfilmowałem czegoś w inny sposób albo że sfilmowałem to właśnie tak. Wtedy przypomniałem sobie, że on też jest Żydem.

– Jak ci się żyje z narodem wybranym, tutaj, w Peru?

– Jak psu z kotem, oczywiście – odpowiedział mi. – A co? Chcesz się obrzezać?

– A mógłbyś wyświadczyć mi pewną przysługę? Dałoby się sprawdzić, co się dzieje z rodziną żydowską, która wyjechała do Izraela?

– Będziemy robić „Wieżę Babel” o kibucach? – zapytał Lucho. – To od razu szykuj się do zrobienia kolejnej o uchodźcach palestyńskich. Zaraz, zaraz, a nie kończymy całej zabawy w przyszłym tygodniu?

– Rodzina Zuratasów. Ojciec, don Salomon, miał sklepik na Brenii. Przyjaźniłem się z jego synem Saulem. Wyjechali do Izraela chyba z początkiem lat sześćdziesiątych. Gdyby można było dostać ich adres w Izraelu, moja wdzięczność nie miałaby granic.

– Zobaczę, co się da zrobić – odpowiedział Moshe. – Chyba w gminie prowadzą rejestr tego typu rzeczy.

Program o Instytucie Lingwistycznym i Macziguengach wyszedł nam dłuższy niż przewidziano w ramówce. Gdy przekazaliśmy go Kontroli, przestrzegli nas, że w tę niedzielę jest sporo czasu antenowego sprzedanego, a tym samym nietykalnego, więc jeśli sami nie skrócimy naszego programu do godziny, zrobi to dyżurny realizator, przerywając bezlitośnie emisję, gdzie popadnie. Musieliśmy skracać program na gwałtu rety i z pianą na ustach, bo czas nas gonił. W tych samych dniach realizowaliśmy bowiem ostatnią „Wieżę Babel” na następną niedzielę. Uzgodniliśmy, że będzie to przegląd wszystkich dwudziestu czterech zrealizowanych dotychczas programów. Ale, jak zwykle, musieliśmy zmienić plany. Już od początku realizowania „Wieży Babel” usiłowałem namówić Doris Gibson na wywiad i przekonać, by pomogła nam w przygotowaniu materiału o sobie i swoim życiu kobiety, przedsiębiorcy, założycielki i zarazem szefowej wielu pism, ostrej przeciwniczki i ofiary dyktatur – pewnego przesławnego razu zdzieliła po pysku policjantów przybyłych do redakcji „Caretas”, by zarekwirować najnowsze wydanie pisma – i przede wszystkim kobiety, która w społeczeństwie o wiele bardziej niż obecnie przesiąkniętym męskim szowinizmem i konserwatywnymi uprzedzeniami, potrafiła utorować sobie drogę i odnieść sukces w dziedzinach zastrzeżonych wyłącznie dla mężczyzn. Doris była również jedną z najpiękniejszych kobiet w Limie, adorowaną przez milionerów i muzą sławnych malarzy i poetów. Porywcza, a tak naprawdę bardzo wstydliwa Doris odrzucała moje prośby, twierdząc, że kamera ją onieśmiela. Ale w ostatnim tygodniu naszej telewizyjnej przygody nagle zmieniła zdanie, przesyłając wiadomość, że zgadza, się na wystąpienie w programie.

Przeprowadziłem więc z nią wywiad i rozmowa ta, razem z podsumowaniem naszych poprzednich programów, zakończyła „Wieżę Babel”. Program, który wraz z Moshem, Luchem, Alejandrem oglądałem u siebie w domu, przy stole zastawionym chińskimi daniami i zimnym piwem – do końca pozostał wierny swemu przeznaczeniu, padając znowu ofiarą nieuniknionych usterek technicznych. Z tajemniczych jak zwykle przyczyn – przez niebiański sabotaż – stanowiących w naszej stacji telewizyjnej chleb powszedni, w chwili emisji pojawiła się ni stąd, ni zowąd muzyka jazzowa i pozostała jako dźwięczne tło dla opowiadanych przez Doris anegdot o dyktaturze generała Odrii, policyjnych rekwizycjach „Caretas” czy malarstwie Servula Gutierreza.

Po obejrzeniu programu, gdy piliśmy toast za jego śmierć, bezpowrotną śmierć, rozległ się dźwięk telefonu. Dzwoniła Doris, żeby zapytać, czy nie lepiej było zamiast tej cokolwiek niesamowitej muzyki jazzowej ożywić rozmowę rytmami arekipeńskiego yaravi (a pośród wielu innych przymiotów Doris jest zagorzałą patriotką i miłośniczką swojej Arequipy). Kiedy Lucho, Moshe i Alejandro przestali wreszcie rechotać z wyjaśnień, które wymyślałem, by usprawiedliwić obecność jazzu w naszym programie, Moshe powiedział:

– Ach, słuchaj, póki pamiętam. Sprawdziłem to, o co mnie prosiłeś.

Minął już ponad tydzień, a ja mu się nie przypominałem, bo na dobrą sprawę przeczuwałem, jaka będzie odpowiedź, i ostateczne jej potwierdzenie co nieco mnie przerażało.

– Zdaje się, że wcale nie wyjechali do Izraela – powiedział. -Skąd ty to wyciągnąłeś?

– Zuratasowie? – zapytałem, świetnie wiedząc, co mi odpowie.

– A przynajmniej nie wyjechał don Salomon Zuratas. Umarł tutaj. Pochowany jest na cmentarzu żydowskim w Limie, na tym przy alei Colonial. – Moshe wyjął z kieszeni karteczkę i przeczytał: – 23 października 1960 roku. I tego dnia został pogrzebany, jeśli już chcesz wiedzieć. Mój dziadek znał go i był na jego pogrzebie. A co do jego syna, tego twojego przyjaciela, mógł nawet pojechać do Izraela, ale nie zdołałem się niczego dowiedzieć. Nikt nie umiał mi nic powiedzieć na jego temat.

Ale ja tak, pomyślałem. Ja wiem wszystko.

– On miał takie duże znamię na twarzy, nie? – zapytał Moshe. – Mój dziadek nawet i to pamięta. Miał takie przezwisko: Upiór w Operze, tak?

– Miał ogromne znamię. Przezywaliśmy go Maskamiki.

Загрузка...