O zmierzchu, po upalnym dniu, tynk, stygnący na fasadzie domu Bierensteinów, bezgłośnie pękał czarną pajęczyną cieniutkich linii. W pokoju na piętrze na książkach osiadały niewidoczne warstwy kurzu. Papier cierpliwie żółkł na marmurkowych brzegach stron, obrastał rdzawymi plamkami, ciemniał od dotknięć, bladł i szarzał pod okładką. Chmury toczyły się nad bukowymi wzgórzami w stronę Katedry.
O takiej porze Hanemann przysuwał fotel do okna.
Przed laty, wieczorami, gdy matka odkładała na półkę gruby tom, z którego odczytała właśnie kolejną baśń Grim-mów, a potem, zgasiwszy światło, wychodziła z pokoju, zawsze mu się zdawało, że litery zniecierpliwione wiecznym trwaniem w tych samych rzędach, złaknione przygody, tylko czekają, by korzystając z ciemności, rozbiec się w głębi odłożonej książki, umknąć z akapitów, złączyć się w wesołe wieńce i czarne girlandy, spleść w nową opowieść, jakiej nigdy nie słyszało ludzkie ucho – więc rano, jak najszybciej tylko mógł, zdejmował książkę z półki i natychmiast ją otwierał, by przyłapać czarne znaczki na chwili nieobecności. Och, żeby chociaż raz po nocnych Odysejach nie zdążyły wrócić na pustą stronę! A jeszcze gdyby to zobaczyła matka! Ileż by za to dał!
Teraz, ilekroć otwierał książkę, wiedział, że nie rozbiegną się pod palcami niczym pająki spod nagle uniesionego kamienia. A jednak czasem, jak w dzieciństwie, chciał, by to, co zapisane, nie było zapisane na zawsze. Opowieść, do której powracał, była prosta. Człowiek, który ją spisał, zdawał sprawę tylko z tego, co widział i słyszał. Tytuł umieszczony na górze strony złożono frakturą: Zeznanie Stimminga, właściciela zajazdu „Pod nowym dzbanem” nie opodal Poczdamu. Równe rzędy czcionek, odciśniętych w koblenckim papierze, układały się w zwartą kolumnę gotyckiego pisma. Hanemann unosił czerwoną wstążeczkę do zakładania stron, wygładzał kartkę. Gdy zaczynał czytać, ściszonego głosu Stimminga nie mąciły nawet dalekie odgłosy miasta:
„Była to środa, godzina druga po południu, dnia 20 listopada, kiedy zajechała do nas powozem para gości, pan i pani. Zatrzymali się w naszej gospodzie i zamówili obiad. Poprosili o osobny pokój, dodając, że pozostaną tylko kilka godzin, bo mają tu po nich przyjechać przyjaciele z Poczdamu. Pokazaliśmy im pokój na parterze po lewej stronie, obejrzeli go, ale pani się nie spodobał, prosiła o jakiś pokój na piętrze, a kiedyśmy ich tam zaprowadzili, pani zapytała, czy nie moglibyśmy im dać i drugiego, sąsiedniego. Zgodziliśmy się na to. Potem pani podeszła do okna i spytała nas, czy nie można by tu dostać czółna, bo chcieliby się przeprawić na drugi brzeg jeziora. Moja żona odpowiedziała jej, że wprawdzie mamy łódkę, ale przeprawa nie jest łatwa, wygodniej jest przejść się pieszo na drugi brzeg. Wydawało się nam, że panią to ucieszyło. Potem prosiła o sofę, a ponieważ sofy nie mieliśmy, kazała do obydwu pokoi wstawić łóżka, bo znajomi, dodała, którzy chyba nadjadą tu dopiero nocą, zechcą zapewne trochę odpocząć…
O piątej rano pani zeszła na dół i poprosiła o kawę. Oboje ją wypili, o siódmej poprosili o nową i tak się przeciągnęło do dziewiątej. Potem polecili dziewczynie oczyścić sobie odzież, a gdy służąca ich zapytała, czy mają życzenie zjeść tu dziś obiad, odpowiedzieli jej, że poproszą tylko o filiżankę bulionu, ale za to wieczorem sobie to w dwójnasób wynagrodzą.
Zażądali też zaraz rachunku, uregulowali go i kazali mi wypisać pokwitowanie. Później poprosili o posłańca i przekazali mu list do Berlina. Goniec ruszył w drogę o dwunastej. Gdy ich spytaliśmy, co sobie życzą na wieczerzę, pan odrzekł: «Dziś wieczorem przyjadą tu dwaj panowie, na pewno zechcą sobie dobrze podjeść». Na to pani: «Ależ dajże spokój, wystarczy im omlet, jak nam». «Ale za to – rzecze pan – jutro wieczorem już sobie solidnie podjemy». I oboje raz jeszcze powtórzyli: «Wieczorem przybędą do nas dwaj goście»…
Później wyszli przed gospodę, rozmawiali o pięknym położeniu i malowniczej okolicy, a tak przy tym wyglądali weseli i rozbawieni, że nikt by nie mógł po nich niczego niezwyczajnego zauważyć…
Niezadługo oboje weszli do kuchni i pani zwróciła się do mojej żony z pytaniem, czyby nie można podać im kawy po przeciwległej stronie jeziora, tam, gdzie ta piękna zielona polanka. Bo tam taki cudowny widok. Żona moja była trochę zaskoczona, bo to daleko, ale pan bardzo grzecznie dodał, że gotowi są oczywiście za fatygę dopłacić, i poprosił jeszcze o rum za osiem groszy.
Następnie oboje państwo skierowali się w stronę tej polany, kiedy zaś moja żona oświadczyła, że tymczasem sprzątnie się ich pokoje, powiedzieli, że sobie tego nie życzą, woleliby, żeby wszystko zostało, jak jest. Pani niosła koszyczek nakryty białą chusteczką, najpewniej ukryte tam były pistolety.
Kiedyśmy im tam podali kawę i rum, poprosili o stolik i dwa krzesła. Kazaliśmy im je tam zanieść. Wtedy pan poprosił o ołówek i spytał, ile winien jest nam za kawę. Przyszło nam na myśl, że to może jakiś artysta i chce narysować obraz tej okolicy. Kiedym posyłał dziewczynę z ołówkiem, kazałem jej im powiedzieć, że mi nie spieszno z tym rachunkiem za kawę, ale oni oboje wyszli kilka kroków naprzeciw służącej i pani oddała jej naczynia od kawy, a w jednej z filiżanek leżały już pieniądze.
Pani powiedziała jej: «Te cztery grosze to dla was za fatygę, reszta dla gospodarza… Proszę umyć filiżankę i przynieść mi ją tu z powrotem». Gdy dziewczyna odeszła, oboje zawrócili znów w stronę stolika.
Służąca nie zdążyła ujść więcej niż jakieś czterdzieści kroków, gdy usłyszała wystrzał. Po dalszych trzydziestu krokach dobiegł ją odgłos drugiego. Pomyślała sobie, że to pewnie ci państwo zabawiają się strzelaniem, bo oboje byli przez cały czas tacy weseli, pełni życia, ciskali kamyki do jeziora, skakali, żartowali.
Nam się od razu wydało jakieś dziwne, że prosili o odniesienie filiżanki, chociaż nie mieli już kawy. Ale posłaliśmy służącą, żeby im tę filiżankę odniosła.
Kiedy doszła na miejsce, znalazła ich oboje bez życia, leżeli we krwi.
Osłupiała ze zgrozy, popędziła co tchu z powrotem do gospody i w biegu zawołała do napotkanej dziewczyny: «Goście się zastrzelili, leżą tam nieżywi!»
Na tę wieść wszyscyśmy oniemieli ze zdumienia. Wbiegamy natychmiast na piętro do ich pokoi. Wszystkie drzwi zamknięte na głucho. Bocznymi drzwiami przedostajemy się do jednego z pokoi. Patrzymy: drzwi zatarasowali wszystkimi znajdującymi się tam krzesłami; nic nie zostawili poza zapieczętowaną paczką.
Biegniemy wszyscy na polanę; tam zobaczyliśmy trupy obojga. Pani leżała w rozpiętym płaszczu z rozchylonymi połami, głowę miała odrzuconą do tyłu, ręce skrzyżowane na piersiach. Kula przebiła lewą pierś i serce na wylot i wyszła z tyłu pod łopatką. Pan klęczał tuż przed panią. Pozbawił się życia, strzelając sobie w głowę przez usta. Ich twarze nie były zmienione, oboje wydawali się spokojni i pogodni…
O szóstej wieczorem zjawili się dwaj panowie przybyli z Berlina. Jeden z nich, wysiadłszy z powozu, zapytał nas, czy zastał tu jeszcze gości. Odpowiedzieliśmy mu, że nie żyją, wtedy on raz jeszcze spytał, czy to prawda. Odrzekliśmy, że tak, leżą w kałuży krwi na tamtym brzegu jeziora.
Na to drugi pan, mąż zabitej, wszedł do gospody, w jeden kąt cisnął kapelusz, w drugi rękawiczki. Widać było po nim, że śmierć małżonki była dlań strasznym ciosem.
Gdyśmy spytali o tego pana, co się razem z panią zastrzelił, odpowiedzieli nam, że to przyjaciel ich domu, niejaki pan Heinrich von Kleist…
Aż do jedenastej wieczór oczekiwaliśmy przybycia kogoś z policji, a kiedy nikt się nie zjawił, wszyscyśmy się udali na spoczynek. Nazajutrz rano mąż zmarłej kazał sobie przynieść pukiel włosów swej żony, a potem obaj panowie odjechali do Berlina. Około południa powrócił pan, który przedtem towarzyszył mężowi zabitej pani, był to niejaki pan Peguilhen, radca wojskowy. Kazał wykopać tuż obok ciał zmarłych głęboki dół i zapowiedział, że z Berlina przyśle dwie trumny i że pochowa się tych dwoje obok siebie w jednej mogile. Dnia 22 listopada około dziesiątej wieczór pochowano oboje na miejscu wiecznego spoczynku”.
Gdy ściemniało się i światło słońca płonęło już tylko ciepłym prostokątem na parapecie, Hanemann odkładał książkę. Na zielonym płótnie okładki połyskiwały złote litery. W ogrodzie powietrze było wciąż lekkie i jasne, i nawet kosmaty motyl, burozłoty i niespokojny, bezgłośnie trzepoczący ciemnymi skrzydełkami o szybę, nie mącił spokoju zmierzchu. Z ulicy dobiegały czyjeś kroki. Nad tujami gasło czyste, wysokie niebo.
Na ścianie domu Bierensteinów przepłynął cień przelatującego gołębia.
Ciepłe, żywe dłonie.
Lęk.