To, co się stało, wstrząsnęło Hanemannem, nie na tyle jednak, by zmienić jego życie. Właściwie raczej go zaskoczyło, niespodziewanie wywołując z pamięci berlińską młodość, tak już odległą, że aż nierzeczywistą; nie przypuszczał, że tamten czas może obudzić tak silne wspomnienia.
O samej dziewczynie nie myślał. Może chwilami tylko czuł coś w rodzaju współczucia. To prawda, widywał ją na schodach i w ogrodzie, lecz zwykle, patrząc zza szyby na ciemne włosy obrzeżone cieniutką linią słonecznego światła^ gdy pochylona ścinała krawieckimi nożycami astry pod wielką brzozą w kącie ogrodu, niedbale bawił się co najwyżej myślą, że na staroniemieckich obrazach można odnaleźć postać o podobnej urodzie; w tej jednak przyjemności oka, które cieszyło się pięknym rysunkiem odsłoniętych ramion, serce nie brało udziału – bez żalu patrzył, jak dziewczyna wraca do domu z paroma kwiatami w palcach.
Widok noszy, na których do białego samochodu wsuwano teraz uśpione ciało, wywołał z pamięci obrazy kliniki Althof koło Moabitu, gdzie przez kilka miesięcy był na praktyce u Ansena. Gmach przy Winterstrasse? Wysokie schody z ciemnego granitu, latarnie w rękach siłaczy z brązu, mosiężny połysk świeczników w amfiteatralnej sali Kolegium Emaus, rzeźba Meduzy na katedrze, purpurowe obicia krzeseł… I tamten dzień, kiedy pierwszy raz zeszli do podziemi… Wykafelkowane wnętrze, gotyckie okienka, siatka, rury wywietrzników, lampy z blaszanym kloszem, gumowe fartuchy, daleki szelest wody, jakby za ścianą była wielka łaźnia. A potem widok ciała ułożonego na marmurowym stole i ta myśl, jeszcze z dawnych lat, natarczywa, dziecięca, naiwna, która nagle powróciła w chwili, gdy Ansen powoli przeciągnął skalpelem po nagiej skórze: „Zaraz zobaczę duszę…”
To, że trafił na anatomię, nie było przypadkiem, lecz – jak chciał wierzyć – brało swój początek w dzieciństwie, a może i w głębszy sposób łączyło się z rodzinną przeszłością, kilku bowiem Hanemannów zasłynęło kunsztem zgłębiania sekretów ludzkiego ciała już w służbach medycznych armii króla Prus i nawet jeden z nich, Heinrich Siegfried Hanemann z drugiego pułku artylerii konnej z Dresden, został wyróżniony w 1815 roku książęcym odznaczeniem za nadzwyczajną zręczność na polu bitwy pod Lipskiem, gdzie dzięki zimnej krwi uratował życie samego pułkownika Fersena. Naprawdę jednak – i to wyjaśnienie było Hanemannowi najbliższe – ku medycynie popchnęła go żarliwa i grzeszna lektura ksiąg zakazanych. Stare traktaty anatomiczne, które znalazł w bibliotece ojca, dzieła ozdobione ciemnymi miedziorytami, uczyły go, że badanie ludzkiego wnętrza nie jest czynnością tylko techniczną, do której wystarczy wiedza i nadzwyczajna zręczność palców. Pracę lekarza spowijał cień tajemnicy, której – jak o tym upewniali autorzy sztychów ozdabiających wielkie strony z żółtawego papieru – nigdy nie przeniknie ludzkie oko.
Często, gdy ojca nie było w domu, oglądał anatomiczny atlas Meyersa, ciężki tom o marmurkowych brzegach, ale po obejrzeniu barwnych ilustracji, na których przedstawiono nagich ludzi o skórze pokrytej drobnymi literkami i cyferkami, lubił sięgać po stare księgi, ustawione za szkłem na najwyższej półce. Oddychał wtedy z ulgą. Bo przecież w atlasie Meyersa otwarte ciało człowieka, obsypane rojem cyfr, wyglądało zupełnie jak roślinny preparat rozcięty skalpelem! Sekret życia? W tych sztywnych liniach? W rządkach cyfr? Jakże inaczej przedstawiali człowieka dawni mistrzowie w dziełach o tajemniczych łacińskich tytułach! Ilekroć zaglądał do brukselskiego wydania Traktatu o chirurgii van Heldena (pod ozdobnym tytułem figurowała data 1693), tylekroć czuł się tak, jakby wędrował po świecie, którego władcami musieli być Merlin i Me-lisanda. Cóż to była za księga! Choćby ten drzeworyt na karcie tytułowej: nagi młodzieniec oparty łokciem o grecką kolumnę uśmiecha się nostalgicznie, mimo że jego skóra wisi obok na gałązkach kolczastego krzewu – niczym za duże, wiotkie palto! Więc nawet go nie musnęło skrzydło bólu? A wszystkie mięśnie – narysowane dokładnie, podobne do pięknych wrzecion – na wierzchu! Gdy Hanemann, wzruszony i rozśmieszony smutkiem nostalgicznego młodzieńca, przewracał pożółkłą kartę, na stronie następnej odnajdywał piękną panią o dużych smutnych oczach, otwartą jak muszla ostrygi, tak by można było sobie dokładnie obejrzeć zwoje jelit wtulone w miednicę. A obok smutnookiej piękności, która trzymała w palcach świetlistą różę, stał nagi brodaty mężczyzna, któremu wyjęto kilka żeber, tak by czytelnicy mogli zgłębiać do woli sekret serca oplecionego gałązkami tętnic. Cóż zaś mówić
0 drzeworytach z dzieł Ambroise'a Pare, sztychach z traktatów Harveya, rycinach ozdabiających rozprawy Boerhaave'a, Morgagniego, Vesaliusa czy Fallopio! Na wielkich stronach nagie postacie, z których zdjęto skórę, by odsłonić piękne sploty mięśni i ścięgien, przechadzały się parami po rozległej równinie Elizjum z gałązką palmową w palcach, a z góry na obnażone ciała, w których wszystko było bezwstydnie jawne, padał blask niebiańskich promieni, piękne anioły zaś, o łagodnych twarzach i smukłych dłoniach, przelatywały wśród chmur, powiewając wstęgą z łacińskimi nazwami chorób i leków.
Lecz ten obraz ciała, opromieniony światłem wzniosłych alegorii Czasu, Mądrości i Fortuny, który poruszał w dzieciństwie wyobraźnię i skłaniał do marzeń o boskim powinowactwie, zderzył się z twardym doświadczeniem w podziemnych salach kliniki Althof, gdzie pod nóż studentów i młodych lekarzy trafiały ciała w stanie upadku, odarte z majestatu śmierci
1 upokorzone. „Posłuchaj – powiedział pewnego dnia do Ha-nemanna August Pfütze, który miał już za sobą kurs anatomii. – Tu gdzie jesteśmy, stracisz Boga. Z twojej wiary nic nie zostanie, zobaczysz”.
Profesor Ansen oburzyłby się z pewnością na takie słowa. Wiedział, że do podziemnych sal Althofu spływają z głębin miasta ciała zrozpaczonych i potępionych, którzy odrzucili nadzieję zbawienia, lecz przecież – jak wywodził w inauguracyjnym wykładzie – nie odbiera to im godności, bo wejrzenie w śmierć, nawet w śmierć w najgłębszym poniżeniu, zbliża nas
do rozjaśnienia tajemnicy sił, trzymających nas przy życiu. Co nas naprawdę broni przed pokusą? Co zmusza do odrzucenia daru? Profesor Ansen, wieloletni rzeczoznawca berlińskich sądów, w rozjaśnieniu tego sekretu widział swoje powołanie. „Panowie – mówił w wielkiej auli Althofu do studentów pierwszego roku, którzy zjechali do granitowego gmachu przy Win-terstrasse z Monachium, Hamburga, Breslau, Danzig a nawet z Königsbergu – ileż to zdarzało się ubolewania godnych pomyłek, kiedy to na skutek niewiedzy, a także – niech to będzie powiedziane wyraźnie – niedbalstwa władz policyjnych, dochodziło do wydawania opinii, urągających prawdzie i przynoszących hańbę naszemu zawodowi. Lecz nie myślcie, że to tylko kwestia błędnych procedur. Nie możemy być tylko lekarzami. Musimy widzieć w człowieku cielesną duszę, która zawsze stoi na progu rozpaczy. Niech zatem wasze oko będzie uważne i cierpliwe jak diament, niech tropi przyczynę. Badajcie ciała zrozpaczonych i odrzuconych, którzy wybrali śmierć, lecz czyńcie to tak, by odkryć, co w nas wspiera boską energię życia, która nawet w najtrudniejszych chwilach, gdy zdaje się nam, że straciliśmy już wszystko, potrafi rozjaśnić mrok i przynieść ocalenie. Szukajcie medycznych przyczyn rozpaczy, które choć nie jedyne, często decydują o wszystkim. Ale nie zapominajcie, że człowiek jest czymś więcej…”
Myśląc o słowach Ansena, Hanemann uśmiechał się. Profesor Ansen musiał zapewne czytać wiele Nietzschego. Lecz ileż z tego uniesienia, które czuł w sercu wtedy, gdy słuchał Ansena, pozostało?… Bo przecież nie musiało wcale upłynąć tak wiele czasu, a mógł prowadzić skalpel z cierpliwą obojętnością kartografa, rysującego dobrze znane lądy. Stygnięcie serca… W podziemiach Althofu odsłaniała się przed nim ciemność ludzkiego życia, ta ciemność budziła jednak lęk tylko przy pierwszym zetknięciu, później zaś?… Groza samowolnej śmierci? Profesor Ansen, ubrany w biały fartuch z gumowanego płótna, unosił brezentową osłonę znad białej twarzy umarłego, którego posługacze ułożyli na marmurowym stole, lecz w jego głosie nie było drżenia.
„Nie sądźcie panowie – zwracał się do asystujących mu studentów – że śmierć z własnej ręki daje się łatwo odróżnić od śmierci zadanej ręką cudzą. Śmierć zawsze ukrywa się przed nami, nie tylko wówczas gdy ktoś, kto chce umrzeć, pozoruje zbrodnię. Ciało nas okłamuje, tak dzieje się zawsze. Musimy być nieufni, nawet gdy mamy zupełną pewność. Dla niewprawnego oka często nic prawie nie różni ciała samobójcy od ciała człowieka, któremu odebrano życie. Jakże chętnie nasza myśl ulega pozorom! Popatrzcie: komisarz Schinckel twierdzi, że ten oto młody człowiek, w którego ręku znaleziono nóż, sam pozbawił się daru życia. Lecz nie jest to prawdą. Samobójcza rana na szyi jest zwykle ukośna, biegnie od lewej do prawej, jest głębsza przy uchu i płytsza przy obojczyku, bo ręka nieszczęśnika słabnie w miarę jak zadaje cios. Cięcia próbne, dużo słabsze pojawiają się zwykle u szczytu rany głównej świadcząc o nerwowym rozstroju i lęku nieszczęśnika. Zbrodnicze cięcie inaczej: biegnie w poprzek szyi i kończy się zwykle głębiej -tak jak tu – bo zbrodniarz chce być pewien, że ofiara nie odzyska życia. A samobójczy strzał? – profesor Ansen przechodził do drugiego stołu, na którym spoczywało ciało starszego mężczyzny. – Niech was nie złudzi rewolwer w dłoni umarłego. Ten oto kupiec z Bremy, którego ciało dostarczono nam wczoraj, został znaleziony z mauzerem w ręku. Lecz samobójca, pamiętajcie o tym panowie, nigdy nie strzela przez ubranie, zawsze odsłania miejsce, w które pragnie ugodzić. Nigdy nie zapominajcie o tym, że śmierć jest zawsze dziełem duszy…”
„Wiesz – mówił August Pfütze, gdy po wykładzie Ansena wracali o zmierzchu na stancję pani Lenz – Ansen ma rację. Naprawdę ważne nie jest pytanie, dlaczego ludzie odbierają sobie życie. Naprawdę ważne jest pytanie: dlaczego większość ludzi życia sobie nie odbiera. Bo to prawdziwy cud. Przecież życie jest nie do zniesienia”. Pamiętał te spory, które toczyli na poddaszu kliniki. „Przecież ciało niczego nam nie zdradzi. Ono milczy. Myślisz, że ciało Kleista i tej Vogel cokolwiek mówiło?” Wzruszał ramionami: „Słuchaj, Auguście, przecież ona miała raka”. „I to wyjaśnia wszystko, prawda?” – August zachłystywał się ironią. – Miliony mają raka, a była tylko jedna Vogel”. Wiedział, że August co wieczór pogrąża się w pismach tego wiedeńskiego psychiatry, o którym mówiło się coraz więcej, więc podrzucał mu trop: „Libido i Thanatos?” „A żebyś wiedział – August odgarniał swoje jasne włosy. – Każda cząstka naszego ciała w równej mierze chce żyć, co umrzeć. Każda!
I cały czas stoimy na granicy. Jak na moście z jednego włosa. Wystarczy powiew”. Patrzył z sympatią na zaróżowioną twarz przyjaciela: „Przesadzasz. Jakoś wszystko przecież trwa. A my zaraz zejdziemy do Mullera i zamówimy sznycel”. Nie było to mądre. August obrażał się, ale na szczęście nie na długo i już po paru minutach biegli razem Winterstrasse w stronę gasthausu, zaczepiając po drodze dziewczęta z białymi parasolkami…
Wtedy, podczas praktyki u Ansena, Hanemann nie lubił zaglądać do katolickich kościołów. Nie mógł znieść widoku nagiego Chrystusa. Mógł jeszcze patrzeć na średniowieczne obrazy męki, na wizje Grünewalda, chociaż go przerażały, ale tam ciało, spryskane krwią, było właściwie okryte płaszczem płynącej czerwieni. Nagość osłonięta purpurą. Kościelne posągi budziły odrazę. Szczególnie te, które wystawiano w polskich kościołach na Wielkanoc, gipsowe figury Boga złożonego do grobu; zbyt silnie przypominały to, co oglądał na marmurowym stole. Wszystko się w nim burzyło: Przecież tak nie wolno przedstawiać Boga! W zborach było inaczej. Prosty krzyż. Białe ściany. Ale teraz w Danzig zborów już nie było. Z tego wielkiego, przy koszarach na Hoehenfriedberger Weg zrobiono kino, tak samo z tego mniejszego przy Jäschkentaler Weg.
Więc czasem zaglądał do Katedry, zresztą nie często, tak jak nie za często zaglądał dawniej do domu modlitwy przy Pe-lonker Strasse na kazania pastora Knabbe. Kiedy po raz pierwszy wszedł do białej nawy, poczuł tylko obcość. Trafił na porę najgorszą, fioletowy adwent, wszystko się w nim wzbraniało przed tym, co zobaczył. W głębi, przed głównym ołtarzem, tłum powoli podchodził do leżącego krzyża, do którego była przybita naga figura Boga. Ustami dotykano poranionych nóg i rąk. Było to tak odpychające, że wyszedł z kościoła. Ale ten obraz w nim pozostał. Patrząc na ludzi z ulicy Grottgera, czuł, że łączy ich to pochylenie głowy nad białym jak kość słoniowa ciałem przebitym gwoździami, to dotknięcie wargami krwi namalowanej grubą czerwienią.
Raziło go to, choć przecież daleki był od potępień. W czerwcowe przedpołudnia, gdy ulica Grottgera, wyświeżona i wypachniona, ruszała w stronę Katedry, nie zostawał jednak w domu. Ulicą Wita Stwosza, potem koło pętli i przez park, dochodził do ulicy Cystersów w pobliże kaplicy św. Jakuba. Nie, nie przystawał na chodnikach, lecz raczej powoli spacerował i choć to, co widział dookoła, było mu obce, poddawał się pięknej barwie świątecznego dnia. Wilgotna, świeżo spryskana jezdnia, dziewczynki w długich sukienkach z batystu, błyszczące torebki, w rękach grube żółte świece z koronką, asparagus, niciane rękawiczki, ćwierkanie glinianych ptaszków… Mijał małe ołtarze, ozdobione świerkowymi gałęziami, tulipanami i narcyzami, przy których krzątały się kobiety w kretonowych sukienkach. Mężczyźni w białych koszulach z zawiniętymi rękawami ustawiali świeżo ścięte szeleszczące brzózki po obu stronach stołów nakrytych śnieżnym obrusem, podobnym do ministranckiej komży. Odprasowane marynarki leżały na trawniku.
Dzwon z wieży Katedry wybijał dziesiątą. Hanemann skręcał w ulicę Cystersów i zatrzymywał się pod kasztanami. Patrzył na wszystko z oddalenia, chociaż był na ciepłej czerwcowej ulicy pośród wyświeżonych ludzi, idących ku Katedrze. Wtedy, gdy po raz pierwszy wszedł do białej nawy, zraził go widok kobiet z policzkiem przyciśniętym do kratki, które zwierzały się obcemu mężczyźnie w czarnej szacie, a potem z pochyloną głową całowały fioletową stułę, którą spokojnym, zrównoważonym gestem podawała im biała dłoń, wynurzająca się z cienia. Kiedy na to patrzył, czuł, że rację miał wittenberski doktor… la bliskość twarzy przegrodzonych kratką, to mieszanie się oddechów… A kiedy w stallach ujrzał mężczyznę w infule z pastorałem w ręku – młodzi chłopcy w strojach alumnów, przyklękając, zaczęli dotykać ustami wyciągniętą dłoń z grubym pierścieniem – musiał odwrócić głowę i wyjść na plac. To było prawdziwie nie do zniesienia.
Ale teraz… Teraz na ulicy Cystersów, pod kasztanami o dużych liściach, przelatywały spłoszone wróble, w mosiężnych trąbach orkiestry odbijały się rozgrzane twarze muzyków, bęben powolutku postukiwał w głębi falującej melodii, która wzbijała się w niebo wraz z kadzidłaną wonią błękitnego dymku i nie wiadomo było, skąd napływa to ciepło, od którego drży powietrze – czy z nieba, bladego i bezchmurnego, czy może spod ziemi, która też odżywa, wysypując w ogrodach spod darni nakrapiane kielichy smolinosów i ciemne pędy lilii o słabym jeszcze wiosennym zapachu. W głębi ulicy, pod liśćmi kasztanów, płynęła ozdobiona złotym haftem Arka białego baldachimu, uginała się i unosiła na czterech drążkach, a w niej sunęło metalowe słońce, promieniste słońce z białą źrenicą Hostii, niesione w dłoniach owiniętych kapą.
Tego widoku na pewno nie zniósłby wittenberski doktor – ale teraz? Teraz słońce nad dachami ulicy Cystersów miało swoje drugie słoneczne odbicie, którego środek nie żarzył się oślepiająco, lecz dotykał oka miękką bielą. W to słońce można było patrzyć bez obawy, to nie było słońce, które wypala zboża i wysusza rzeki, jego środek był dotykalnie żywy…
Hanemann patrzył na złotą rozgwiazdę niesioną pod baldachimem, ozdobionym grubymi haftami przez szwedzką królową, a wielkie słońce, rozżarzone białe słońce, stojące już wysoko nad Wrzeszczem (zbliżała się jedenasta), może łagodniało na widok tego małego słońca w koronie metalowych promieni, płynącego nad pochylonymi głowami. Bo w tej świetlistej przezroczystości czerwcowego przedpołudnia zdawało się łagodnieć wszystko. Lodowe spojenia rozluźniały się w głębi serca. Hanemann mrużył oczy, broniąc się ironią przed ciepłym tchnieniem, które dotykało włosów jak ręka matki, mówił sobie, że to wiosenne powietrze tak go rozbiera, ale wolniutko szedł pod kasztanami wśród ludzi, których rozgrzane ciała parowały leciutką mgiełką, szedł po bruku skropionym świeżą wodą, na którym, niczym strącone motyle, leżały płatki polnych i ogrodowych kwiatów, rzucane gestem podobnym do gestu siewcy przez dziewczynki w sukienkach z szeleszczącej gazy. I teraz mu się zupełnie nie chciało toczyć sporów z papistami, teraz to, co widział dookoła, złączyło się w jakąś całość; w tej całości splatały się nie tylko głosy z podwórza przy Grottgera 17, szelest kamiennej posadzki przy całowaniu krzyża, dziwne dziecięce śpiewanie o maku i babie, długie wysiadywanie w oknach o zmierzchu, niedbałe przekopywanie grządek, lecz i nawet sam sposób, w jaki pan Wierzbołowski wracał wieczorami z panem D. do domu, wędrując falistą linią wzdłuż żywopłotów, gdy razem, objęci ramionami, wpływali w ciemną sień pod czternastką; nawet to wydawało mu się teraz nie tylko najnaturalniejsze w świecie, lecz i najgłębiej słuszne.
Uśmiechał się do siebie. O doktorze wittenberski… Kobiece ramiona przysłonięte batystem, na których skrzyły się drobniutkie kropelki potu, ramiona kobiet idących przy baldachimie, były tak piękne, że nawet dreptanie dzieci w wianuszkach ze stokrotek, lśniące czoła ocierane chusteczką, wygolone karki mężczyzn dotknięte już brązowym płomieniem czerwca, szelest kroków, tłok, zmęczenie – nawet to wszystko nie mąciło dobrego światła, napełniającego duszę.
A jednak po powrocie na Grottgera 17, gdy siadał w fotelu, by trochę odetchnąć, oczy z ulgą odnajdywały na ścianie Krzyż w górach – barwną litografię w brązowych ramkach, zrobioną według obrazu Caspara Davida Friedricha.
Na ciemnym wzgórzu porośniętym świerkami stał czarny znak Boga i nie było tam żadnego człowieka.