Słowo

Głos Ojca drżał leciutko: „Zobacz, tam jest juz morze!” „Morze? – Mama pokręciła tylko głową. – Cóż ty mówisz, Józieczku. Morze musi być gdzieś dalej, koło Copotów, tu wciąż jest jeszcze Gdańsk”. Z lekcji geografii u księży Marianów wiedziała dobrze, że przecież Gdańsk leży nad rzeką Motławą. Ale Ojcu aż się gorąco zrobiło w piersiach na widok skrawka błękitu za polami lotniska. Nigdy jeszcze nie widział prawdziwego morza.

Ulica, którą szli, nazywała się „Kronprinzenallee” – drewniany barak przystanku straszył emaliowaną tabliczką z gotyckim napisem. Tory w głębokim śniegu, trzeba było wymijać oblodzone słupy zwalone w poprzek szyn, potem spalony tramwaj, potykali się na oblodzonych podkładach. Miasto otwierało się przed nimi jak roślinny obraz na szkle. Szpiczasta wieża kościoła, ceglany komin fabryki, rząd oszronionych topoli. W górze, nad Pelonker-Strasse, wśród lip popstrzonych gniazdami jemioły, krążyły stada kawek. Bezgłośny trzepot skrzydeł, zimny połysk mgły. Wszystko to trochę spłoszyło Mamę. Ale Ojciec nie chciał już zawracać. Teraz? Przecież to nie ma sensu! Od południa dzielnicę otaczały wzgórza, ciemna zieleń sosnowego lasu przetykana szarością bukowych pni, i ten widok, widok wzgórz, ciągnących się długą, niespieszną linią za Pelonker-Strasse, od Langfuhr w stronę Gdyni, chyba przesądził o wszystkim. Wystarczyło tylko na nie spojrzeć, by drgnieniem serca przeczuć, jak pięknie rozkwitną na wiosnę.

Ojciec szedł więc z coraz większą pewnością, że wreszcie trafili na miejsce i patrząc to w prawo – na białe pola lotniska z ciemną linią sosnowego lasku w Brzeźnie, to w lewo – na lipy Pelonker-Strasse, za którymi ciągnęły się łagodne bukowe wzgórza, mówił do Mamy, że może warto zatrzymać się tu na dłużej, a może na zawsze – nie, tego jeszcze nie powiedział, bo wolał, by czas, który mieli przed sobą, pozostał otwartą obietnicą. A ja szedłem z nimi, uśpiony, pod sercem Mamy, głową w dół, z piąstką pod brodą i stopami śmiesznie zwiniętymi ku sobie, w ciepłej zatoce wód, opleciony żyłkami, które łączyły mnie z jej ciałem. A skoro szedłem z nimi, Mama musiała przystawać raz po raz dla złapania oddechu, bo przecież wzniesienie, które nosiła pod płaszczem, wzniesienie, w którym kołysałem się w rytm jej kroków, było pewnie równie ciężkie jak brązowa walizka, którą Ojciec niósł w lewej ręce, prawą podtrzymując Mamę, żeby jej było lżej.

I brnąc tak przez sypki śnieg, który na podbiegłych lodem wydmuszyskach śpiewał przy każdym kroku – aż Mama musiała chwytać Ojca za łokieć, by nie upaść na ślizgawicy przeświecającej spod nawianego pyłu – doszli do pierwszych domów. Teraz zza żelaznego płotu, zza pni sosen, świerków i brzóz, zza uchylonych bram i furtek z gotycką cyfrą, zza gąszczy bluszczu i nawisów dzikiego wina zaglądali do ogrodów, w których stały małe trójokienne wille, podobne do letnich domków znad Wannsee, kufrowate kamienice z witrażowym okienkiem na strychu, białe rezydencje z oszklonymi werandami…

A domy – porzucone przez tych, którzy odeszli, spłonęli, potonęli – jezdnie, podwórka, placyki z wielkim kasztanem pośrodku, gdzie śnieg był czysty, nienaruszony czyimkolwiek śladem – wszystko to drzemało w ciszy mroźnego przedpołudnia. Dzielnica odsłaniała niespiesznie swoje sekrety ukryte za grabowymi żywopłotami i szpalerami tui. W śródmieściu, przy dworcowej hali, z której nie zniknęły jeszcze tablice z czarnym napisem „Danzig”, zielone ciężarówki przebijały się przez ośnieżone gruzowisko płosząc stada wron zajętych wydziobywaniem mięsa z zabitych koni, mężczyźni w sukiennych płaszczach i wojskowych kurtkach, z płóciennymi workami na ramieniu, z drewnianymi walizkami, z paczkami owiniętymi brezentem, snuli się wśród ocalałych domów, ale tu, na samym obrzeżu miasta (bo po drugiej stronie Pelonker-Strasse ciągnął się już tylko las, sięgający Żukowa, Migowa i Kokoszek), tu, poza głównym nurtem ulicy Grunwaldzkiej, którą co kilka minut przetaczały się w stronę Gdyni ciężkie wozy powiewające wyblakłą plandeką, konne zaprzęgi z kuchniami polowymi, czołgi z wieżyczką obróconą do tyłu i pancerzem zbryzganym wapnem, tu było wciąż jeszcze miejsce omijane przez potok ludzi ciągnących na zachód i Mama z Ojcem mogli wybierać dom, w którym miałem się urodzić.

Przechodzili więc od bramy do bramy, zatrzymywali się pod nawisem dzikiego wina przed furtką z numerem 6 albo 14, stawali na ścieżce prowadzącej do ciemnej willi z okrągłą mansardą, ale gdy Ojciec, poprawiając na ramieniu plecak, już chciał przekroczyć kamienny próg podwórza, Mama przytrzymywała go za rękaw: „Zaczeka), zobaczmy dalej” – więc szli dalej, na drugą stronę ulicy, zostawiając za sobą w nietkniętej bieli głębokie ślady. Otrzepywali nogi ze śniegu, ojciec otwierał furtkę w ogrodzeniu z drewnianych sztachetek wyciętych w kształt odwróconego serca, spłoszona chmura jemiołuszek i gili, wydziobujących czerwone jagody, zrywała się z kolczastych krzewów, z zadartą głową patrzyli na dach, bo Ojciec uważał, że dach jest najważniejszy (dlatego nieufnie przyglądał się siodłowatym dachówkom, na których tam, gdzie śnieg zsunął się do rynny, czerniły się plamy mchu; szukał dachu blaszanego, najlepiej z miedzi). Dom jednak, przed którym stanęli, na próżno wystawiał do słońca swoje gipsowe sztukaterie, wdzięczył się anielskimi główkami z białego cementu, zabawiał wzrok grą kolorowych szkiełek w okrągłym oknie. Mama, gdy tylko weszła do sieni z sinymi stiukami, cofnęła się szybko, choć sama nie wiedziała dlaczego… Na miedzianej tabliczce obok napisu „Briefe”, połyskiwały pochyłe literki: „Erich Schultz”, „Wolfgang Bierenstein”, „Johann Peltz”. „Tu?” – pytał Ojciec, gdy minąwszy zakręt, a potem żelazne ogrodzenie wzdłuż szpaleru tui, stanęli przed następnym domem z lśniących cegiełek – czerwonych i oliwkowych. Mama nigdy nie zapomniała tamtej chwili. Dom wcale nie był najładniejszy, nie miał w sobie lekkości białych willi z oszkloną werandą, ale jego spadzisty, mocno osadzony na kamiennym gzymsie dach musiał pewnie wzbudzić zaufanie Ojca, bo Ojciec postawił walizkę na cementowym gazonie, z którego łokciem strącił śnieżną czapę, włożył ręce do kieszeni i powoli zaczął obchodzić dookoła fasadę z czerwonych cegiełek, w której połyskiwały ciemne okna o rzeźbionych framugach. I jeszcze ta wieżyczka dostawiona do lewej ściany! Klatka schodowa? Tak, to była klatka schodowa i to się chyba spodobało Mamie, taka osobność wchodzenia, oddzielenie od mieszkań, od cudzych kroków. Wieżyczka wysuwała się ponad dach, no, nie tak znowu wysoko, ale ładnie wieńczyła kontur domu żelazną galeryjką, więc może to właśnie przeważyło – dziecięca chęć chwili zapomnienia o wszystkim strasznym, co się im dotąd przydarzyło, niepoważna pokusa, którą ten dom swoim kształtem podpowiadał i podsycał, i naraz oboje – jeszcze nie myśląc o samym domu – zapragnęli wejść na górę, bo może stamtąd, z galeryjki na szczycie, można zobaczyć całą dzielnicę i lotnisko za Kronprinzenallee, i las, i morze…

Więc zdjąwszy walizkę z gazonu Ojciec wszedł do sieni, a za nim Mama i od razu spodobało im się to, co zobaczyli za ciemnymi drzwiami z mlecznym okienkiem przekreślonym kratką w kształcie splecionych liści tataraku. Światło wpadało tu tęczową smużką przez trójkątną szybkę z gotycką cyfrą 17. W zielonych kafelkach przepłynęły jasne odbicia, pośrodku ślimakowate schody, mosiężna poręcz zakończona formą w kształcie muszli i Mama od razu położyła rękę na tym wyzłoconym od tysięcy dotknięć mosiądzu, żeby sprawdzić, jak pasuje do dłoni, czy nie jest za wysoko i jakby się tutaj codziennie schodziło i wchodziło.

A poręcz była w sam raz, ani za wysoko, ani za nisko, więc weszli na stopnie obrzeżone złotawą, wytartą pośrodku mosiężną listwą – Ojciec w czarnych sznurowanych butach z barankiem przy cholewce, Mama w lakierowanych narciarkach z niklowanymi haczykami na sznurowadła – a schody leciutko skrzypnęły. Seledynowa lamperia pięknie udawała solenne żyłkowanie marmuru. Mama przesunęła palcami po olejnej powierzchni ze szlaczkiem w listki ostu i kwiaty podobne do chabrów, a Ojciec, widząc ten czuły gest rozpoznawania kształtów, a może sprawdzania ich realności, pochylił się ku Mamie i pocałował ją w szyję tuż za uchem, trochę sztubackim, zaczepnym sposobem, może po to, by zamaskować czy uciszyć w sobie wzruszenie. Mama żachnęła się niecierpliwie, bo cała była wsłuchana w ciszę, ale na jej wargach pojawił się leciutki, wyrozumiale ironiczny uśmiech. Gdy jednak weszli na półpiętro, gdzie przez okrągłe okno z promienistą ramą (w środku było kółeczko z błękitnego wodnego szkła) widać było ogród, wielką tuję, brzozę i srebrny świerk, usłyszeli czyjeś głosy.

Zatrzymali się wpół kroku. Nie rozpoznawali słów, zresztą po chwili wszystko ucichło. Dopiero teraz Ojciec spojrzał na podłogę półpiętra. W kilku miejscach brunatne grudki, rozmazane krople… Mama cofnęła nogę, ale Ojciec (może dotknięty do żywego tym, że wieżyczka, z której mogli zobaczyć pola lotniska, las w Brzeźnie, a nawet morze, została im nagle odebrana przez kogoś, kto był szybszy i wspiął się tam przed nimi), machinalnie sięgnął pod ścianę po okopcony pręt do przegrzebywania rusztu, wystający zza blaszanego pudła na węgiel. Mama przez moment chciała go ściągnąć na parter, ale Ojciec – z uniesioną głową nasłuchujący tego, co dobiegało z góry – nie zauważył jej niespokojnego ruchu. Głosy słychać było wyraźniej, choć wciąż nie rozumieli słów.

Drzwi na piętrze były uchylone – duże zielone drzwi z mosiężnymi okuciami, z wielką klamką w kształcie lwiej łapy, więc ostrożnie zajrzeli do środka. W głębi ciemny przedpokój, dalej białe rozsunięte drzwi, w drzwiach wnętrze dużego pokoju, sufit z gipsową sztukaterią, żyrandol z kryształowych szkiełek…

W pokoju ktoś stał przy oknie, ale sylwetka tonęła w kolumnie słonecznego światła, nie można było rozpoznać jego rysów – wysoki mężczyzna w jasnej koszuli – po chwili czyjeś plecy zasłoniły go, więc Mama, nie lubiąc żadnego podsłuchiwania czy podglądania, z palcem na ustach kiwnęła do Ojca, że nie ma tu czego szukać, ale Ojciec tylko pokręcił głową. Czyjeś plecy przesunęły się znów, czyjś cień zmącił kolumnę światła, wysoki mężczyzna w jasnej koszuli odwrócił się…

Tak właśnie po raz pierwszy ujrzeli Hanemanna.

Hanemann nie był sam. Już chcieli wejść do przedpokoju, by głośnym „Dzień dobry” uprzejmie zaznaczyć swoją obecność, to jednak, co zobaczyli… Do Hanemanna zbliżył się mężczyzna w uszatce, rozwiązane rzemyki wisiały po obu stronach ciemnej, jakby wilgotnej twarzy, i leniwym, krzywym ruchem pchnął go w pierś dłonią w wełnianej rękawiczce. Mama ścisnęła Ojca za łokieć, ale Ojciec powoli uwolnił się z uścisku ostrożnie, tak by nie zatrzeszczały deski podłogi, przestąpił próg. Tamci nie usłyszeli niczego. W pokoju rozległ się trzask otwieranego zamka, a potem dziwny chrzęst. Ojciec zobaczył czyjąś stopę w wysokim bucie z ciemnożółtej skóry – ktoś ugniatał obcasem muszle rozsypane na dywanie, kruche japońskie muszle, obok leżała otwarta szkatułka z laki…

I wtedy właśnie Mama naprawdę zaczęła się bać; lecz nie, wcale nie bała się tamtych, których cienie przepłynęły obok Hanemanna. Naprawdę przestraszyła się tego, co zobaczyła w twarzy Ojca. Bo Ojciec zaczął drżeć drobnym, drażniącym dygotem, palce zaciśnięte na czarnym pręcie zbielały, tymczasem tamci dwaj podeszli do Hanemanna, ten wyższy, w uszatce, wziął do ręki szarą filiżankę ze złotym brzeżkiem, podniósł ją ku twarzy Hanemanna i zgniótł w palcach jak wielkanocną wydmuszkę. Trzask. Porcelanowe skorupki posypały się na dywan. I kiedy Ojciec to zobaczył, kiedy zobaczył, jak twarz Hanemanna blednie, stanął w rozsuwanych drzwiach.

Odwrócili się, bardziej zdziwieni, niż przestraszeni. Tylko Hanemann zmrużył oczy. A Ojciec, stojąc w drzwiach z czarnym prętem w dłoni, niesiony narastającym drobnym dygotaniem, pochylony, gotowy na wszystko, wyrzucił z siebie tylko jedno słowo: „Won!…”

O, jakże Ojcze ogromniałeś, jaka moc biła z Ciebie, gdy tak stanąłeś w rozsuniętych drzwiach do pokoju Hanemanna z okopconym prętem w dłoni i wyrzuciłeś z siebie to jedno słowo – aż mi się słodko w sercu robiło, ile razy wyobrażałem sobie tamtą chwilę. I jeśliby mi ktoś powiedział, że Archanioł Michał to tylko zmyślenie, którym karmimy duszę w obawie, że nigdy nie będzie Sądu, odpowiedziałbym tylko ciepłym uśmiechem politowania. Bo przecież – mógłbym przysiąc – Ojciec, mój drobny, niewysoki Ojciec o zmierzwionej, siwawej czuprynie, wtedy, gdy tak stał w rozsuwanych drzwiach z prętem w dłoni, a Mama chwytała go za łokieć, żeby się pomiarkował, gdy więc tak stał wyrzucając z siebie to jedno słowo, był zupełnie podobny do mężczyzny z włócznią i wielką wagą, który na obrazie Memlinga ważył sprawiedliwych i grzeszników przed strąceniem ich do piekielnej otchłani. Mama chwytała go za łokieć szepcząc: „Józieczku, zostaw…”, ale Ojciec tego nie zauważał we wspaniałym uniesieniu, które spadło nań jak światło niebieskie. Grzmiał w drzwiach. Chciałem, by grzmiał jak najdłużej, choć wyczuwałem, że Mama o tamtej chwili nie mówi mi wszystkiego, bo przecież światło niebieskie, które zstąpiło na Ojca, gdy tak stał w rozsuwanych drzwiach do pokoju Hanemanna, musiało pewnie wyglądać trochę inaczej. Ojciec, kiedy się wściekł, dostawał – mówiła Babcia – plam na twarzy, które mieniąc się piękną purpurą wspinały się z policzków na czoło a potem zajmowały ogniem całe uszy.

Nigdy nie zapomnę tej chwili, tej dobrej wspaniałej chwili, gdy stanąłeś w drzwiach Hanemanna, a uszy płonęły Ci wspaniałą rubinową czerwienią, tej chwili, która powinna trwać wiecznie – moje serce było w pragnieniach nienasycone. Bo kiedy tak stałeś w białych rozsuwanych drzwiach – pochylony, gotowy na wszystko – świat odzyskiwał swój blask i chciało się żyć, och, jak bardzo chciało się żyć. Mama ciągnęła go za rękaw, żeby dał spokój, bo przecież natychmiast spostrzegła, że ci dwaj przy Hanemannie mają pod kożuchami żelazo, wystarczy jeden ruch, a nic z nas nie zostanie. Ale Ojca niosło natchnienie, a może coś jeszcze gorszego, coś fińsko-tatarskiego, co drzemało sobie w naszej wschodniej krwi i nagle poniosło go z taką siłą, że wybuchnął, aż zabrzęczały kieliszki na półkach kredensu: „Won stąd!”. Odpowiedziało mu niezbyt głośne: „Coś pan, nie widzisz, że to Szwab?…” – i ręka w wełnianej rękawiczce – długi chudy palec – tknął Hanemanna w pierś.

I nie wiadomo czy ten gest, machinalny i pogardliwy, czy może litosne lekceważenie, które zabrzmiało w głosie tamtego w uszatce, wyzwoliło w Ojcu tłumiony wybuch. Och nie, nie ruszył się z miejsca, nie zrobił nawet jednego kroku, tylko pochylił się, przyczaił, wargi mu zbielały, policzki pociemniały, na skroniach zakwitły błękitne żyłki: „Ty w kibini matier, ty twoja proklata bladź, won z tego domu!!!”

I kiedy Mama, skrywając wstyd w ironicznych półuśmiechach, z lekkim zażenowaniem, ale i z dumą wiele lat później dokładnie powtarzała mi wszystko słowo po słowie, pojmowałem, że właśnie w tej samej chwili, w której te słowa zostały wymówione (a raczej wykrzyczane), Ojciec, Mama i ja, tu, na Lessingstrasse 17, mieliśmy już swój dom, te słowa stwarzały nasz dom, w którym miałem się urodzić. O, jakże pięknie grzmiały u mych początków! Mogłem tej opowieści słuchać i słuchać.

Bo gdy Ojciec wykrzyczał Słowo, blednąc i mieniąc się na gwarzy, aż Mama z lęku puściła jego rękaw, tamten w uszatce spojrzał na tego drugiego w wojskowym kożuchu bez pagonów, potem spojrzał na Ojca, po czym, odłożywszy figurkę tancerza z laki, mruknął: „Dobra, czego się drzesz? Chodź, Jędras. Niech go szlag trafi, razem z tym Szwabem. Tu i tak nic nie ma. Same papiery”.

I powoli, tą wyzywającą powolnością chcąc zranić Ojca, przeszli przez pokój. Ten wyższy chciał coś jeszcze dorzucić, ale odwrócił się tylko, kopnął leżący na dywanie ułamek muszli i pogardliwie odepchnął Ojca od drzwi. Wyszli na korytarz. Ojciec szarpnął się ku nim gwałtownie, ale Mama przytrzymała go tym razem skutecznie. Jeszcze chciał coś z siebie wykrzyczeć. na znak, że do niego należy ostatnie słowo, jeszcze coś zagotowało się w piersiach, jeszcze uniósł pręt, jakby chciał nim znów potrząsnąć, Mama trzymała jednak mocno, więc nagle zwiotczał jak wyciągnięty z ziemi wiechetek perzu i kiedy Mama, szepcząc do niego: „Józieczku, daj spokój, już sobie poszli”, podprowadziła go do fotela, miękko osunął się na skórzane siedzenie. Drżał. Caluteńki. Mama, przykucnąwszy obok fotela, głaskała go po dłoni, ale wciąż ściskał w zbielałych palcach czarny, okopcony pręt – niczym drżące berło abdykującego monarchy.

Lecz wyobrażając sobie tamtą chwilę, nie miałem o to do niego żalu: napięcie, które i we mnie rosło podczas opowiadania Mamy, w tym obrazie drżącego, drobnego mężczyzny, który szybko oddychał przełykając ślinę, a grdyka śmiesznie przeskakiwała mu pod wygoloną skórą na szyi, w tym obrazie napięcie łagodniało i błogi spokój powoli napełniał duszę. Czułem już wykluwającą się pewność zwycięstwa, moc, która powoli wracała w kruche ciało, moc niespieszną, niepozorną, ale prawdziwie mocną, taką, co to jej nic nie zmoże. Czy było to zwycięstwo Ojca? W to nie wątpiłem, chociaż oni mogli się wynieść z mieszkania Hanemanna także dlatego, że widok Mamy w błogosławionym stanie złagodził ich serca (ta wersja była mi równie bliska, bo przecież ukazywała mój skromny wkład w zwycięstwo). Ojciec oddychał coraz wolniej i jakby chciał zmazać jakieś winy, o których sobie teraz przypomniał, zaczął głaskać dłoń Mamy i tak plątały się ich ręce, bo Mama też głaskała jego dłoń, a potem naraz zaczęła płakać głośno jak dziewczyna, łzy płynęły jej po twarzy, ale to były chyba dobre łzy, bo Ojciec delikatnie przesunął wierzchem dłoni po jej mokrym policzku, a ona uśmiechając się przycisnęła twarz do jego ręki.

A z dołu, z głębi klatki schodowej, w której dudniły kroki mężczyzn schodzących na parter, dobiegł pełen pogardy głos: „Palili nas, rabowali, a ten delikatny się znalazł…” „A kij mu w mordę” – odpowiedział drugi głos. Schodzili powoli, poprawiając na ramieniu torby pełne chrzęszczącego żelastwa, nie musieli się śpieszyć, naokoło czekały na nich domy, domy, domy… setki domów Starej Oliwy i Oliwy za torami, pełne szaf, komód, kufrów, skrzyń, koszy, beczek. I kiedy w opowiadaniu Mamy na dole w sieni domu przy Lessingstrasse 17 trzaskały drzwi wejściowe i robiło się zupełnie cicho, zawsze czułem w sercu tę mocną, dobrą pewność, że dom jest już nasz.

Nigdy tylko nie mogłem pojąć, dlaczego Hanemann, kiedy do niego przyszli, odezwał się po niemiecku.

Загрузка...