Mama wprowadziła ją do bramy ostrożnie, trzymając za łokieć, ale Hanka uwolniła rękę z uścisku. Patrzyłem zza firanki jak idzie przez ogród szybko, z uniesioną głową. Chyba czuła, że zza firanek, tak jak ja, patrzą na nią wszyscy.
Potępienie? Nie było żadnego potępienia. Ani wtedy, ani później. Może gdyby to zrobił ktoś inny?… Ale ona? Obowiązywała raczej niepisana umowa, żeby nie dać po sobie znać, że się wie. Tylko czy to się mogło udać? Kiedy minęły szpaler tui, pan Wierzbołowski przestał przycinać nożycami krzewy przy ogrodzeniu: „Dzień dobry paniom”. Hanka spojrzała spod przymrużonych powiek: „Dzień dobry”. Ale powiedziała to jakby odrobinę za twardo, z niepotrzebnym przyciskiem, jakby chciała pana Wierzbołowskiego obrazić. Pan Wierzbołowski, w którego głosie nie wyczułem niczego niezwykłego, popatrzył za nią trochę dłużej niż zazwyczaj i dopiero po chwili znów wziął się do przycinania żywopłotu pod czternastką.
„Trzymała fason” – powiedział później. Ale ja zza firanki dostrzegłem, że tuż przed samymi drzwiami do sieni Hanka zrobiła dłuższy krok, żeby szybciej zniknąć z widoku.
Potem trzask otwieranych drzwi. Odetchnęła głęboko, jak pływak, który wynurza się z wody. Weszła do swego pokoju, ale nie zamknęła za sobą drzwi. Prędkim, niecierpliwym ruchem wyciągnęła spod łóżka walizkę plecioną z wikliny, sięgnęła po ręczniki uprane przez Mamę i rozwieszone na niklowanej poręczy. Jeden ruch, mocny, niespokojny, ściągnęła z poręczy tamten ręcznik – biały, z czerwonym obszyciem – wepchnęła go do walizki, na dno, pod bluzki i sukienki.
Mama stanęła w progu: „Zostań, musisz jeszcze dojść do siebie”. Lecz ona nawet nie podniosła głowy: „Nie”. „To chociaż zdejmij płaszcz. I coś zjedz”. Machinalnie rzuciła płaszcz na łóżko i poszła do kuchni.
Jedliśmy w milczeniu, tylko Ojciec, cicho śmiejąc się, opowiadał o panu Wierzbołowskim, który wczoraj kupił starą Warszawę od Mierzejewskich, a dzisiaj już musiał ją naprawiać. Hanka w milczeniu kroiła chleb, postukiwała nożem na deseczce siekając czosnek, nakładała do porcelanowej łódki wiśniowe konfitury. Mama w pierwszej chwili posadziła ją przy stole i sama wzięła się do robienia kanapek, ale ona – dostrzegając w ruchach Mamy ostrożną czułość i obawę przed zranieniem – aż się żachnęła i wyjęła jej nóż z rąk. Kroiła chleb szybkimi, mocnymi pociągnięciami. „Pewnie gadają…”
– nóż zatrzymał się na chwilę. „Nie, wcale nie…” – Mama powiedziała szybko. „Gadają, gadają, już ja wiem…” – Hanka nie podnosiła oczu. A potem poprawiając na sobie bluzkę i prostując się, dorzuciła: „A zresztą, niech gadają. A ty – spojrzała na mnie – co się tak przyglądasz? Pierwszy raz widzisz?” – i leciutko, trochę wolniejszym niż zazwyczaj ruchem, potargała mi włosy. Starałem się uśmiechnąć, ale nic z tego nie wyszło. Talerze pobrzękiwały. „Chodź, usiądź z nami” – Mama zaprosiła ją gestem ręki do stołu. Ale Hanka pokręciła tylko głową. „Nie chce mi się jeść”. I znów zaczęła kroić chleb, choć wcale nie było to potrzebne, bo kiedy ułożyła kromki w koszyku, nikt po nie sięgnął.
Potem opłukała naczynia i ustawiła na drucianej kratce, by obeschły. „No, to…” – powiedziała, wycierając ręce. „Zaczekaj” – Mama nie ruszyła się z miejsca. – Gdzie teraz pójdziesz?” Hanka zawiesiła ręcznik na haczyku: „A bo to mało miejsca…” „Daj spokój, gdzie będziesz mieszkać?”
Ale Hanka tylko się odwróciła. Przytrzymałem ją za rękę. „Hanka, nie idź nigdzie. Zostań z nami”. „Nie”. „Dlaczego?…” Wzruszyła ramionami.
Weszła do swojego pokoju, otworzyła szafę, rzuciła wieszaki z sukienkami na łóżko i wzięła się do pakowania. Unosiła każdą sukienkę pod światło, jakby chciała sprawdzić, czy cała i dopiero po chwili zwiniętą kładła do walizki. Ojciec chodził po kuchni. Mama siedziała przy stole i patrzyła w okno.
Z przedpokoju widziałem pochylone plecy Hanki w kretonowej sukience i łóżko zarzucone kolorowymi bluzkami. Za oknem szelest listków brzozy.
„Przecież to nie ma sensu – Ojciec podszedł bliżej. – Myślisz, że tu ktoś jest przeciwko tobie? Zostań chociaż do jutra. Teraz niczego nie znajdziesz. Ludzie nie mają nic do ciebie”. Przerwała pakowanie: „Litują się?…” Ojciec się żachnął. „Tam, litują się. Myślisz, że mało mają na głowie swoich spraw?”. Popatrzyła na niego uważnie. „Ja nie chcę, żeby ktoś się nade mną litował”. Ojciec włożył ręce do kieszeni. „Więc co chcesz teraz robić?” Odgarnęła włosy z czoła. „Nic”.
Walizka była już pełna. Hanka przycisnęła wiklinową pokrywę, założyła mosiężną kłódeczkę i przekręciła klucz. Przez chwilę nad czymś się zastanawiała, potem sięgnęła po poduszkę i zdjęła poszwę. Mama podeszła do niej. „Daj spokój, ja to zrobię”. Ale Hanka nic na to nie odpowiedziała, tylko przewróciła poszwę na lewą stronę i złożyła w kostkę. Potem to samo zrobiła z poszwą kołdry. Kiedy strzepnęła dużą płachtę z blaszanymi guzikami, kilka piórek uniosło się w powietrzu. Jedno usiadło na jej włosach. Ściągnęła prześcieradło z materaca. Kołdrę i poduszkę położyła w nogach łóżka. Goły materac, leżący na sprężynach, był obciągnięty szarym płótnem w niebieskie pasy.
„To nie ma sensu – Ojciec nie dawał za wygraną. – Zobaczysz – w jego głosie zabrzmiało zniecierpliwienie, – minie trochę czasu i nikt nie będzie pamiętał”. Rozejrzała się po pokoju, czy czegoś jeszcze nie zostawiła, zajrzała do szafy, sięgnęła po walizkę. W płaszczu podeszła do Mamy. „Przepraszam, że to wszystko tak…” Mama objęła ją i pogłaskała po plecach, ale ona cała zesztywniała i odsunęła jej rękę. Potem podeszła do Ojca. „Narobiłam tylko kłopotu…” „Jaki tam kłopot – Ojciec ujął jej dłoń. – A jakby coś nie wyszło, pamiętaj, że zawsze możesz do nas wrócić”. Udała, że tego nie słyszy. Podeszła do mnie. „No, Piotrze – przypatrywała mi się przez chwilę – nie będziesz źle myślał o Hance?” Pokręciłem tylko głową. Potargała mi włosy. „A będziesz dużo jadł? Przyrzeknij mi”. Kiwnąłem głową, czując chłód w piersiach. „A gdzie teraz będziesz mieszkać?”. Nie odpowiedziała. Zapięła płaszcz i podniosła walizkę.
Ojciec coś sobie przypomniał: „Powinnaś pożegnać się z Hanemannem”. Zatrzymała się w pół kroku. „Tak, rzeczywiście, zapomniałam…” Ale nie poszła od razu na górę, tylko wróciła do swego pokoju i zamknęła za sobą drzwi.
Siedzieliśmy w kuchni w milczeniu. Ojciec wyjął tytoń i zwinął w bibułce, ale brunatne listki rozsypały się w palcach, więc zmiął bibułkę i rzucił na stół. Patrzyłem na zielone linoleum. Mama poprawiła włosy. Z pokoju Hanki nie dobiegał żaden odgłos. Za oknem słychać było ćwierkanie wróbli w gałęziach brzozy. Watr poruszył firanką.
Skrzypnęły drzwi i Hanka wyszła z pokoju. Nie miała na sobie płaszcza, tylko ciemną sukienkę z kretonu w żółte i czerwone kwiaty. Dopiero gdy stanęła w kolumnie światła, zobaczyłem jej twarz. Czerwone usta, pomalowane grubo szminką, brwi i rzęsy uczernione, oczy przedłużone czarną kreską, na policzkach – bielidło i róż. Nigdy jej takiej jeszcze nie widziałem. Wydawała się wyższa niż zwykle. Miała na nogach wysokie koturny z korka. Ciasny naszyjnik z czerwonych koralików dzielił szyję na pół jak wąziutkie, głębokie cięcie.
Mama aż wstała od stołu, ale Hanka szybko przeszła przez przedpokój i już za chwilę usłyszeliśmy jej kroki na schodach. Szła na górę powoli, potem stukot koturnów umilkł i rozległo się pukanie do drzwi.
Nikt nie odpowiadał, Hanka zapukała raz jeszcze, uderzyła niecierpliwie, jakby dawała znać, że nie ma czasu na długie czekanie, szczęknął zamek, drzwi otwarły się, usłyszałem głos Hanemanna, ale niewyraźne słowa przerwało… Hanka mówiła coś szybko, urywane zdania, niczego nie mogłem zrozumieć, potem krzyk, Mama i Ojciec spojrzeli na siebie, Ojciec zerwał się z krzesła, pobiegł na górę, coś zaszamotało się, znów krzyk…
Gdy wspiął się na piętro, chwycił Hankę za rękę i odciągnął od drzwi Hanemanna. Miała potargane włosy, na uróżowanych policzkach rozmazało się czernidło zmieszane ze łzami. Chwycił ją za ramiona i potrząsnął mocno, ale wciąż krzyczała: „Ty… ty szwabię… ty… kto cię prosił… po co się pchałeś… żebyś…” Potem zaniosła się duszącym kaszlem, jakby nie mogła złapać powietrza. „Ja nie chcę żyć… dajcie mi spokój… ja nie chcę żyć… żebyście wszyscy…” Ojciec wykręcił jej ręce, ale z zaciśniętymi powiekami targała głową, usta zmieniły się w purpurową plamę o postrzępionych boleśnie brzegach…
W drzwiach stał Hanemann, przykładając palce do policzka.
Obok ust cieniutka sina kreska.