Zbocze

Głosy dobiegały z przedpokoju. Przyciszone. Pośpieszne. Nie rozumiałem słów. Kto mówił? O czym mówił? Noc. Dlaczego tak późno? I szepty. Gasnące. Twarde. Twarze. Czyje? Zza szyby nie mogłem dostrzec. Obudzony w środku nocy, z oczami zmrużonymi, drżący, wsłuchany w dziwny ruch w głębi mieszkania. Nie, to nie był środek nocy. Wieczór? Obudzono mnie z płytkiego snu. Oczy mi się zamykały, walczyłem z sennością. Nie, to nie był wcale wieczór. Rano? Za oknem szarzejące niebo. Firanka podobna do mgły. Ale nie słychać ptaków. Kołysałem się na krawędzi światła i snu. Adam spał pod oknem, z głową wtuloną w poduszkę. Zaróżowiony policzek. Włosy zmierzwione. Opalony kark. Ucho. Kto mówił? Dlaczego w kuchni, a nie w pokoju?

Wejść. Jeden krok. Drugi. Drzwi otwierają się. „O Boże, obudziliśmy dzieci”. To Mama. Podbiega, bierze mnie za rękę. Prowadzi do łazienki. Żółta smużka moczu, piana na dnie muszli. Powrót do pokoju. Kładzie mnie do łóżka, otula kołdrą. Lecz moje serce stuka mocno. Oczy otwarte. Patrzę na drzwi. Kto to był w kuchni? Mężczyzna? W płaszczu? Pan J.? Teraz? Tak wcześnie? Krok do drzwi. Ręka na klamce. Ustępują miękko, bez żadnego skrzypnięcia. Ciemny przedpokój. Policzek przy chłodnym tynku. Serce nie może się uspokoić. Co się stało? Ojciec i Mama w kuchni. Już ubrani? Nie, tylko płaszcze narzucone na ramiona. Hanka? Nie, chyba jest w swoim pokoju. Głos. Kto mówi? Słowa urywane. Szumi czajnik z gotującą się wodą. Brzęk szklanek. „Niech pan usiądzie”. Pośpiech? Dlaczego? „Obudźcie Hanemanna”. „Teraz?” Szczęk otwieranych drzwi. Miękkie kroki na schodach. Schodzą. Powoli. Najpierw Hanemann. Za nim Ojciec. „Dzień dobry”. Przesunięcie krzesła. „Dzień dobry, niech pan siada”. „Co się stało?” Szept. Pan J.? Spokojne słowa. Mieszanie herbaty. Dzwonienie łyżeczki. „Czytał pan «Trybunę»? „Wczorajszą?” „Tak”. „Czytałem. Ale co się stało?” Mama podchodzi do drzwi. Wygląda, czy nie ma nikogo na korytarzu. Wraca do kuchni. „Panie Hanemann, niech pan nie będzie dzieckiem. Chodzi o pana”. Ojciec przy oknie. „To pewne?” „Panie Józefie, nic nie jest pewne. Ale słyszałem…” Znów szept. Głos Hanemanna spokojny. „Przesada. Niech się pan o mnie nie martwi. To jeszcze nic nie znaczy”. Głos pana J. „Niech się pan weźmie w garść. Będzie nowy proces. Kontakty z Werwolfem i z zachodnią strefą. Wśród tych, którzy zostali…” Ojciec. Stoi przy oknie. „Skąd pan to wie?” „Słyszałem w gabinecie Chrząstowskiego. Był u niego jakiś cywil. Pytał o pana. Chrząstowski powiedział, że może pana zatrudni po moim przejściu na emeryturę. On na to: «Hanemann? Niech pan sobie da z tym spokój. To niedobra sprawa. Nici biegną na zachód. Niech pan w tym palców nie macza. Dobrze panu po partyjnemu radz껄. Głos Hanemanna. Zniecierpliwiony, cierpki. „To nic nie znaczy. Dlaczego niby ja?” Głos pana J. Westchnienie. „Panie Józefie, niech pan mu wytłumaczy, bo ja nie mam siły”. Głos Ojca: „Panie Hanemann, ja widziałem, jak się wywozi w jedną noc całe miasto. Tu nie ma żartów”. Głos Hanemanna: „Więc co? Uciekać? Dokąd?” Pan J.: „Wie pan dobrze, jakie były wyroki w sprawie Kaczmarka”. „Nigdzie nie będę uciekał”.

Cisza. Serce szamoce się w piersiach. Kler? Werwolf? Pan Hanemann? Ale głosy. Barwa słów. Lęk. Ciągle cisza. Siedzą przy stole. Nad herbatą. Patrzą na siebie. Milczą. Pan J. podnosi głowę. „Jest jeszcze jedna sprawa. Chcą zabrać chłopca Hance”. Zimno przenika mi piersi. Patrzę na drzwi pokoju. Adam śpi. Usłyszał? Chcę domknąć drzwi. A jeśli stoi za nimi? Nie ruszam się. W kuchni cisza. Głos Hanemanna, cichy. „Jak to zabrać? Kto?” „Niech pan głupio nie pyta. Byli tu już”. „Ale dlaczego?” „Chyba mają coś na nią. Jeszcze z Tarnowa. Albo i wcześniej. Może leśne sprawy…” Mama z dłonią przytkniętą do ust. „Boże…” Niecierpliwy ruch Ojca. „Skąd pan wie?” Wzruszenie ramionami. „Żona słyszała w kuratorium.

Papiery są już gotowe. Pójdzie do ośrodka w Szczecinku. Podobno obecna opiekunka nie spełnia wymagań. Także warunki materialne. Czy coś podpisywaliście?” „Nic”. „To przyjdą do was, żebyście podpisali. Że macie ciężkie warunki”. „Ale to bzdura!” – prawie krzyk Mamy. „Nie krzycz – szept Ojca – obudzisz chłopców”.

Ciemność przed oczami. Coś ściska za gardło. Jeszcze chwila. Nie, to niemożliwe. Jak to zabrać? Adama? Nam? Dokąd? Przecież tamten wieczór. Czarna kolejowa kurtka. Nauka palcowania. Bójki na wzgórzach. Ucieczka z sali parafialnej. Wszystko to nagle powróciło. Każdy gest. Wszystko. Zabrać go? Dlaczego? Co zrobiliśmy? Przecież Hanka tak go kocha. Przecież mu z nami chyba dobrze. Co zrobiła? Mają coś na nią? Co to znaczy?

Skrzypnięcie drzwi. Smużka światła na podłodze. Parę kroków od moich stóp. Przywrzeć do ściany. Nie oddychać. Bose nogi Hanki. Przechodzi obok. Kroki chwiejne. Szlafrok przytrzymywany na piersiach. Oczy zmrużone. Włosy związane czerwoną wstążką. Wchodzi do kuchni. „Stało się coś?” Cofa się na widok pana J. i Hanemanna. „O, przepraszam… nie wiedziałam…” Mama odsuwa krzesło. „Usiądź”. Nalewanie herbaty. Brzęk łyżeczki odstawianej na spodeczek. Szczęknięcie wieczka cukiernicy. Mruknięcie Hanki: „Za gorąca”. Pochylają się ku niej. Najpierw szept Ojca, potem szybszy Mamy. Szarpnięcie krzesła. Kroki. Hanka przebiega przez przedpokój. „Nie!” – krzyczy. Wpada do pokoju. Adam zrywa się przerażony. Hanka obejmuje go. Adam przyciska ją, niczego nie rozumie. Podchodzę do nich. Objęci drżą. Hanka płacze. W drzwiach Mama, za nią Ojciec. W kuchni pan J. Patrzy w okno. Hanemann w przedpokoju. Pan J. wstaje. „Wyjdę przez ogród. Tak będzie lepiej”. Hanemann kiwa głową, podaje rękę. „Dziękuję”. Pan J. odwraca się. „Niech pan nic nie mówi. Lepiej nic nie wiedzieć”. Hanemann raz jeszcze kiwa głową. Pan J. wychodzi. Po chwili znika za szpalerem tui.

Hanka głaszcze włosy Adama. Całuje go w czoło, w oczy, w policzki. Szepce. „Nikomu ciebie nie oddam, rozumiesz?” Adam patrzy na nią, wciąż nie rozumiejąc. „Będziesz ze mną zawsze”. Adam dotyka delikatnie jej twarzy i palcem rysuje na policzku mały krzyżyk. Chyba już wie. Hanka z całej siły przygarnia go do siebie. „Nic nam nie zrobią, rozumiesz?” Adam tylko daje znak powiekami. Potem układa dłoń w znak: „Kocham cię”. Hanka chwyta go za ręce. Patrzy na nią suchymi oczami.

Odwracam głowę. Nie mogę na to patrzeć. Łzy? Hanka układa Adama na poduszce. „Co chcesz zrobić?” – pyta Mama. „Nie wiem”. „Masz gdzieś kogoś?” „Kiedyś może. Ale teraz…” „Chodź do kuchni, zastanowimy się…” Hanka uśmiecha się do Adama i raz jeszcze całuje go w czoło. „Zaraz wrócę”. Przechodzą do kuchni. Szepty. Urwany krzyk protestu. Znowu szepty. Syknięcie. Rozpoznaję dwa słowa. „Wrocław”… „Może Zofia…”. Przecież ciocia Zofia mieszka w Cieplicach… Jak to? Więc aż tak daleko? „Panie Hanemann, niech ją pan przekona. To tylko na jakiś czas…”

Podchodzę do Adama. Palcuje uniesioną ręką. „Nigdzie nie wyjadę”. „Musisz”. „Schowam się w lesie”. „A Hanka?” „Razem z nią”. Boże, chyba zwariował. Patrzę na jego włosy. Grzebie palcami. Czochra się. Stoję boso. Zimne deski podłogi. Z kuchni znów dolatują głosy. „Panie Hanemann, niech się pan zastanowi, to nie ma sensu. Nic nam nie zrobią”. To Hanka. Znów głosy. Szepty. Niewyraźne słowa. Adam nasłuchuje. Wstaje. Sięga po koszulę. Zapina guziki. „Co chcesz zrobić?” Nie odpowiada. Wciąga skarpetki. Odgarnia włosy z czoła. Hanka wchodzi do pokoju. „Czemu wstajesz? Jeszcze wcześnie”. Wskazuję go ruchem głowy. „Chce się schować w lesie”. „Boże!…” Hanka chce go objąć, ale wymyka się z jej uścisku. „Zaczekaj, dokąd?!” Chwyta go za rękę. Adam chce się wyrwać, ale jest silniejsza. „Co to znaczy? Co to za humory?” Adam patrzy na nią z wrogością. Hanka rozpogadza się. „No wiesz? Co wyprawiasz? Nie możemy robić głupstw. Chyba na trochę wyjedziemy”. W kuchni ojciec wyciąga z szafki rozkład jazdy. Pochylają się z Hanemannem nad stołem. „Dwunasta sześć w Tczewie, przesiadka na bydgoski, potem o trzeciej…” Głosy gasną.

Stoję pośrodku pokoju. Drżenie nóg. Jakbym za chwilę miał dokądś biec. Mama podchodzi. „Nie stój na zimnie. Ubierz się. Pomożesz Adamowi”. Wciągam przez głowę koszulę. Potem spodnie. Sięgam po skórzane sandałki. Błyska klamerka. Zamykam oczy. To niemożliwe. To wszystko chyba mi się śni.

Byliśmy gotowi o dziewiątej. Mama wyszła przed dom, postała chwilę, potem skręciła w stronę sklepu, kupiła pieczywo, ser, mleko, przy bramie rozejrzała się, ale na ulicy nie było nikogo. W pokoju Hanka pakowała rzeczy Adama. Obwiązali wszystko skórzanym paskiem i włochatym sznurkiem, mocne supły, Adam dociągał kosmate końce. W kuchni Mama kroiła chleb postukując nożem na dębowej deseczce. Różowe płatki wędliny. Pomidory. Świeże ogórki. Przełożyła bułkę żółtym serem. Posypała pietruszką. Pergamin szeleścił. Okrągłe paczuszki włożyła do płóciennej torby. Butelkę z herbatą zawinęła w ręcznik.

Wyszli o wpół do dziesiątej – najpierw Hanka, po paru minutach Hanemann. Bez żadnych bagaży. Ona przez bramę, on przez ogród. Stuknęła zardzewiała furtka pod suchym chmielem, pisk żelaza, potem kroki na kamiennych schodkach. Hanemann minął klomb irysów, zatrzymał się na chwilę przy tujach, ale nie, nie odwrócił się. Stałem przy oknie. Włożył ręce do kieszeni. Popatrzył na drzewa. Za żelaznymi prętami ogrodzenia mignęła jeszcze jego głowa…

Mieli zaczekać na nas na Piastowskiej, koło wiaduktu, o tej porze mało kto tam chodził. Poszli osobno, powoli, po cóż zwracać na siebie uwagę pośpiechem, najpierw ulicą Kaprów, potem Grunwaldzką, potem Poczty Polskiej, potem – za rogiem Hołdu Pruskiego – w prawo na podjazd, stamtąd do dworca już tylko kilka kroków. Pociąg przyjeżdżał parę minut po jedenastej. Jedenasta siedem. Z Gdyni.

Znieśliśmy bagaż do sieni. Ojciec wyciągnął z piwnicy żelazny wózek, którym pani Walmann woziła jeszcze małą Marię, zanim u Juliusa Mehlersa na Ahornweg nie kupili nowego z blaszaną budką i owalnymi okienkami. Ten nowy tamtej nocy, gdy w Neufahrwasser czekali na „Bernhoffa”, spalił się przed magazynami Schneidera – w mokrym śniegu przy rampie zostały tylko kawałki skręconej blachy. Ten stary, wysłużony wieloma jazdami z Lessingstrasse do parku i z powrotem, mocno już zardzewiały, został w piwnicy. Odkąd pamiętam, stał zawsze pod ścianą przy wodomierzu, oproszony kurzem i pajęczynami.

Sprężynowe resory, rączka długa, z giętego drzewa. Ojciec ciasno ułożył na ramie podwozia walizki Hanemanna i Hanki, dołożył plecak Adama, wsunął płócienną torbę z jedzeniem, a wszystko owinął prześcieradłem i związał sznurkiem. Po cóż świecić ludziom w oczy? Taki biały pakunek woziłem wiele razy wózkiem Walmannów na Derdowskiego, do pralni pod numerem 11, więc teraz, gdy poskrzypując wózkiem ruszyłem ulicą Grottgera w stronę kościoła Cystersów, nikogo nie mogło to zdziwić.

Ale to co czułem… Adam szedł przy mnie, podpierając chybotliwy bagaż, wielka płócienna paczka okręcona sznurkami, przywiązana paskiem do niklowanych rurek, kolebała się ciężko pod dłonią, mylił krok, patrzył przed siebie – w koszuli zapiętej pod szyję, jak nigdy. Resory skrzypiały. W kieszeni miałem złożoną we czworo karteczkę, którą napisałem w ostatniej chwili zielonym atramentem, karteczkę, na której było te parę słów… A kiedy tak, mijając domy i ogrody, uchylone furtki i zamknięte bramy z blaszaną skrzynką z napisem „Briefe”, doszliśmy do ulicy Derdowskiego, Adam spojrzał na mnie tym swoim słodko-złośliwym spojrzeniem, zgiął rękę w łokciu i przyłożył do przegubu pięść.

I to był znak początku – chociaż kończył wszystko. Znak, że zaraz się zacznie, że znowu zatańczą wokół nas cienie złowione w pułapkę ciemnych dłoni, rysowane w powietrzu cieniutką kreską, drobnym ruchem palców, przekrzywianiem głowy, ptasimi gestami. I ta ciekawość, co znów pokaże, to lekkie, niedbałe, a tak czułe wyłapywanie cudzego śmiechu i płaczu. Wózek poskrzypywał, biały pakunek kołysał się z boku na bok jak na śniegowej fali, jasne rozbłyski w gałęziach, przez mgnienie wydało mi się, że całą jezdnię przed nami oprószyła gołębia biel, puszysta, z wirującymi płatkami, ale nie, to przecież tylko słońce, przedzierając się przez chmury nad wzgórzami za kościołem Cystersów, oświetliło zakurzony bruk. Stuknął krawężnik, koła zgrzytnęły, przejechaliśmy na drugą stronę ulicy Derdowskiego, cienie gałęzi lip – ruchliwe jak trzepotanie ćmy – przepłynęły po koszulach, a Adam już zaczynał, już uniósł ręce, już obiegł dookoła wózek, aż wyrwało mi się: „Uważaj!”, bo zaplątał się pod nogami, lecz tylko roześmiał się bezgłośnie, palcując coś do mnie w pośpiechu, nie mogłem odczytać tej mowy zaczepnej, niecierpliwej, a on – tak jak tam, na wzgórzach za kościołem Cystersów, tak jakby chciał powtórzyć tamtą chwilę, gdyśmy się zatrzymali na ścieżce -znów – żeby mnie rozbawić? żeby mi dokuczyć? – zaczął rysować palcami… najpierw pana J., potem panią S… I jeśli on odchodził, to one, te lekkie postacie, które z taką łatwością wyławiał przede mną z powietrza, odchodziły razem z nim -dokąd? Mógł je wyczarować w każdej chwili, miał je pod powiekami i w końcach palców, i w uniesieniu brwi. Jakże mu zazdrościłem! Miał nas wszystkich. I mnie też. I Mamę. I Ojca. Gdyby tylko zechciał, mógł być każdym…

Wjechaliśmy w ulicę Wita Stwosza, zadzwonił tramwaj, czerwone wagony przejechały z brzękiem ku pętli w Oliwie, błysnęły szyby, wózek podskoczył na szynach, skręt w lewo i już ulica Kaprów, chodnik pod strzyżonymi lipami, pnące się róże w ogrodach, wysokie naparstnice i dalie, sadzawki z zieloną wodą, a Adam – to splatając, to rozplatając dłonie -opowiadał krótkie dzieje naszego spotkania i rozstania. Z jego rąk i twarzy uleciała ironia? To lekkie szyderstwo, którym bronił się przed nami? Teraz ciepłymi poruszeniami palców lepił nasze ciała tak jakby przebaczał nam? – i mnie? i nawet tamtym, którzy pobili go do krwi? Nie żałował tego, że był wśród nas? Mimo wszystko? Każdy ruch jego dłoni – tak to czułem – obiecywał, że o nas nie zapomni.

Lecz na cóż te pożegnania! Przecież to tylko parę dni, miesiąc najwyżej! Więc skąd ta miękkość, ściśnięcie serca? Chciałem, żeby był taki jak zawsze? Ironicznie uważny? Przyczajony? Trochę okrutny? Bo jednak ten chłodny taniec gestów, które tam, na wzgórzach, tak go cieszyły, łagodził we mnie ukrytą obolałość i niechęć – zwróconą przeciw komu? Adam trącał mnie w plecy, patrzyłem przez ramię – i wszystko, co złe, na widok tych zwężonych oczu, w których taiła się zraniona radość, gasło we mnie jak zdmuchnięty płomień. Lipowe liście zaszeleściły nad głową, dzwon kościoła Cystersów, bliski, dźwięczny – gołębie, wydziobujące proso ze szpar w bruku, pofrunęły na czerwony dach, było tak uroczyście jak w jasne

rano Bożego Ciała. Kroki się wyrównały, wózek terkotał rytmicznie i jeśli nawet ze sztuczną swobodą rzucałem: „Trzymaj się, nie daj się! Będę pamiętał i czekał” – nie było to wcale konieczne, bo rozumiało się samo przez się, tak jak rozumiało się samo przez się to, że na niebie jest coraz więcej słońca, tylko śpiewać i tańczyć, a chmury nad Katedrą są tak czyste i lekkie jak puch wielkiej gołębicy, która usnęła w kołysce powietrza nad morenowymi wzgórzami za Doliną Radości, za Doliną Czystej Wody.

Biegliśmy! Ulicą Grunwaldzką przejechała kremowa warszawa, w górze, nad barem „Biały Zdrój”, piękna pani w papilotach układała w oknie różową pierzynę, przeskoczyliśmy jezdnię zaczekawszy, aż przejadą trzy ciężarówki z koszar na Słowackiego, żołnierze śpiewali pod turkoczącą plandeką: „Płynie, płynie Oka jak Wisła szeroka…”, piosenka zgasła w warkocie motorów, bruk zadzwonił pod kołami wózka, wróble trzeszczały w gałązkach tarniny, a my biegliśmy pod kasztanami ulicą Poczty Polskiej, skręciliśmy w ulicę Hołdu Pruskiego, potem obok ceglanych domów zarządu kolei dojechaliśmy do rogu i – zdyszani, zgrzani – ruszyliśmy w górę, wyżej, wyżej, pochyłym podjazdem, wzdłuż szynowatej poręczy, po drobniutkiej islandzkiej kostce chodnika, pchając przed sobą kołyszący się pakunek.

Są! Adam aż klasnął w dłonie. W głębi krzewów, pod żelazną kratownicą słupa wysokiego napięcia, obok ścieżki prowadzącej na dworzec, przy ławce, którą ktoś tu ściągnął z parku i wsunął pod gałęzie bzu, zobaczyłem Hanemanna i Hankę. Pomachali do nas. „No, nareszcie jesteście”. Ściągnąłem prześcieradło z wózka. Wzięli swoje bagaże. Adam zarzucił na ramię brezentowy plecak. Spod gałęzi bzu, przy którym stanęliśmy, widać było wiadukt nad Piastowską, nasyp ciągnący się w stronę Sopotu i kępę drzew przy moście nad Pomorską, skąd miał nadjechać osobowy z Gdyni.

Ale na razie jeszcze mieliśmy parę minut. Hanemann chciał wejść na dworzec dopiero w ostatniej chwili, w tłumie wsiadających i wysiadających, więc mieliśmy jeszcze te kilka chwil. Adam patrzył ze ścieżki na tory, nad którymi przelatywały stada wróbli i szpaków z ogródków działkowych, na białe chmury, które wolniutko płynęły ku zatoce, a potem dalej ku Szwecji, na wielkie drzewa, za którymi miał się pojawić dym, gdy tylko parowóz wjedzie na most. Hanka podała mi rękę. „No, Piotrze, podziękuj mamie i ojcu za wszystko”. Hanemann lekko potargał mi włosy, naśladując jej dawny gest, który tak lubiłem. „I nie zapomnij o nas”.

Zapomnieć? Ją? Hankę? Adama? I tego wysokiego mężczyznę, który mieszkał nad nami? Przecież w jednej chwili ulica Grottgera zrobiła się zupełnie pusta. Jak to? Bez nich? Jakże to możliwe? Dlaczego? „Hanka – starałem się uśmiechnąć – to ty o nas nie zapomnij”. Machnęła ręką. „Nie rozklejaj się. No, nie damy się, prawda?” „Hanka, napisz do nas czasem”. Hanemann objął ją ramieniem. „Nie, na razie nie będzie listów. Może trochę później”. Ale mówił to bez przekonania, patrząc na mnie, na niebo, na nasyp, jakby się jeszcze wahał. Staliśmy w milczeniu. Nie wiedziałem, co zrobić z rękami. Poprawiłem prześcieradło, leżące w głębi wózka. Wyjąłem chusteczkę, wytarłem dłonie z okruchów rdzy. Hanemann spojrzał na zegarek. „Powinien być za trzy minuty”. Adam odwrócił się i wyciągniętą ręką pokazał kępę drzew za mostem.

Jest! Wśród lip, piętrzących się nad Pomorską, kłęby dymu. Jeszcze nie było słychać stukotu kół, ale już czarny parowóz z płatami blachy po obu stronach kotła wysunął się zza zieleni i wjeżdżał na most. „Adam!” – krzyknąłem. Podbiegł do mnie, ścisnął mi rękę, a potem złożył dłoń w ciepły znak podobny do skulonego wróbla, drżącego na wietrze. To było bardzo śmieszne.

Poszli w stronę budynku stacji, najpierw Hanemann, paręnaście kroków za nim Hanka z Adamem. Jakby się zupełnie nie znali. Patrzyłem na nich zza liści. Adam na moment odwrócił głowę, ale Hanka niespokojnym ruchem pociągnęła go za sobą. Weszli do tunelu, zniknęli za mlecznymi szybkami. Wiedziałem, że nie powinienem pokazywać się ani na peronie, ani koło dworca, że nie powinienem machać ręką ani wykrzykiwać słów pożegnania, a jednak nie odchodziłem stąd, z tego miejsca pod gałęziami bzu. Pociąg wciąż stał na peronie, wydało mi się, że stoi dłużej niż zwykle, w jednej chwili wymyśliłem setkę powodów, które mogłyby sprawić, że nigdy stąd nie odjedzie, ale zza budynku stacyjnego wzbił się dym, szczęknęły złącza między wagonami, po chwili budka strażnika na ostatnim wagonie zniknęła za białą ścianą dworca.

Patrzyłem na oszklone zejście do tunelu, na białą ścianę budynku stacyjnego, na kiosk, w którym sprzedawano papierosy i cukierki, ilekroć jednak wracałem do tamtej chwili, naprawdę miałem przed oczami inny obraz: widziałem bukowe wzgórze, z którego ku otwartej przestrzeni schodzą kobieta, mężczyzna i dziecko i – zostawiając za sobą Katedrę, park, Dolinę Radości i Dolinę Czystej Wody – wychodzą na drugą stronę oliwskich lasów, na jasną przestrzeń pól, a przed nimi, nad dalekim horyzontem, żarzy się miękką czerwienią wielkie, łagodne słońce, w które można patrzeć bez obawy, bo takie słońce na pewno nie spali ani źrenicy, ani świata.

Загрузка...