25

Rachel była w garażu. Spojrzała na mnie. Nagle wydała mi się drobna. Dostrzegłem lęk w jej oczach. Bagażnik był otwarty.

Ruszyłem w kierunku drzwiczek po stronie kierowcy. – Czego chciał? – zapytała.

– Tego, czego się spodziewałaś.

– Wiedział o płytce kompaktowej?

– Wiedział, że byliśmy w MVD. Nie wspomniał o płytce.

Usiadłem za kierownicą. Rachel nie podjęła tematu. To nie była odpowiednia chwila na roztrząsanie innych problemów. Oboje to wiedzieliśmy. Mimo to ponownie zadałem sobie pytanie, czy podjąłem słuszną decyzję. Moja żona została zamordowana. Moja siostra także. Ktoś usilnie próbował mnie zabić. A ja zaufałem kobiecie, której prawie nie znałem. Powierzyłem jej nie tylko moje życie, ale także życie córki. Kiedy się nad tym zastanowić, chyba zbyt pochopnie. Lenny miał rację. To nie było takie proste.

Prawdę mówiąc, nie miałem pojęcia, jaka teraz jest Rachel. Chyba łudziłem się, biorąc ją za kogoś, kim nie była. Zastanawiałem się, czy ta pomyłka nie będzie mnie drogo kosztować. Jej głos wyrwał mnie z zadumy. – Marc?

– Nadal uważam, że powinieneś założyć kuloodporną kamizelkę.

– Nie.

Powiedziałem to bardziej stanowczo, niż zamierzałem. A może nie.

Rachel weszła do bagażnika i zamknęła go. Położyłem brezentową torbę z pieniędzmi na sąsiednim fotelu. Nacisnąłem przycisk umieszczonego pod osłoną przeciwsłoneczną pilota otwierającego drzwi i uruchomiłem silnik. Ruszyliśmy.

Kiedy Tickner miał dziewięć lat, matka kupiła mu książeczkę z ilustracjami ukazującymi różne złudzenia optyczne. Był w niej, na przykład, rysunek staruszki z wielkim nosem. Patrzyłeś na nią przez chwilę i nagle zmieniała się w dziewczynę z obróconą głową.

Tickner uwielbiał tę książkę. Kiedy był starszy, potrafił cierpliwie wpatrywać się w kalejdoskop, żeby zobaczyć, jak kolorowe kryształki ułożą się w sylwetkę konia lub czegoś innego.

Czasem trwało to bardzo długo. Aż człowiek zaczynał się zastanawiać, czy coś tam w ogóle jest. A potem nagle pojawiał się obraz. Teraz też.

Tickner wiedział, że niemal w każdej sprawie przychodzi taki moment, który wszystko zmienia – jak w kalejdoskopie. Spoglądasz na jedną rzeczywistość, a ona nagle, pod wpływem jakiegoś bodźca, całkowicie się zmienia. I nic już nie jest takie jak przedtem.

Nigdy tak naprawdę nie wierzył w żadną z wysuwanych teorii w sprawie morderstwa i porwania Seidmanów. Wszystkie za bardzo przypominały mu czytanie książki z brakującymi stronami. W ciągu wieloletniej pracy Tickner niezbyt często miał do czynienia z morderstwami. Przeważnie pozostawiano te śledztwa lokalnej policji. Jednak znał wielu policjantów z wydziałów zabójstw.

Najlepsi byli zawsze trochę ekscentryczni, często skłonni do teatralnych gestów, zawsze obdarzeni bujną wyobraźnią.

Nieraz słyszał, jak mówili o punkcie zwrotnym sprawy, w którym ofiara „mści się” zza grobu. O ofiarach, które „mówią” do nich, wskazując mordercę. Tickner słuchał tych bzdur i uprzejmie kiwał głową. Zawsze uważał to za przesadną hiperbolę, jeden z tych nonsensów wygłaszanych przez policjantów dla uwielbiającej to opinii publicznej. Drukarka wciąż warczała. Tickner obejrzał już dwanaście zdjęć. – Ile jeszcze? – zapytał.

Dorfman oderwał wzrok od monitora.

– Zostało sześć.

– Takie same jak te?

– Tak, prawie. Chcę powiedzieć, że pokazują tę samą osobę.

Tickner spojrzał na fotografie. Tak, na wszystkich widniała ta sama osoba. I wszystkie były czarno-białe, zrobione bez wiedzy fotografowanego, zapewne z oddali przez teleobiektyw. To gadanie o ofierze przemawiającej zza grobu już nie wydawało się takie głupie. Monica Seidman nie żyła od osiemnastu miesięcy. Jej morderca wymknął się sprawiedliwości. A teraz, kiedy wydawało się, że tak pozostanie, martwa jakby powstała z grobu i pokazała go palcem. Tickner ponownie spojrzał na zdjęcia, usiłując to zrozumieć. Osobą widoczną na wszystkich fotografiach, osobą, na którą wskazywała Monica Seidman, była Rachel Mills.


Jeśli pojedziesz wschodnią odnogą New Jersey Turnpike na północ, ujrzysz na horyzoncie nocną panoramę Manhattanu. Jak większość ludzi oglądających to prawie codziennie, kiedyś nie zwracałem na ten widok uwagi. Już nie. Przez jakiś czas po tragedii wydawało mi się, że wciąż widzę wieże WTC. Tak jakby były dwoma jasnymi światłami, na które spoglądałem przez tak długi czas, że widziałem je nadal nawet wtedy, kiedy zamknąłem oczy. Jednak jak wszystkie plamki światła, te zaczęły gasnąć. Teraz jest inaczej.

Kiedy tamtędy przejeżdżam, wciąż ich wypatruję. Robiłem to nawet teraz. Tylko że czasem nie mogę sobie przypomnieć, gdzie dokładnie stały. A to okropnie mnie irytuje. Z przyzwyczajenia pojechałem dolnym poziomem mostu George'a Washingtona. O tej porze nie było ruchu. Przejechałem przez punkt kontrolny. Starałem się nie myśleć o tym, co mnie czeka. Zmieniałem stacje, słuchając na przemian dwóch audycji radiowych. Jedną był program sportowy, w którym do studia dzwonili faceci przedstawiający się na przykład jako „Vinny z Bayside”, żeby ponarzekać na niekompetentnych trenerów i dowodzić, że na ich miejscu spisaliby się znacznie lepiej. W drugim występowali dwaj zdziecinniali, kiepscy naśladowcy Howarda Sterna, którzy opowiadali żarciki w stylu „student dzwoni do domu i mówi matce, że ma raka jądra”. Obaj byli średnio zabawni, ale przynajmniej zajmujący. Rachel jechała w bagażniku, co – jeśli się nad tym zastanowić – było dość upiorne. Wyjąłem telefon komórkowy i włączyłem. Dwukrotnie nacisnąłem palcem przycisk wywołania i niemal natychmiast mechaniczny głos powiedział:

– Jedź na północ autostradą Henry'ego Hudsona.

Przysunąłem komórkę do ust, jak krótkofalówkę.

– W porządku.

– Powiedz, kiedy będziesz na Hudson.

– Dobrze.

Przejechałem na lewy pas. Wiedziałem, jak jechać. Znałem tę okolicę. Odrabiałem staż w New York Presbyterian, znajdującym się jakieś dziesięć przecznic na południe. Zia i ja dzieliliśmy gabinet z kardiologiem o nazwisku Lester, w secesyjnym budynku na końcu Fort Washington Avenue, w raczej kiepskiej części Manhattanu. Kiedy tu mieszkałem, ta dzielnica miasta była znana jako północne przedmieście Washington Heights. Teraz zauważyłem, że niektórzy agenci biur nieruchomości nazywali ją Hudson Heights, jakby chcieli oddzielić grubą kreską standard oraz ceny tutejszych mieszkań dawniej i dziś. – W porządku, jestem na Hudson – zameldowałem.

– Wybierz pierwszy zjazd.

– Fort Tryon Park?

– Tak.

To miejsce też znałem. Fort Tryon unosi się niczym chmura nad rzeką Hudson. Cichy i spokojny na stromym brzegu rzeki, mając od zachodu New Jersey, a od wschodu Riverdale-Bronx. Ten park to gmatwanina rozległych tarasów, wybrukowanych kamieniami alejek, zwierząt z minionej ery, murków z cegieł i cementu, gęstych zarośli, kamienistych zboczy i rozległych trawników. Na tych ostatnich spędziłem wiele letnich dni, ubrany w szorty i koszulkę z krótkimi rękawami, w towarzystwie Zii oraz podręczników medycznych. Moją ulubioną porą był letni wieczór. Skąpany w pomarańczowym blasku park wyglądał po prostu nieziemsko.

Włączyłem migacz i zjechałem z autostrady. Nie widziałem żadnych świateł ani samochodów. Park był zamknięty na noc, ale ulica pozostała otwarta dla przejeżdżających tędy samochodów. Wjechałem na górę stromą ulicą do tego, co przypominało mi średniowieczny zamek. Przede mną wznosiły się zabudowania The Cloisters, dawnego pseudofrancuskiego klasztoru, obecnie będącego częścią Metropolitan Museum of Art. Znajduje się w nich wspaniała kolekcja średniowiecznych dzieł sztuki. A przynajmniej tak mi mówiono. Byłem w tym parku setki razy. Nigdy nie zwiedziłem The Cloisters. Pomyślałem, że to idealne miejsce na przekazanie okupu: ciemne, odludne, pełne krętych alejek, skalnych urwisk, gęstych zarośli, brukowanych i nieutwardzonych ścieżek. Można się tutaj zgubić. Można ukrywać się długo i nie obawiać wykrycia.

Mechaniczny głos zapytał:

– Jesteś tam na miejscu?

– Tak, jestem w Fort Tryon.

– Zaparkuj w pobliżu kawiarni. Wysiądź i podejdź do kręgu.

Jazda w bagażniku była hałaśliwa i męcząca. Rachel wyścieliła go grubym kocem, ale nic nie mogła poradzić na hałas.

Nie wyjmowała latarki. Nie zamierzała jej włączać. Ciemność nigdy nie przeszkadzała Rachel. Wzrok potrafi mylić. Ciemność pomaga zebrać myśli.

Starała się rozluźnić mięśnie i zamortyzować wstrząsy. Myślała o zachowaniu Marca na moment przed wyjazdem z garażu. Ten gliniarz, który przyszedł do jego domu, niewątpliwie powiedział coś, co nim wstrząsnęło. Coś na jej temat? Prawdopodobnie.

Zastanawiała się, co też takiego powiedział i jak powinna zareagować. Teraz to nie miało znaczenia. Jechali na miejsce.

Powinna skoncentrować się na swoim zadaniu. Rachel szybko wchodziła w dobrze znaną sobie rolę. Poczuła ukłucie żalu.

Brakowało jej FBI. Lubiła tę pracę. No tak, chyba dlatego, że tylko ją miała. Praca była czymś więcej niż ucieczką – była jedynym zajęciem, jakie naprawdę ją cieszyło. Niektórzy ludzie męczyli się od dziewiątej do piątej, żeby potem pójść do domu i zapomnieć o wszystkim. Rachel wprost przeciwnie. Po tych wszystkich latach, jakie przeżyli z daleka od siebie, nadal coś łączyło ją i Marca: oboje wykonywali pracę, którą lubili.

Zastanawiała się nad tym. Czy naprawdę był to przypadek, czy też praca stała się dla nich substytutem miłości? A może za bardzo się w to zagłębiała? Marc nadal miał swoją pracę. Ona nie. Czy dlatego była bardziej zdesperowana niż on? Nie. Jemu porwano dziecko. Gem, set, mecz.

W ciemnościach bagażnika posmarowała twarz czarną farbą, żeby była niewidoczna w mroku. Samochód zaczął wjeżdżać pod górę.

Rachel miała pod ręką torbę ze sprzętem. Myślała o Hugh Reillym, tym sukinsynu.

Jej zerwanie z Markiem – i wszystko co wydarzyło się później – było jego winą. Hugh był jej najlepszym kumplem w college'u.

Mówił jej, że tylko tego chciał. Być jej przyjacielem. Bez zobowiązań. Przecież wie, że ona ma chłopaka. Czy Rachel naprawdę była tak naiwna, czy tylko udawała? Mężczyźni, którzy chcą być „tylko przyjaciółmi”, robią to w nadziei, że kiedyś przyjdzie kolej na nich, jakby przyjaźń była jakimś placem treningowym, na którym można przygotować się do wyjścia na boisko. Tamtej nocy Hugh zadzwonił do niej do Włoch, oczywiście mając jak najlepsze intencje. „Jako twój przyjaciel, uznałem, że powinnaś o tym wiedzieć”. No właśnie. I powiedział jej, co Marc zrobił na jakiejś idiotycznej prywatce. Cóż, dość obwiniania siebie. Marca.

I Hugh Reilly'ego. Gdyby ten sukinsyn się nie wtrącał, jak potoczyłoby się jej życie? Nie miała pojęcia. A jak wyglądało teraz? Na to łatwiej było odpowiedzieć. Za dużo piła. Zbyt łatwo wpadała w złość. Żołądek dokuczał jej bardziej niż powinien. Zbyt dużo czasu spędzała, czytając program telewizyjny. No i nie zapominajmy opiece de resistance: wpakowała się w autodestrukcyjny związek i uwolniła od niego w najgorszy z możliwych sposobów. Samochód gwałtownie skręcał i piął się tak ostro w górę, że Rachel musiała przekręcić się na plecy. Po chwili zatrzymał się. Rachel podniosła głowę. Zapomniała o tych nieprzyjemnych sprawach. Zaczynała się gra.


Z wieży widokowej fortu, wznoszącej się około osiemdziesięciu metrów nad poziomem rzeki Hudson, Heshy napawał się jednym z najpiękniejszych widoków na Jersey Palisades, rozpościerający się od mostu Tappan Zee po prawej, aż po most Washingtona po lewej.

Nawet oglądał go przez chwilę, zanim zajął się tym, po co tu przyszedł. Jak za naciśnięciem guzika, samochód Seidmana zjechał z autostrady Henry'ego Hudsona. Nikt za nim nie jechał. Heshy spoglądał na szosę. Żaden samochód nie zwolnił. Żaden nie przyspieszył. Nikt nie usiłował udawać, że nie śledzi doktora.

Heshy odwrócił się, na moment stracił wóz z oczu, a potem zobaczył go znowu, gdy samochód znalazł się w jego polu widzenia.

Za kierownicą siedział Seidman. Heshy nie dostrzegł nikogo innego. To jeszcze niczego nie oznaczało, gdyż ktoś mógł leżeć na podłodze z tyłu, ale zawsze to coś. Seidman zaparkował samochód. Zgasił silnik i otworzył drzwi. Heshy podniósł mikrofon do ust. – Pavel, jesteś gotowy?

– Tak.

– Jest sam – powiedział, zwracając się jednocześnie do Lydii. – Do roboty.

– Zaparkuj w pobliżu kawiarni. Wysiądź i podejdź do kręgu.


Wiedziałem, że chodziło o Margaret Corbin Circle. Kiedy wyszedłem na tę otwartą przestrzeń, pomimo ciemności od razu zauważyłem jaskrawe kolory urządzeń placu zabaw dla dzieci, w pobliżu Fort Washington Avenue i Sto Dziewięćdziesiątej Ulicy.

Nadal biły w oczy. Zawsze lubiłem ten plac zabaw, lecz tego wieczoru irytowały mnie jego żółte i niebieskie barwy. Uważam się za chłopca z miasta. Kiedy mieszkałem w pobliżu, wyobrażałem sobie, że nigdy się stąd nie wyprowadzę – zbyt wyrafinowany, żeby zamieszkać na jakimś zapadłym przedmieściu – a to oznaczało, że będę przyprowadzał moje dzieci do tego parku. Teraz uznałem to za znak, tylko nie wiedziałem jaki. Telefon zapiszczał. – Po lewej jest stacja metra.

– Tak.

– Zejdź po schodach na dół, w kierunku windy.

Mogłem się tego spodziewać. Każe mi wsiąść do windy, a potem do metra. Śledzenie mnie będzie bardzo utrudnione, jeśli nie wręcz niemożliwe. – Jesteś na schodach?

– Tak.

– Na dole po prawej zobaczysz bramę.

Wiedziałem, gdzie ona jest. Prowadziła do mniejszego parku i otwierano ją tylko w weekendy. Zrobiono tam coś w rodzaju niewielkiego terenu rekreacyjnego. Ustawiono stoły do ping-ponga, chociaż trzeba było przynieść własną siatkę i rakietki, żeby zagrać. Były tam ławki i stoły. Czasem dzieciaki urządzały sobie urodziny. Pamiętałem, że ta zrobiona z kutego żelaza brama jest zawsze zamknięta. – Już jestem na miejscu – powiedziałem.

– Upewnij się, że nikt cię nie widzi. Pchnij bramę. Prześlizgnij się przez nią i szybko zamknij ją za sobą.

Zerknąłem do środka. W parku było ciemno. Nikły blask odległych latarni ulicznych ledwie rozjaśniał mrok. Brezentowy worek był ciężki. Poprawiłem go na ramieniu. Obejrzałem się za siebie.

Nikogo. Popatrzyłem w lewo. Windy metra były puste. Oparłem dłoń o bramę. Kłódka była przecięta. Jeszcze raz rozejrzałem się wokół, ponieważ tak kazał mi mechaniczny głos. Ani śladu Rachel.

Popchnięta przeze mnie brama otworzyła się, przeciągle skrzypiąc.

Ten dźwięk odbił się echem w nocnej ciszy. Prześlizgnąłem się przez nią i wtopiłem w mrok.


Rachel poczuła, jak samochód zakołysał się, kiedy Marc wysiadł.

Odczekała całą minutę, która wydawała się trwać dwie godziny.

Kiedy uznała, że to bezpieczne, uniosła na pół centymetra pokrywę bagażnika i zerknęła. Nie zauważyła nikogo.

Miała broń, używany przez federalnych pistolet półautomatyczny Glock 22, kaliber 40, oraz wojskowy noktowizor, typ Rigel 3501.

Palm Pilot, dzięki któremu mogła zlokalizować sygnał schowanego w banknotach nadajnika, spoczywał w jej kieszeni. Wątpiła, by ktoś zdołał ją zobaczyć, a mimo to uniosła klapę bagażnika tylko na tyle, żeby prześlizgnąć się przez szparę.

Przypadła do ziemi. Następnie sięgnęła ręką i wyjęła pistolet oraz noktowizor. Potem cicho zamknęła bagażnik. Zawsze najbardziej lubiła akcje w terenie – a przynajmniej przygotowania do nich. Bardzo niewiele operacji wymagało takiego rekonesansu w stylu płaszcza i szpady. Przeważnie wykorzystywano zdobycze techniki. Furgonetki ze sprzętem podsłuchowym, samoloty szpiegowskie i mikrokamery. Rzadko trzeba było skradać się w ciemnościach w czarnym ubraniu i twarzą pomalowaną farbą.

Przycisnęła się do tylnego koła samochodu. W oddali dostrzegła Marca, który szedł drogą w górę. Wepchnęła broń do kabury i przymocowała gogle do paska. Nisko pochylona, Rachel wpadła w wysoką trawę. Tu jeszcze było jasno. Na razie nie musiała używać noktowizora. Promień księżyca przeszył chmury. Tej nocy nie było widać gwiazd. Rachel zobaczyła, że Marc trzyma przy uchu telefon.

Na ramieniu niósł brezentowy worek z pieniędzmi. Rachel rozejrzała się, lecz nie dostrzegła nikogo. Czy porywacze tu zechcą odebrać pieniądze? Całkiem niezłe miejsce, jeśli przygotowali sobie trasę ucieczki. Zaczęła analizować sytuację.

Fort Tryon znajduje się na pagórkowatym terenie. W takim razie powinna wejść wyżej. Zaczęła wspinać się na wzgórze i już miała zająć stanowisko, gdy zobaczyła, że Marc wychodzi z parku. Niech to szlag. Znowu musiała zmienić pozycję.

Poczołgała się w dół stoku. Trawa była kłująca i pachniała sianem, zapewne, domyśliła się Rachel, z powodu ostatnich ograniczeń w dostawach wody. Starała się nie spuszczać Marca z oczu, ale zgubiła go, kiedy opuścił park. Zaryzykowała i przebiegła przez trawnik. Przy bramie schowała się za kamienną kolumnę. Marc był tam. Jednak tylko chwilę.

Trzymając telefon przy uchu, skręcił w lewo i znikł na schodach wiodących w dół, na stację metra. Nieco dalej Rachel zauważyła jakąś parę spacerującą z psem.

Mogli brać w tym udział, równie dobrze mogli być przypadkowymi przechodniami, spacerującymi z psem. Marca nadal nie było w polu widzenia. Nie ma czasu do namysłu. Przycisnęła się do kamiennej ściany. Sunąc wzdłuż niej, ruszyła w kierunku schodów.


Tickner pomyślał, że Edgar Portman wygląda jak postać stworzona przez Noela Cowarda. Pod czerwonym i starannie zawiązanym szlafrokiem nosił jedwabną pidżamę. Na nogach miał atłasowe kapcie. Natomiast jego brat Carson wyglądał przy nim jak łazęga.

Miał krzywo zapiętą pidżamę. Rozczochrane włosy i przekrwione oczy. Obaj bracia nie odrywali oczu od fotografii znalezionych na CD. – Edgarze – powiedział Carson. – Nie wyciągajmy przedwczesnych wniosków.

– Nie wyciągajmy…? -Edgar zwrócił się do Ticknera.

– Dałem mu pieniądze.

– Tak, proszę pana – powiedział Tickner. – Półtora roku temu.

Wiemy o tym.

– Nie. – Edgar chciał warknąć gniewnie, lecz zabrakło mu sił. – Dałem mu je teraz. Ściśle mówiąc, dzisiaj.

Tickner podskoczył.

– Ile?

– Dwa miliony dolarów. Otrzymaliśmy nowe żądanie okupu.

– Dlaczego nie skontaktowaliście się z nami?

– No właśnie! – prychnął gniewnie Edgar. – Przecież tak wspaniale spisaliście się poprzednim razem.

Tickner poczuł, że krew zaczyna szybciej krążyć mu w żyłach.

– Chce pan powiedzieć, że dał pan zięciowi następne dwa miliony dolarów?

– Przecież mówię.

Carson Portman wciąż spoglądał na fotografie. Edgar zerknął na brata, a potem znów na Ticknera. – Czy Marc Seidman zabił moją córkę?

Carson wyprostował się.

– Dobrze wiesz, że nie.

– Nie pytam ciebie, Carson.

Teraz obaj spojrzeli na Ticknera. Ten nie miał ochoty na takie zabawy. – Wspomniał pan, że spotkał się dziś ze swoim zięciem?

Jeśli Edgar był zirytowany tym, że agent nie odpowiedział na jego pytanie, to tego nie okazał.

– Wcześnie rano – odparł. – W Memorial Park.

– A ta kobieta ze zdjęć. – Tickner wskazał na fotografie. – Była z nim?

– Nie.

– Czy któryś z panów widział ją przedtem?

Obaj zaprzeczyli. Edgar podniósł jedno ze zdjęć.

– Czy moja córka wynajęła detektywa, żeby je zrobił?

– Tak.

– Nie rozumiem. Kim jest ta kobieta?

Tickner ponownie zignorował pytanie.

– List z żądaniem okupu przysłano do pana, tak jak poprzednio?

– Tak.

– Nie jestem pewien, czy rozumiem. Skąd pan wiedział, że to nie oszustwo? Skąd miał pan pewność, że ma do czynienia z prawdziwymi porywaczami?

Odpowiedział mu Carson.

– Sądziliśmy, że to oszustwo – rzekł. – Przynajmniej z początku.

– A dlaczego zmieniliście zdanie?

– Znów przysłali jej włosy.

Carson zwięźle wyjaśnił kwestię analizy DNA i powiedział, że doktor Seidman zażądał dodatkowych badań. – Daliście mu wszystkie te włosy, tak?

– Owszem – odparł Carson.

Edgar znowu przyglądał się fotografiom.

– Ta kobieta – prychnął. – Czy Seidman był z nią związany?

– Nie mogę odpowiedzieć na to pytanie.

– A z jakiego innego powodu moja córka kazałaby ją śledzić?

Zadzwonił telefon komórkowy. Tickner przeprosił i przycisnął aparat do ucha. – Trafiony, zatopiony – powiedział O'Malley.

– Co jest?

– Mamy numer karty Seidmana. Pięć minut temu przejechał przez most Washingtona.


Mechaniczny głos nakazał mi:

– Idź dalej alejką.

Było jeszcze dostatecznie jasno, żebym widział pierwsze stopnie.

Zacząłem schodzić. Mrok gęstniał, otaczał mnie. Zacząłem ostrożniej stawiać kroki, jak ślepiec bez laski. Nie podobało mi się to. Wcale mi się nie podobało. Znów zastanowiłem się, co z Rachel. Czy jest w pobliżu? Starałem się trzymać ścieżki.

Skręciła w lewo. Potknąłem się o jakiś sterczący kamień. – W porządku – powiedział głos. – Stań.

Zrobiłem to. Nic nie widziałem. Z ulicy, która pozostała daleko w tyle, dochodził tylko nikły blask. Po prawej miałem strome zbocze. Powietrze miało tę charakterystyczną woń miejskiego parku: zmieszanych rześkich i nieświeżych zapachów.

Nasłuchiwałem, lecz słyszałem tylko cichy szum przejeżdżających w oddali samochodów. – Zostaw pieniądze na ziemi.

– Nie – powiedziałem. – Chcę zobaczyć moją córkę.

– Zostaw pieniądze.

– Zawarliśmy umowę. Wy dostajecie pieniądze, ja moją córkę.

Żadnej odpowiedzi. Krew zaczęła mi szumieć w uszach. Czułem obezwładniający strach. Nie, nie podobało mi się to. Byłem zbyt odsłonięty. Obejrzałem się przez ramię. Mogłem jeszcze rzucić się do ucieczki, wrzeszcząc jak szaleniec. Ta okolica była gęściej zamieszkana niż większość Manhattanu. Może ktoś wezwie policję.

– Doktorze Seidman?

– Tak?

Nagle oślepiło mnie światło latarki. Zamrugałem i podniosłem rękę, osłaniając twarz. Zmrużyłem oczy, usiłując coś dostrzec.

Ten ktoś zaraz poświecił niżej. Mój wzrok błyskawicznie przystosował się do zmiany oświetlenia, ale nie było powodu do takiego pośpiechu. I tak zobaczyłbym tę jasno oświetloną sylwetkę. Nie miałem żadnych wątpliwości. Natychmiast to zobaczyłem. Przede mną stał mężczyzna. Może nawet zauważyłem flanelową koszulę, sam nie wiem. Jak już powiedziałem, widziałem tylko sylwetkę. Nie mogłem dostrzec rysów twarzy ani koloru ubrania. Tak więc, być może, ten szczegół był tylko wytworem mojej wyobraźni. Jednak reszta – nie. Widziałem dość, żeby mieć pewność. Obok mężczyzny, trzymając go za nogę tuż nad kolanem, stało małe dziecko.

Загрузка...