Palce

Chłopiec nas jednak rozumiał (czytał chyba z ruchu warg), nie potrafił tylko wyrazić wszystkiego gestami. Mama dowiedziała się od pani Stein, że Hanemann może zrobić coś w tej sprawie, doradziła więc, by Hanka zwróciła się właśnie do niego.

Miała rację. Jeszcze na praktyce u Ansena, gdy wolne przedpołudnia pozwalały mu na odwiedzanie Kolegium Emaus w gmachu Akademii przy Winterstrasse 14, Hanemann zaglądał czasem – trochę za namową Augusta Pfütze, trochę z własnej chęci – na trzecie piętro, do niewielkiego audytorium ozdobionego posągami mitologicznych bóstw, gdzie profesor Petersen z Fryburga dla grupy młodszych lekarzy prowadził seminarium z teoretycznych podstaw języka migowego. Bardzo to Hanemanna zaciekawiło. Po tylu dniach spędzonych w podziemiach Althofu nabrał dziwnej pogardy dla tego, co mówione. Również to, co czytał w gazetach, wydało mu się tak przesycone kłamstwem, że od jakiegoś czasu przestał nawet przeglądać dzienniki. Słowa? Ufał tylko oczom i palcom. August upewniał go w tym przeświadczeniu. Gdy wieczorami w pensjonacie pani Rosen, w małym pokoju na piętrze, rozmawiali o twarzach samobójców, których ciała trafiały do Althofu na marmurowy stół, i August w przypływie nagłego entuzjazmu gotów był nawet tworzyć „tanatopsychologię” – taką to patetyczne nazwę nadawał trudnej i wielce ryzykownej sztuce czytania fizjonomii umarłych – Hanemannowi te plany wydały się bliskie, chociaż w głębi ducha nie bardzo wierzył, by taka psychologia była możliwa.

W jednym przyznawał Augustowi rację. Bo jeśli profesor Ansen wnioskował o przyczynach śmierci z ułożenia ciał, z układu rąk i kształtu ran, August nie potrafił mu wybaczyć, że w swoich dociekaniach zupełnie pomija to, co najważniejsze – to znaczy twarze. A przecież gdyby tak kiedyś udało się dociec, co mówią milczące powieki umarłego, usta oczyszczone z mylącej purpury, zmarszczki i bruzdy, zastygłe w chwili, gdy kończyło się życie! Czyż to nie tu właśnie należało szukać przyczyny, która sprawia, że czasem nie potrafimy oprzeć się pokusie i odrzucamy dar?

Któregoś wieczoru, wracając z Kolegium Emaus, Hanemann z Augustem zaszli do kawiarni „Elephant” na Wilhelmstrasse, gdzie – jak głosił wielki afisz z napisem „Mr Outline”, który dostrzegli za ciemną szybą – występował od paru dni mim z Londynu. August był w świetnym humorze, myśl, że zabawią się jarmarczną – jak to nazwał – rozrywką, rozweseliła go jeszcze bardziej, zeszli więc ze śmiechem po schodkach do okrągłej sali pogrążonej w czerwonawym półmroku i zajęli miejsce tuż przy estradzie z luster. Gdy jednak na estradzie ujrzeli wysokiego mężczyznę we fraku, którego twarz przyprószona śnieżnym pudrem wydała im się uderzająco podobna do twarzy, które oglądali w podziemiach Althofu, Hanemann poczuł lęk. Mr Outline zbliżył się, jakby wyczuł tę krótką jak mgnienie chwilę, w której serce Hanemanna uderzyło mocniej, i dłonie w białych rękawiczkach położył na jego ramionach. Muzyka przycichła. Twarz przyprószona pudrem nachyliła się, Hanemann poczuł zapach bielidła, cofnął głowę, ale twarz, w której świeciły czarne źrenice, nie drgnęła. Mr Outline patrzył w oczy Hanemanna. Miał wielkie, podobne do meduzy, ciepłokrwiste usta, białe policzki i grubą czerń na powiekach. Mimowie, których Hanemann pamiętał z dzieciństwa, prześcigali się w grymasach, tańczyli i biegali po scenie, rysując w powietrzu pajęczynę niewidzialnych linii i przegięć, w którą chcieli złowić dusze widzów – tu jednak, pod pokrywą bielidła, czaiło się coś nieruchomego. Cała sala patrzyła na nich. Hanemann zaczerwienił się po same skronie, bo naraz wydało mu się, że ten nieruchomy człowiek wie. Wie, co on, Hanemann, robi w piwnicach Althofu.

Potem Mr Outline powrócił na estradę i w nienagannej niemczyźnie poprosił widzów, by zgłaszali swoje życzenia. Rozpoczęło się przedstawienie. Piękna pani w etoli ze srebrnych lisów, siedząca w loży po prawej stronie sceny, wymieniła nazwisko Chamberlaina i już po chwili na lustrzanej estradzie pojawił się brytyjski premier, ogłaszając całemu światu, że przynosi pokój. Oficer, któremu towarzyszyła smukła brunetka, zażyczył sobie ujrzeć wodza Rosji i na lustrzany parkiet wmaszerował wąsaty mężczyzna z fajką. Rozległy się brawa. Podobieństwo było rzeczywiście uderzające. Ale to, co Hanemanna poruszyło najbardziej, zdarzyło się na końcu przedstawienia. Mr Outline usiadł na krześle pośrodku estrady, rozejrzał się po sali, i zaczął naśladować gości. Było to bardzo zabawne. Po każdym numerze wybuchały salwy ciepłego śmiechu, bo żywe odbicia kobiet i mężczyzn siedzących w lożach i przy stolikach spowijało światło pogodnego żartu i nikt nie poczuł się dotknięty. Bawiono się świetnie. Ostatnią twarzą, którą ujrzano na estradzie, była twarz Hanemanna.

Wracając do pensjonatu pani Rosen szli brzegiem Szprewy w stronę mostu Sigfrieda. Z kawiarni i kabaretów przy Sig-friedstrasse dolatywał gwar niecierpliwej, beztroskiej muzyki, w ogrodach pachniało rezedą, na białym niebie przelatywały jaskółki, lecz gdy znaleźli się nad wodą, która teraz, w godzinie zmierzchu, stała się szarobłękitna, zraniona pośrodku rzeki rozbłyskami gasnącego słońca, Hanemann powiedział do Augusta: „Czy zauważyłeś, że czasem lubimy udawać umarłych? Kiedy mówimy, chcemy, by wystarczyły tylko słowa. Pamiętasz, co powtarzają wszystkie matki: Mów wyraźnie, nie machaj rękami, nie pokazuj palcem! Całe ciało ma milczeć jak zabite, wtedy dopiero dziecko dobrze się spisuje”. August zdziwił się, bo zawsze mówił dużo, przekonany, że kipi życiem.

W audytorium na trzecim piętrze Kolegium Emaus, do którego Hanemann zachodził przedpołudniami, profesor Petersen mówił o dawnych i nowych alfabetach migowych, ale nie tylko to przyciągało Hanemanna do ciemnej sali, ozdobionej dębowymi posągami mitologicznych bóstw. Oto gdy Petersen mówił, bacznie strzegł swojej patetycznej nieruchomości na katedrze, tylko z rzadka podkreślając sens słów mocniejszymi ruchami lewej dłoni, kiedy jednak zaczynał pokazywać daktylogramy, nagle zmieniało się wszystko! Cóż za przemiana! Hanemann słyszał o Isadorze Duncan, tancerce z Anglii, która – widzowie w kinie „Palladium” mogli się o tym przekonać na własne oczy – tańczyła boso, wionąc wokół siebie szalami z muślinu, i wcale go nie zdziwiło, gdy podczas jednego z wykładów ktoś złośliwy z tyłu szepnął: „Czy ten Petersen nie ma przypadkiem na drugie Duncan?”

Bo rzeczywiście, cóż to był za teatr! Kto wie, może właśnie dlatego na sali było tak wielu słuchaczy. Petersen unosił dłonie, odczekiwał chwilę, aż w sali ucichną najdrobniejsze nawet szmery, po czym w zupełnej ciszy te białe, uniesione nad pulpitem dłonie zaczynały trzepotać jak para gołębi, twarz rozjaśniało światło odzyskanego życia. Cóż tam zresztą dłonie! Profesor Petersen, członek Berlińskiej Akademii, dwukrotnie odznaczony przez cesarza za zasługi na polu nauki i dobroczynności, przy każdym daktylogramie cieszył się giętkością swoich przegubów – jak człowiek, który raduje się sprawnością ręki po zdjęciu gipsowego opatrunku! W audytorium na trzecim piętrze, gdzie słońce oświetlało ciepłym blaskiem dębową figurę Chronosa, ozdabiającą pulpit katedry, Hanemann dowiadywał się, że obok daktylogramów są także ideogramy, znaki całych wyrazów i zdań, ale Petersen chciał stworzyć alfabet „chirogramów” – mowę sylab, polegającą na przykładaniu palców do podbródka, policzka, nosa, skroni, piersi, ramion. Chciał by mówiło, śmiało się i płakało całe ciało. I wszystko to pokazywał! W ruchu! W biegu! Na podium obok dębowej katedry z rzeźbioną głową Meduzy! Delikatne muśnięcia. Przechylenia. Zwijanie dłoni. Stulanie. Rozkwitanie palców. Trzepotanie. Dotykanie ust. Mrużenie powiek. Jakże to wszystko odbiegało od wykładów Ansena, od jego twarzy ściągniętej powagą i czarnej muszki pod brodą!

Kiedy zaś z Augustem trafili na przedstawienie teatru japońskiego w Amers-Theater, Hanemannowi wydało się, że znaleźli się – jak to określił – po drugiej stronie. Twarze japońskich aktorów, sunących po scenie w czarnych i białych kimonach, były podobne do gipsowych masek, ciszę czystych barw jedwabiu przerywały tylko jękliwe dźwięki cytar i fletów – ale ciała! Cała opowieść była utkana z poruszeń dłoni, lekkich stąpnięć, przegięć tułowia! Prawdziwy hymn żyjących ramion, bioder, rąk i stóp! Po tej wizycie w klasycystycznym gmachu przy Goethestrasse Hanemann nie mógł już patrzeć na pary tańczące one-stepa czy charlestona, kołyszące się w złotawym świetle lampionów za szybami kawiarni. Cóż za kukły! Manekiny! Nakręcone figury woskowe z panoptikum podrzucane rytmicznie mechanicznymi wstrząsami! Taniec japońskich aktorów był wibrowaniem życia. Ciało spowite w czarny i biały jedwab wyrażało lęk, nadzieję, miłość, chwiało się w podmuchach niewidzialnego wiatru, prostowało się jak trawa po deszczu. Na cóż tu słowa! W jasnym świetle sceny upudrowane dłonie rysowały każdy znak z cudowną wyrazistością. Długie palce, falujące jak gałązki ukwiału, tkały bez trudu pajęczą linię cieni i rozbłysków. Japońscy aktorzy! Któż oprócz nich potrafił tak mówić ciałem?

Właśnie wtedy, wracając Friedrichstrasse na stację metra, Hanemann pomyślał po raz pierwszy o ludziach niemych. Trochę go to zdziwiło, ale przecież – tak! – ilekroć widział w kawiarni, na dworcu, w pociągu dziewczynę czy chłopca, którzy bezgłośnie rozprawiali ruchami rąk, tylekroć podziwiał precyzyjne trzepotanie mówiących dłoni, które – tak mu się zdawało – potrafiły wyrazić wszystko. Mógł na to patrzeć i patrzeć, choć udawał – tak jak wszyscy – że nie patrzy, bo przecież nie wypadało. I ta sprzeczność: Przecież wiedział, że świat, w którym żyją, jest ubogi, sprowadzony do kilku prostych pojęć, a jednak nie mógł się uwolnić od wrażenia, że Bóg obdarował ich czymś, co jemu zostało odjęte. Jakże to tak? Jak pogodzić ciasnotę ciszy, w której są zamknięci, z dziwnym otwarciem? Bezbronność i bezradność z błyskotliwą precyzją ruchu? Raz wydawali mu się żałosni w swojej nędzy, raz górowali nad hałaśliwym tłumem idącym pod lampionami wielkiej ulicy – milczący, a jednak pełni rozgwaru niesłyszalnych słów. Chodził na wykłady Petersena, chciał nauczyć się wszystkich tych stuleń, zwinięć, rozkwitnięć palców, by zajrzeć na „ich” stronę. A potem? Wciąż pamiętał wrześniowy wieczór, kiedy to wracając z Kolegium Emaus, na stacji metra Bellevue podszedł do dwóch dziewcząt i po raz pierwszy coś „powiedział” paroma ruchami dłoni, a one mu odpowiedziały szybkim migowaniem. To było zabawne i bardzo piękne, tak podejść z odrobiną lęku, czy się uda, „powiedzieć” coś, zrozumieć odpowiedź i widzieć

te wszystkie ukradkowe, spłoszone spojrzenia przechodniów, którzy rzucali okiem zza gazet, spod kapeluszy, udając, że nie patrzą. Pewnie wzięli go – pochwalił się nazajutrz Augustowi z żartobliwą dumą – za jednego z „tamtych”. I bardzo dobrze! Kiedy Hanka wprowadziła Adama do pokoju na piętrze, chłopiec ukłonił się niedbale, jakby powstrzymywał się przed zrobieniem nieprzyzwoitego gestu, ale ona patrzyła na niego z zachwytem. Hanemann uśmiechnął się. Byli nawet trochę podobni do siebie. Posadził chłopca przy biurku, rozłożył dużą kartkę z wzorami układu palców dla wszystkich liter (Mama przyniosła ją z Akademii od doktora Michejdy), na biurku ustawił małe lustro, usiadł koło Adama i tak siedząc obok siebie zaczęli układać palce według tego, co było na rysunkach. Hanka usiadła pod oknem i nie spuszczała z nich oczu. Adam powtarzał znaki z ironicznym, trochę obraźliwym uśmieszkiem i już po paru chwilach cieszył się samym ruchem palców, które z łatwością lepiły w powietrzu dowolną literę. Hanemann zaczął od imienia „Adam”. Poszło to tak szybko, że zapytał: „Uczyłeś się tego?”. Adam tylko się skrzywił. Przy niektórych literach tracił jednak płynność, musiał patrzeć na rysunkowy wzór, ale wtedy, zniecierpliwiony, od razu zaczynał własnymi gestami malować całą opowieść. A przy tym to podrzucanie ramion, wyginanie warg, mrużenie oczu – taniec twarzy, śpiew rąk – było tak niewymuszone i zaraźliwe, że siedząc na otomanie – ja i Hanka – mimowolnie dołączaliśmy do trzepotania drobnych dłoni. Gdy zaś Hanemann wychodził na chwilę z pokoju, Adam wysunąwszy się zza biurka, paroma gestami, przechyleniem głowy, przegięciem szyi, uniesieniem brwi, stwarzał sylwetkę swego nauczyciela. Hanka zrywała się z otomany oburzona: „Adam, nie małpuj!”. Ale oburzenie rozpływało się natychmiast w uśmiechu, takie to wszystko było zabawne i dobrze podpatrzone. Każdy ruch. Udawanie zamyślenia. Podpieranie czoła. Zakładanie nogi za nogę. Przygładzanie włosów. Hanka trzepała go po grzbiecie, ale wymknąwszy się spod uniesionej ręki uciekał za biurko, zastawiając się fotelem. A potem porywał z wieszaka kapelusz Hanemanna, nasadzał krzywo na głowę i rzucał się na fotel, by zastygnąć w pozie myśliciela. Hanemann stawał w drzwiach, wołając: „Panie Hanemann, w kapeluszu nie siedzi się przy stole!”. Adam oddawał mu kapelusz, skłoniwszy się nisko, a Hanemann tarmosił mu włosy – lekkim, łagodnym, łobuzerskim gestem.

Dopiero później zauważyłem, że takim samym gestem Hanka zwykle wzburzała nam czuprynę. Ona też chyba to spostrzegła, bo oczy jej się zmrużyły w drwiącym uśmiechu. Teraz lubiła patrzeć na tego wysokiego mężczyznę o dużych jasnych dłoniach, który pochylał się nad chłopcem, ostrożnie i czule pomagając mu ułożyć palce przy trudniejszych literach. Był tak niepodobny do tamtego poważnego mężczyzny, którego tyle razy mijała na ścieżce. Trochę się nawet wstydziła, że wtedy, na schodach, podniosła rękę i głupio krzyczała. Lecz kiedy Hanemann powiedział: „Pani Hanko, niechże pani usiądzie tu bliżej. Będzie pani łatwiej”, usiadła obok Adama i zaczęła robić to samo, co oni, choć troszkę ją to krępowało – takie wyginanie rąk i przyglądanie się sobie w lustrze. Mówiła, patrząc na własne odbicie: „No zupełnie nie wiem, jak ułożyć te palce”. Hanemann brał ją za rękę i układał dłoń w kształt litery „R”. Zginał palec serdeczny, potem mały, dopełniał pochylonym kciukiem, ale mały palec nie chciał się trzymać, odskakiwał od dłoni, więc cierpliwie powtarzali wszystko od początku: „Niech pani teraz popatrzy w lustro. O, to powinno wyglądać tak. Widzi pani?”

Pewnie, że widziała, tylko co z tego? Palec wciąż nie chciał siedzieć tam, gdzie powinien. Przygryzając wargę dociskała go do dłoni. „Tak może być?” Hanemann zaglądał w lustro: „Tylko niech pani nie puszcza kciuka”. Adam krztusił się ze śmiechu, ja też nie mogłem wytrzymać. Och, ci głupi dorośli!

Potem lustro było już mniej potrzebne. Hanemann siadał naprzeciw Adama i „mówili” do siebie szybkim palcowaniem. Adam czytał bez trudu z ruchu warg, ale Hanka nie bardzo, Hanemann sadzał ją więc przed sobą i powolutku, bezgłośnym szeptem, starannie układając usta przy każdej głosce, mówił: „Niech pani nie wstaje”. Hanka odpowiadała palcami, dokładnie rysując w powietrzu każdą kolejną literę: „D-o-b-r-z-e”. I wybuchała śmiechem. A ich kolana stykały się na moment. Adam wtórował spod okna tej grze odbić, jak lustro powtarzając ruchy dłoni, którymi Hanka chciała złowić słowa i przerzucić je z powrotem do Hanemanna.

Ale z Adamem były też i zmartwienia. Potrafił wybiec na deszcz i spacerując po ścieżce z niewidzialnym parasolem w wyciągniętej ręce, przemoknięty do nitki, kołysał biodrami tak, jak to robiła pani W., naśladował niedzielne maszerowanie pana Borunia do kościoła Cystersów, wyjmował z ust niewidzialne gwoździe tak, jak to robił pan Orzechowski i giętkimi stuknięciami przybijał coś do niewidzialnej ściany z szumiących kropel, przejrzystej i lekkiej, która wyrosła pośrodku ogrodu, podświetlona tęczującym migotaniem popołudniowego słońca, a wszystkie te gesty, staranne i nonszalanckie, były tak dokładnym odbiciem gestów naszych sąsiadów…

Och, być kimś innym, niż się jest… Wybiegałem przed dom, dołączając do tej złej, zachwycającej gry, krzyczałem coś z twarzą uniesioną ku niebu, czułem, jak po powiekach spływają mi ciepłe krople sierpniowego deszczu, braliśmy się za ramiona i tańczyliśmy w kałużach, rozpryskując piętami brązową wodę – mocno, i jeszcze raz, i jeszcze raz! – aż okno w kuchni otwierało się i Hanka, grożąc umączoną pięścią, wołała: „Czy wy nie możecie przestać? Co za duch was opętał? Przecież wszyscy się na nas poobrażają!” Potem, gdy zdyszani i zmoczeni, zostawiając na zielonym linoleum wilgotne ślady sandałków, wbiegaliśmy do kuchni, wycierała nam głowy ręcznikiem i mówiła do Adama: „Jesteś mokry jak mysz. Łazisz po deszczu. Po co ci to wszystko?” Ale Adam zacinał się w sobie i nie odpowiadał nawet ruchem palca.

Gdy pod koniec sierpnia wrócił do domu z rozciętą wargą, z której ciekła krew, Hanka nie mogła wymówić słowa. „Boże, kto ci to zrobił? Mów! – przycisnęła go do siebie, zachłannym ptasim gestem, na kretonowej sukience zostało kilka czerwonych plamek. – Powiedz, kto ci to zrobił? Oczy im wydrapię!” Chyba wiedziałem, kto mu to zrobił. Adam lubił naśladować braci Stremskich spod dwunastki, to musiało się wcześniej czy później tak skończyć. Hanka wybiegła na ulicę, ale co mogła zrobić? Zalana łzami wróciła do domu. Tymczasem Mama przetarła Adamowi skaleczone usta watką: „Nic ci nie będzie. Ale lepiej na nich uważaj”.

Co było z nim dawniej? Gdy wieczorem leżeliśmy w swoich łóżkach, Adam pod oknem, ja koło kaloryfera – wzburzony deszczową zabawą, rozkołysany tańcem nóg, rozpryskujących brązowożółtą wodę w ciepłych kałużach, spragniony przeniknięcia wszystkich tajemnic – ściszałem głos, tak by Mama, kręcąca się po przedpokoju i strzegąca domowej ciszy, nie usłyszała moich słów: „Adam, śpisz? Mieszkałeś w Gdańsku, czy tu przyjechałeś?” Ale Adam tylko pokazywał mi figę. Nie dawałem za wygraną: „Masz kogoś? Twoi rodzice żyją?” Ale tylko odwracał się do ściany i nakrywał głowę kołdrą. Patrzyłem na górkę pościeli, pod którą zniknął. Białe płótno wstrząsał ni to śmiech, ni to płacz. Serce mi zamierało. „Adam, co ty? Przestań, ja nie chciałem…”

Potem, leżąc na wznak, patrzyłem w sufit, po którym wędrowały cienie gałązek brzozy, rosnącej w kącie ogrodu, a pod oknem biała górka pościeli powoli nieruchomiała. Światła samochodu przepływały po szybach. Ulicą Grottgera przejeżdżała warszawa pana Wierzbołowskiego, który wracał z drugiej zmiany w „Anglasie”, trzaskały samochodowe drzwi, stuknęła zamykana furtka.

Klosz ulicznej latarni kołysał się na wietrze.

Nie mogłem zasnąć.

Загрузка...