Zeszli na parter. Drzwi z mosiężną tabliczką „E. A. Walmann” nie były zamknięte na klucz. Klamka obła, ze złotym odcieniem, zimna, gładka, miękko ugięła się pod dłonią, drzwi uchyliły się – Mama dobrze zapamiętała tamtą chwilę: w głębi ciemny przedpokój z zielonym linoleum na podłodze, błyśnięcie dużego lustra, stojącego naprzeciw wejścia, lecz gdy Ojciec chciał przestąpić próg, Mama przytrzymała go za plecak – cóż to znowu? w butach? Zsunął plecak i rozwiązał sznurowadła. Weszli do środka w skarpetach, zostawiając buty obok drzwi.
W mieszkaniu było zimno. Gdy w lustrze zobaczyli swoje przymglone odbicia, Ojciec powiedział półgłosem, jakby nie chciał obudzić kogoś, kto śpi za drzwiami: „Jak myślisz, ile tu może być pokoi?” Mama poczuła się nieswojo na widok haków od dziecięcej huśtawki we framudze drzwi. Po prawej, zza mlecznych szybek, przenikało światło, więc pewnie musiały tam być drzwi do kuchni. Przy gazomierzu wisiał pęk kluczy. Sięgnęła ręką: dwa małe, mosiężne i jeden długi, żelazny, na drucianym kółku. Pod sufitem rury centralnego ogrzewania. Linoleum czyste. Tylko trochę zaschniętych śladów przy drzwiach.
Ojciec objął Mamę ramieniem: „Chodź, najpierw zobaczmy kuchnię”. Ale Mama przypomniawszy coś sobie, wyjęła z plecaka blaszaną mydelniczkę i płócienny ręcznik.
Drzwi łazienki były polakierowane na biało. Na szybie wąskiego okna szklił się mróz. W rowku wyżłobionym w parapecie dla odpływu wody deszczowej – warstewka lodu. W powietrzu obcy, lawendowy – jak jej się wydało – zapach, zmieszany z wonią wyziębionego wnętrza. Tak jakby weszła do hotelowej łazienki: ciekawość koloru kafelków, obawa przed śladami rdzy na wannie, rzut oka, czy lustro pod lampą nie jest podbiegłe szarymi plamkami. Ale to nie była łazienka w hotelu. Kiedyś, wysłana po coś przez Babcię do pani Janiny, sąsiadki z domu na Nowogrodzkiej, powoli weszła do ich mieszkania, drzwi były otwarte, i aż jej serce zamarło, gdy usłyszała za sobą męski głos: „A cóż to ty robisz tutaj? A ładnie to tak wchodzić bez pukania?” Zaczerwieniona po same skronie nie mogła wymówić słowa, uszy piekły, choć przecież pan Bogdanowicz bawił się tylko jej przestrachem. Teraz, rozglądając się po wykafelkowanym wnętrzu, poczuła się podobnie. Lecz czy to miało jakiś sens? Któż mógł tu teraz wejść? Od razu przecież zamknęli za sobą drzwi do mieszkania na łańcuch. Chciała włożyć mydło do żelaznej mydelniczki zawieszonej na brzegu wanny, ale zobaczyła, że leży tam już płaskie wyschnięte mydełko, do którego przylgnęło parę włosków, ale nie – pochyliła się z leciutką odrazą, jakby oglądała nieżywego ślimaka – to były tylko cieniutkie pęknięcia, więc wyjęła różowy płatek z drucianego koszyczka, przez chwilę – nie wiedząc co z nim zrobić – trzymała w palcach, potem położyła go na szklanej półce pod lustrem, obok dwóch szklanek i pustego pudełka na proszek do zębów z napisem „Vera”. Do koszyczka włożyła swoje mydło: żółtawe, o szarym odcieniu i szybko opłukała palce. Odruchowo sięgnęła mokrą ręką po spłowiały ręcznik wiszący na haczyku, ale spostrzegłszy wyszytą niebieską nicią literę „W”, cofnęła palce. Po chwili wahania zdjęła go z haczyka i włożyła do szafki. Na haczyku zawiesiła swój – biały, z zielonym paskiem. Znów przysunęła dłoń do nosa. Wanna była czysta, tylko dno bardziej matowe od częstego szorowania. W sitku odpływu – kłębek jasnych włosów. Wyjęła palcem i wrzuciła do muszli. Włosy dziecka? Opłukała emalię wielkim słuchawkowatym prysznicem z lśniącą karbowaną rurą. Kran był duży, z szerokim, płaskim ujściem, na motylkowatych pokrętłach, pod literkami „Kalt” i „Warm”, nikiel odprysnął w paru miejscach. Gdy pochyliła się, polewając wodą emaliowaną powierzchnię, mleczne odbicie twarzy przepłynęło w kafelkach nad wanną.
W oknie kuchni zasłonki obszyte koronką. Podłoga z desek. Biały parapet. Od razu przekręciła mosiężny kran nad zlewem, by sprawdzić, czy i tu też jest woda. Wiatrak, wyhaftowany niebieską nitką na białym płótnie ozdabiał ścianę nad stołem, gotyckie litery były trochę przekrzywione, więc poprawiła nierówną krawędź makatki. Ojciec widząc, jak czule wygładziła rozwieszone płótno, uśmiechnął się znad otwartego paleniska, w którym postukiwał pogrzebaczem o żelazne ruszty: „Piec jest chyba dobry”. Fajerki leżały na płycie. Poczuła zapach wilgotnego żużlu i siwego popiołu. Kafle pieca były białe, zupełnie gładkie, z kremowym odcieniem. „Zobacz – Ojciec mrużył oczy – tu jest centralne. A tu, z tej strony, piekarnik. Ale chyba trzeba będzie palić drewnem. Bo palenisko bardzo małe”.
Otworzyła drzwiczki mahoniowego kredensu. Brzęk kryształowych szybek. Za szkłem, wśród kieliszków z kobaltowego szkła i małych dzbanków z napisem „Pfeffer”, „Salz”, „Zucker”, bielił się owal wazy na zupę z pokrywką w kształcie chińskiej pagody, smużkami błękitu wymalowano też morze i małą dżonkę z brązowym żaglem. Gdy uniosła pokrywkę, na zakurzonej porcelanie obok znaku firmowego Rosenthal został ciemniejszy ślad palca – jak okrągły stempelek na kremowej kopercie.
Zaczęła wyjmować rzeczy z plecaka. Układała je powoli na stole nakrytym białą ceratą. Gruby sweter, jeszcze z powstania, narciarskie spodnie, które dał jej pan Z., gdy Ukraińcy wchodzili na Żoliborz, blaszany kubek od cioci Heli z Koszykowej, butelka z porcelanowym korkiem (resztka zimnej herbaty na dnie), dwie łyżki, nóż („Gerlach” – od sióstr z Szymanowa), I koszula Ojca z UNRRY, płócienne prześcieradło, niebieska koszula nocna, którą zdążyła zabrać z Nowogrodzkiej, szare renety zawinięte w papier…
Lecz Ojciec odwrócił głowę, by nie patrzeć na to czułe, ostrożne układanie na stole rzeczy, które ocalały. Z piwnicy przyniósł trochę węgla w blaszanym pudle po kostkach „Maggi”, spod kredensu wyciągnął równo ułożony stos pożółkłej „Völkischer Beobachter”, połamał sosnowe trzaski i podpalał. Huczało, ogień miał dobry cug. Mama, przykładając dłonie do rozgrzewających się kafli, coś zamruczała pod nosem, Ojciec pogłaskał ją po włosach, udając, że nie dosłyszał, uśmiechnięta, przymknęła oczy, chciał, żeby powtórzyła, ale tylko pokręciła głową.
Gdy weszła do środkowego pokoju, aż cofnęła się na widok swojego odbicia, które wybiegło ku niej z okrągłego lustra wprawionego w drzwi orzechowej szafy. Ściany były w ładnym herbacianym kolorze. Na obrazie w złotych ramach, który wisiał nad otomaną, płonął czerwienią chmur zachód słońca na plaży w Glettkau; gdy podeszła bliżej, by przyjrzeć się morskiej scenie, w prawym dolnym rogu, niedaleko słupów białego mola, przy których został namalowany mały parowiec, dostrzegła podpis: „L. Schneider”. Leciutko przeciągnęła wskazującym palcem po płótnie, ale kurzu było niewiele. Zdmuchując kurz z palca, podeszła do okna. Przesunęła dłonią po wygiętym, zimnym korpusie maszyny do szycia „Singer”, potem, czując narastające zmęczenie, usiadła na otomanie i dopiero teraz, oparłszy głowę na miękkim oparciu, które pachniało pluszem i suchą morską trawą, odetchnęła głęboko. Na stole stał kryształowy flakon z papierową różą. Od razu pomyślała, ze trzeba to wyrzucić, ale najpierw położyła papierowy kwiat na bambusową etażerkę, później na szafę. Przygniatany walizkami i pakunkami, miał tam przeleżeć całe lata, aż stracił płatki i listki, a z owiniętej zieloną bibułką łodygi zostały tylko sczerniałe druty.
Otworzyła szafę pełną białej i niebieskiej bielizny, równo ułożonej na półkach. Lawenda? Uniosła krawędź świeżo uprasowanego prześcieradła, rozchylając chłodny materiał: na gładkim płótnie z monogramem „W” leżało parę kruchych płatków dzikiej róży. Takie płatki, zrywane z krzewu rosnącego pod brzozą w kącie ogrodu, wkładała później do świeżo upranych poszew i prześcieradeł.
Potem Ojciec rozpalił ogień pod żelaznym kotłem w pralni, włożył do gorącej wody poszwy i prześcieradła, które wyjęła z szafy – mimo że wszystko było czyste i świeżo wy krochmalone – lecz chociaż gotowało się to parę godzin, chłodna świeżość – inna niż zapach prześcieradła, które Mama dostała od cioci Marysieni z Pruszkowa – wciąż nie chciała zniknąć.
I gdy wieczorem położyli się w środkowym pokoju na przesłanym łóżku – Mama w swojej koszuli nocnej z domu na Nowogrodzkiej, Ojciec w pasiastej piżamie z UNRRY – te dwa obce zapachy, zapach podwarszawskiego prześcieradła i zapach poszwy z niebieskim monogramem „W”, którą Elsa Walmann kupiła w czterdziestym roku u Juliusa Mehlersa na Ahornweg 12, mieszały się ze sobą, płosząc sen. Prześcieradło pachniało wciąż podróżą, dymem pociągu, brezentem plecaka, winnym aromatem szarych renet, które kupili, gdy pociąg zatrzymał się na godzinę w Malborku. Świeżo uprana poszwa z monogramem „W” pachniała wapienną wonią pustego mieszkania i prasowaniem, którego cynamonowe ślady odcisnęły się w paru miejscach na sztywnej bieli materiału. Płótno poszwy wydawało się jakby chłodniejsze, zapach trzymał się koronki, którą obszyto brzegi.
Nie mogli zasnąć. W górze słychać było kroki mężczyzny, który mieszkał nad nimi. Z fotogram, wiszącej przy drzwiach, patrzyły na nich dwie poważne dziewczynki w słomkowych kapeluszach, w sukienkach z marszczonego batystu, stojące na molo w Zoppot obok mężczyzny w mundurze pocztowca i młodej pani w plisowanej sukience z okrągłym kołnierzykiem. Ojciec wstał, ostrożnie zdjął zdjęcie z gwoździa, zdmuchnął pajęczynę z jaśniejszego prostokąta, który został na herbacianej tapecie, obejrzał odwrotną stronę z nadrukiem „Ballerstaedt. Photograph. Atelier” (przy nadruku był atramentowy dopisek „Juli 1938”) i włożył je do dolnej szuflady w orzechowej szafie, w której oprócz zeszytów zapisanych równym dziecięcym pismem leżał atlas świata Westermanna i przewiązany woskowanym sznurkiem plik pocztówek z Bawarii.
Dopiero gdy o północy Mama stanęła w wannie i Ojciec cieplutką wodą umył jej plecy, a potem ostrożnie opłukał wypukły brzuch, w którym podrzemywałem z piąstką pod brodą, para stopiła gałązki mrozu na szybie okna i wszyscy poczuliśmy się trochę bardziej u siebie.