35

– Zostańcie na ziemi!

– Jestem agentką FBI – powiedziała Rachel.

– Zamknij się, do diabła.

Nie pozwalając nam wstać, kazał położyć ręce na głowach i spleść palce. Potem przycisnął mnie kolanem do ziemi. Skrzywiłem się.

Przygniatając mnie całym ciężarem ciała, wykręcił mi ręce do tyłu, o mało nie wyłamując ich ze stawów barkowych. Wprawnie związał mi je nylonowymi kajdankami. Przypominały te śmieszne, wymyślne plastikowe linki, którymi w sklepach przywiązują zabawki, zapobiegając kradzieżom. – Złącz stopy.

Drugą taką pętlą związał mi nogi w kostkach. Wstał, opierając się o moje plecy. Potem podszedł do Rachel. Niewiele brakowało, a wygłosiłbym jakąś idiotycznie rycerską kwestię w rodzaju: „Zostaw ją w spokoju!”, ale wiedziałem, że zabrzmiałoby to w najlepszym razie bezradnie. Milczałem. – Jestem agentką FBI – powtórzyła Rachel.

– Już to słyszałem.

Przycisnął kolanem jej plecy i wykręcił ręce do tyłu. Jęknęła z bólu. – Hej! – zawołałem.

Zignorował mnie. Obróciłem głowę i dopiero teraz go zobaczyłem.

Jakbym przeniósł się w czasie – w przeszłość. Camaro z całą pewnością należało do niego. Facet miał włosy do ramion jak hokeista z lat osiemdziesiątych, zapewne tlenione na dziwny pomarańczowy odcień, odgarnięte za uszy i ufryzowane w stylu, jakiego nie widziałem od czasów muzycznych klipów Night Rangera.

Jego żółtawe wąsy miały barwę zaschniętego mleka. Napis na podkoszulku głosił „UNIVERSITY OF SMITH amp; WESSON”. Dżinsy były zbyt ciemnoniebieskie i wyglądały na sztywne. Związał ręce Rachel i polecił:

– Wstawaj, panienko. Przejdziemy się.

Rachel próbowała opanować drżenie głosu.

– Nie słucha mnie pan – powiedziała. Włosy opadły jej na oczy. -jestem Rachel Mills…

– A ja Verne Dayton. I co z tego?

– Jestem agentką FBI.

– Byłą, sądząc po legitymacji – uśmiechnął się Verne Dayton. Nie był szczerbaty, ale z pewnością nie zrobiłby kariery jako model do plakatów ortodontycznych. Jego prawa górna czwórka była tak przekrzywiona, jak drzwi na jednym zawiasie.

– Trochę za młoda na emerytkę, no nie?

– Nadal wykonuję zadania specjalne. Wiedzą, że tu jestem.

– Naprawdę? Nie do wiary. Pewnie w krzakach czeka zgraja agentów i jeśli w ciągu trzech minut ich nie odwołasz, zaatakują. Czy tak, Rachel?

Nic nie powiedziała. Przejrzał jej blef. Nie miała innych argumentów. – Wstań – nakazał i złapał ją za ramiona.

Rachel chwiejnie podniosła się z ziemi.

– Dokąd ją zabierasz? – spytałem.

Nie odpowiedział. Ruszyli w kierunku stodoły.

– Hej! – zawołałem i skrzywiłem się, słysząc, jak bezradnie to zabrzmiało. – Hej, wracaj!

Szli dalej. Rachel szamotała się, ale miała związane ręce.

Kiedy próbowała się odsunąć, ciągnął za więzy, przyginając ją do ziemi. W końcu przestała się opierać i szła spokojnie. Strach dodał mi sił. Gorączkowo rozejrzałem się wokół, szukając czegoś, czegokolwiek, czym mógłbym przeciąć więzy. Nasza broń? Nie, już ją zabrał. A nawet jeśli nie, to jak miałem jej użyć? Zębami?

Zastanawiałem się, czy nie obrócić się na plecy, ale nie wiedziałem, co mi to da. Co robić? Zacząłem czołgać się w kierunku traktora. Szukałem jakiejś ostrej krawędzi, o którą mógłbym przetrzeć pęta. Z oddali doleciało mnie skrzypienie otwieranych drzwi stodoły. Obróciłem głowę na bok i zdążyłem zobaczyć, jak znikają w środku. Drzwi zamknęły się za nimi.

Zapadła cisza. Muzyka – prawdopodobnie z płytki kompaktowej lub taśmy – przestała grać. Było cicho. Nie widziałem Rachel.

Musiałem uwolnić ręce z więzów.

Zacząłem czołgać się szybciej, podnosząc tyłek i odpychając się nogami. Dotarłem do traktora. Szukałem jakiegoś ostrza lub ostrej krawędzi. Nic. Rzuciłem okiem na stodołę. – Rachel! – krzyknąłem.

Mój głos odbił się echem w ciszy. Żadnej odpowiedzi. Serce zaczęło mi walić jak młotem. O Boże, co teraz?

Przetoczyłem się na plecy i usiadłem. Wbiłem stopy w ziemię i oparłem się o traktor. Teraz dobrze widziałem stodołę. Chociaż nic mi to nie dało. Nadal nic się tam nie poruszało. Wszędzie panowała głucha cisza. Pospiesznie rozejrzałem się wokół, rozpaczliwie szukając jakiegoś sposobu ocalenia. Nie znalazłem.

Pomyślałem, że mógłbym spróbować dotrzeć do camaro. Taki świr pewnie zawsze ma przy sobie broń. Może znalazłbym jakąś w samochodzie. Tylko że nawet gdybym zdążył tam dotrzeć na czas, jak otworzyłbym drzwi? Jak szukałbym broni? I jak miałbym strzelać, nawet gdybym ją znalazł? Nie, przede wszystkim powinienem uwolnić się z więzów.

Spojrzałem na ziemię, szukając… sam nie wiem czego. Ostrego kamienia. Stłuczonej butelki po piwie… Czegokolwiek.

Zastanawiałem się, ile czasu upłynęło, od kiedy weszli do stodoły. Wolałem nie myśleć o tym, co facet może zrobić Rachel.

Gardło miałem ściśnięte tak, jakbym się dusił. – Rachel!

W swoim głosie usłyszałem rozpacz. Przestraszyłem się. I tym razem nie doczekałem się odpowiedzi. Co tam się działo, do diabła?

Ponownie obrzuciłem wzrokiem traktor, szukając czegoś, dzięki czemu mógłbym się uwolnić. Rdza. Mnóstwo rdzy. Może ona mi pomoże? Czy jeśli zacznę trzeć więzami o taki zardzewiały kant, uda mi się je przeciąć? Bardzo wątpiłem, ale nie miałem innej możliwości. Zdołałem uklęknąć. Oparłem nadgarstki o zardzewiały kant i zacząłem poruszać się jak niedźwiedź, który czochra się o pień drzewa. Plastik ześlizgnął się po blasze. Zardzewiały metal otarł mi skórę. Zapiekło. Znów popatrzyłem na stodołę, nadstawiłem ucha, ale nadal nic nie słyszałem. Pocierałem dalej.

Problem polegał na tym, że robiłem to na oślep. Chociaż odchyliłem głowę najdalej, jak mogłem, nie widziałem swoich przegubów. Czy moje działania przynosiły jakiś skutek? Nie wiedziałem. Jednak i tak nie miałem nic innego do roboty. Tak więc nadal poruszałem się w górę i w dół, usiłując rozerwać więzy, niczym herkules z filmu klasy B. Nie mam pojęcia, jak długo to trwało. Zapewne ze dwie lub trzy minuty, chociaż wydawało mi się, że znacznie dłużej. Nie udało mi się przetrzeć ani nawet poluzować więzów. W końcu powstrzymało mnie skrzypienie otwierających się drzwi. Przez chwilę nikt się w nich nie pojawiał. Potem kudłaty wyszedł ze stodoły. Sam. Ruszył ku mnie.

– Co jej zrobiłeś?

Nie odpowiadając, Verne Dayton pochylił się i sprawdził moje więzy. Teraz poczułem jego zapach. Biła od niego woń siana i potu. Oglądał moje ręce. Zerknąłem w dół. Zobaczyłem krew na ziemi. Na pewno moją. Nagle wpadłem na nowy pomysł.

Pochyliłem się, a potem uderzyłem głową.

Dobrze wiem, jakie skutki może mieć taki cios. Reperowałem twarze zniekształcone takim uderzeniem. Tym razem mi to nie groziło.

Zesztywniałem w niewygodnej pozycji. Miałem związane ręce i nogi.

Klęczałem. Uderzyłem na oślep. Nie trafiłem go w nos ani inną miękką część twarzy, ale w czoło. Rozległ się głuchy stuk, przypominający jeden z odgłosów ze ścieżki dźwiękowej filmu Trzej amigos. Verne Dayton zatoczył się w tył i zaklął. Ja straciłem równowagę i runąłem, nie mając jak zamortyzować impetu upadku.

Uderzyłem o ziemię prawym policzkiem, aż zadzwoniło mi w uszach.

Nawet nie poczułem bólu. Zerknąłem na przeciwnika. Siedział na ziemi, potrząsając głową. Miał lekko otartą skórę na czole. Teraz albo nigdy.

Nadal związany, rzuciłem się na niego. Za późno.

Verne Dayton odchylił się do tyłu i podniósł nogę. Kiedy już miałem na niego runąć, oparł podeszwę buta o moją twarz i odepchnął. Runąłem na plecy. Na czworakach wycofał się na bezpieczną odległość i chwycił karabin. – Nie ruszaj się!

Dotknął rany na czole i z niedowierzaniem popatrzył na swoje zakrwawione palce. – Oszalałeś? Leżałem na plecach, ciężko dysząc. Nie sądziłem, żebym coś sobie złamał, ale nie wiedziałem, czy to ma jakiekolwiek znaczenie. Podszedł do mnie i kopnął mnie w bok. Poczułem przeszywający ból. Potoczyłem się po ziemi.

Złapał mnie za ramiona i zaczął wlec. Usiłowałem stanąć na nogi.

Był silny jak diabli. Nie zwolnił nawet na schodkach do przyczepy. Wciągnął mnie po nich, barkiem pchnął drzwi i cisnął mnie do środka jak worek grochowiny. Z łoskotem wylądowałem na podłodze. Verne Dayton wszedł do przyczepy i zamknął drzwi.

Obrzuciłem wzrokiem wnętrze. Trochę było zgodne z moimi oczekiwaniami, a trochę nie. Spodziewałem się: stojaka z bronią pod ścianą, antycznych muszkietów, myśliwskich sztucerów.

Obowiązkowego jeleniego łba, oprawionej w ramki karty członkowskiej NRA wystawionej dla Verne'a Daytona i amerykańskiej flagi w kącie. Nie spodziewałem się tego, że wnętrze będzie idealnie czyste i dość gustownie urządzone. W kącie zauważyłem kojec dla dzieci, ale i w nim panował porządek. Zabawki były pochowane do jednej z tych plastikowych szafek o różnokolorowych szufladach. Każda szuflada była oznaczona naklejką. Verne Dayton usiadł i spojrzał na mnie.

Nadal leżałem na brzuchu. Przez chwilę bawił się swoimi włosami, odgarniając kosmyki i zakładając je za uszy. Miał wąską twarz.

Wyglądał na typowego wieśniaka. – To ty ją tak pobiłeś? – zapytał.

W pierwszej chwili nie wiedziałem, o czym mówi. Potem przypomniałem sobie opuchniętą twarz Rachel. – Nie.

– To cię kręci, co? Bicie kobiet?

– Co z nią zrobiłeś?

Wyjął rewolwer, odchylił bębenek i wsunął nabój do komory.

Zręcznym ruchem zatrzasnął bębenek i wycelował broń w moje kolano. – Kto was przysłał?

– Nikt.

– Mam ci przestrzelić kolano?

Miałem dosyć. Przetoczyłem się na plecy, czekając na huk wystrzału. Jednak nie strzelił. Pozwolił mi się odwrócić, przez cały czas trzymając na muszce. Usiadłem i zmierzyłem go posępnym wzrokiem. To wytrąciło go z równowagi. Cofnął się o krok. – Gdzie moja córka? – spytałem.

– Co? – Przechylił głowę na bok. – Zebrało ci się na żarty?

Spojrzałem mu w oczy i wyczytałem w nich prawdę. Nie udawał. Nie miał pojęcia, o czym mówię. – Przyszliście tu uzbrojeni – powiedział czerwony jak burak. -Chcieliście mnie zabić? Moją żonę? Dzieci? -Przysunął mi lufę pod nos. – Podaj mi choć jeden dobry powód, dla którego nie miałbym was skasować i zakopać w lesie! Dzieci. Powiedział „dzieci”. To wszystko nagle przestało się trzymać kupy.

Postanowiłem zaryzykować. – Posłuchaj -powiedziałem. -Nazywam się Marc Seidman. Osiemnaście miesięcy temu moja żona została zamordowana, a córka porwana.

– O czym ty gadasz?

– Proszę, daj mi wyjaśnić.

– Poczekaj chwilkę. – Verne zmrużył oczy. Potarł podbródek.

– Pamiętam cię. Z telewizji. Ty też zostałeś postrzelony, zgadza się?

– Tak.

– No to czemu chcesz ukraść moje karabiny?

Zamknąłem oczy.

– Nie przyjechałem tutaj, żeby ukraść ci broń. Jestem tu, żeby… – Nie wiedziałem jak to powiedzieć. – Chcę znaleźć moją córkę.

Minęło kilka sekund, zanim zrozumiał.

– Myślisz, że ja miałem z tym coś wspólnego?

– Nie wiem.

– Lepiej mi to wyjaśnij.

Zrobiłem to. Opowiedziałem mu wszystko. Ta historia brzmiała niewiarygodnie nawet w moich własnych uszach, ale Verne wysłuchał jej uważnie. Ze skupieniem. Zakończyłem, mówiąc: – Ten człowiek, który to zrobił. Albo został w to zamieszany. Sam już nie wiem. Znaleźliśmy jego telefon komórkowy. W wykazie była tylko jedna rozmowa. Ktoś dzwonił do niego stąd.

Verne zastanowił się.

– Ten mężczyzna. Jak się nazywał?

– Nie wiemy.

– Dzwonię do wielu osób, Marc.

– Wiemy, że rozmowa odbyła się zeszłej nocy.

Verne pokręcił głową.

– Nie, to niemożliwe.

– Jak to?

– Zeszłej nocy nie było mnie w domu. Byłem w drodze, z dostawą. Wróciłem zaledwie pół godziny przed wami. Zauważyłem was, kiedy Munch, mój pies, zaczął warczeć. Szczekanie nic nie oznacza. Natomiast kiedy warczy, wiem, że ktoś się zbliża.

– Zaczekaj chwilkę. Zeszłej nocy nikogo tu nie było?

Wzruszył ramionami.

– Była moja żona i dzieci. Chłopcy mają sześć lat i trzy. Nie sądzę, żeby do kogoś dzwonili. I znam Kat. Ona też nie dzwoniłaby do nikogo o tak późnej porze.

– Kat? – spytałem.

– Moja żona. Skrót od Katarina. Ona jest z Serbii.

– Przynieść ci piwo, Marc?

Ze zdziwieniem usłyszałem swój głos:

– Byłoby miło, Verne.

Verne Dayton przeciął plastikowe kajdanki. Roztarłem nadgarstki.

Rachel siedziała obok mnie. Nic jej nie zrobił. Chciał tylko nas rozdzielić, ponieważ podejrzewał – jak mi teraz wyznał – że pobiłem ją i zmusiłem, by mi pomogła. Verne miał cenną kolekcję starej broni palnej. Niektóre egzemplarze nadal działały i ludzie trochę za bardzo się nimi interesowali. Myślał, że my również.

– Może być budweiser?

– Pewnie.

– A ty, Rachel?

– Nie, dzięki.

– Jakiś napój orzeźwiający? Może wody z lodem?

– Może być woda, dzięki.

Verne pokazał zęby w uśmiechu. Nie był to przyjemny widok. -Nie ma sprawy. – Ponownie roztarłem przeguby. Zauważył to i uśmiechnął się. – Używaliśmy ich podczas wojny w Zatoce. Pomagały nam utrzymać w ryzach Irakijczyków. Znikł w kuchni. Spojrzałem na Rachel. Wzruszyła ramionami. Verne wrócił, niosąc dwa piwa i szklankę wody. Potem trącił swoją butelką moją. Usiadł. – Ja też mam dzieci. Dwóch chłopców. Verne'a Juniora i Perry'ego. Gdyby coś im się stało… – Verne cicho sapnął i potrząsnął głową. – Nie pojmuję, jak sobie z tym radzisz. – Cały czas myślę, jak ją znaleźć – powiedziałem.

Z przekonaniem skinął głową.

– No tak, sądzę, że to jedyny sposób. O ile człowiek sam się nie oszukuje, rozumiesz, co mam na myśli? – Spojrzał na Rachel.

– Jesteście całkowicie pewni, że ten ktoś dzwonił z mojego telefonu?

Rachel wyjęła komórkę. Nacisnęła kilka przycisków, a potem pokazała mu ekranik. Verne wargami wyjął papierosa z paczki winstonów. Pokręcił głową. – Nie rozumiem tego.

– Mamy nadzieję, że twoja żona pomoże nam to wyjaśnić. Powoli pokiwał głową.

– Zostawiła notatkę, że pojechała na zakupy. Kat lubi robić to wcześnie rano. W całodobowym A amp; P. – Zamilkł. Domyślałem się, że miotają nim sprzeczne uczucia. Chciał nam pomóc, ale przykro mu było słyszeć, że jego żona dzwoniła w nocy do jakiegoś mężczyzny. Popatrzył na nas. – Rachel, może przyniosę ci świeże bandaże?

– Nie, nie trzeba.

– Na pewno?

– Naprawdę dziękuję. – Trzymała w obu dłoniach szklankę wody.

– Verne, pozwolisz, że zapytam, jak poznałeś Katarinę?

– Przez Internet – odparł. – No wiecie, za pośrednictwem jednej z witryn zamieszczających matrymonialne ogłoszenia cudzoziemców.

Nazywa się „Biała Orchidea”. Kiedyś ogłaszali się, że dostarczają żony na zamówienie. Chyba już się tak nie reklamują. W każdym razie wchodzisz na taką witrynę. Oglądasz zdjęcia kobiet z całego świata – z Europy Wschodniej, Rosji, Filipin, skąd chcesz. Podają ich wymiary, krótkie życiorysy, co lubią, a czego nie i tym podobne rzeczy. Jeśli któraś ci się spodoba, możesz kupić jej adres. Dają też upusty hurtowe, jeżeli chcesz napisać do więcej niż jednej. Popatrzyliśmy z Rachel po sobie. – Kiedy to było?

– Siedem lat temu. Zaczęliśmy wysyłać sobie e-maile i tak się zaczęło. Kat mieszkała na jakiejś wsi, w Serbii. Jej rodzice byli biedni. Musiała iść kilka kilometrów, żeby skorzystać z komputera. Chciałem z nią porozmawiać, no wiecie, usłyszeć jej głos przez telefon. Jednak nawet to nie było możliwe. Musiała do mnie dzwonić z poczty. Potem, pewnego dnia, oznajmiła, że przyjeżdża, by się ze mną spotkać.

Verne podniósł ręce, jakby chciał nas uciszyć.

– Rozumiecie, właśnie wtedy dziewczyny zwykle proszą o pieniądze na bilet lotniczy albo na coś. Byłem na to przygotowany. Jednak Kat niczego nie chciała. Przyleciała sama.

Pojechałem do Nowego Jorku. Spotkaliśmy się i pobrali trzy tygodnie później. Verne Junior przyszedł na świat po roku. Perry trzy lata po nim.

Pociągnął łyk piwa. Ja zrobiłem to samo. Zimny płyn cudownie chłodził mi gardło. – Słuchajcie, wiem, co sobie myślicie – ciągnął Verne. – To nie tak. Kat i ja naprawdę jesteśmy szczęśliwi. Przedtem byłem już żonaty z pierwszoligową amerykańską sekutnicą. Umiała tylko jęczeć i narzekać. Uważała, że zarabiam za mało pieniędzy. Chciała tylko siedzieć w domu i nic nie robić. Poprosiłeś, żeby zrobiła pranie, to od razu zasuwała tyradę o męskich szowinistycznych świniach. Wciąż mnie dołowała, nazywała nieudacznikiem. Z Kat jest inaczej. Czy podoba mi się to, że stworzyła mi miły dom i rodzinne ciepło? Jasne, to dla mnie ważne. Jeśli pracuję na dworze w upał. Kat przynosi mi piwo i nie wygłasza przy tym feministycznych tyrad. Czy widzicie w tym coś złego.

Nie odpowiedzieliśmy.

– Posłuchajcie, chcę tylko, żebyście się zastanowili, no nie?

Co przyciąga do siebie dwoje ludzi? Atrakcyjny wygląd? Pieniądze?

Władza? Wszyscy próbujemy coś z tego mieć. Brać i dawać, prawda?

Ja chciałem mieć kochającą żonę, która pomoże mi wychowywać dzieci i zajmie się domem. I partnerkę, która… sam nie wiem… po prostu będzie dla mnie miła. Udało mi się. Kat chciała odmienić swoje okropne życie. Była tak biedna, że nie miała nic. Obojgu nam się udało. W styczniu pojechaliśmy z dziećmi do Disneylandu. Lubimy piesze wycieczki i kajakarstwo. Verne Junior i Perry to dobre dzieciaki. Hej, może jestem prostakiem. Do licha, na pewno jestem. Lubię bawić się bronią, łowić ryby i polować, a przede wszystkim kocham moją rodzinę.

Verne pochylił głowę. Włosy opadły mu na twarz, zasłaniając ją jak kurtyna. Zaczął zdzierać etykietę z butelki. – Są takie miejsca – może jest ich wiele – gdzie małżeństwa są aranżowane.

Zawsze tak było. Rodzice decydują. Młodzi nie mają nic do powiedzenia. Cóż, mnie i Kat nikt do niczego nie zmuszał. W każdej chwili mogła odejść. Ja też. Jednak jesteśmy razem już siedem lat. Jestem szczęśliwy. Ona też. Po chwili wzruszył ramionami.

– A przynajmniej myślałem, że tak jest.

W milczeniu piliśmy piwo.

– Verne? – powiedziałem.

– Taak?

– Jesteś interesującym człowiekiem.

Roześmiał się, lecz widziałem, że się boi. Znów pociągnął łyk piwa, skrywając lęk. Stworzył sobie bezpieczną przystań. Domowe ognisko. Zabawne. Nie znam się na ludziach. Pierwsze wrażenie przeważnie mnie myli. Zobaczyłem długowłosego wieśniaka, lubiącego wymachiwać bronią, naklejać hasła na zderzakach i zachowującego się jak kierowca ciężarówki. Dowiedziałem się, że swoją żonę ściągnął przez Internet z Serbii. Co miałem sobie pomyśleć? Jednak im dłużej go słuchałem, tym bardziej mi się podobał. Zapewne ja również wydawałem mu się dziwakiem. Podkradałem się do niego z bronią w ręku. A mimo to, kiedy opowiedziałem mu moją historię, Verne mi uwierzył. Wyczuł, że mówimy prawdę. Usłyszeliśmy podjeżdżający samochód. Verne podszedł do okna i wyjrzał. Uśmiechnął się smutnie. Jego bliscy zajechali przed dom. Ucieszył się na ich widok. Uzbrojeni intruzi przybyli do jego domu, a on zrobił wszystko, żeby go obronić. A teraz, próbując odzyskać moją córkę, być może zniszczę jego małżeństwo. – Patrzcie! Tatuś wrócił!

To z pewnością powiedziała Katarina. Mówiła z wyraźnym cudzoziemskim akcentem mieszkanki Bałkanów. Nie jestem językoznawcą i nie potrafiłem tego dokładnie określić. Usłyszałem wesołe piski dzieci. Verne uśmiechnął się trochę szerzej. Wyszedł na ganek. Rachel i ja zostaliśmy na naszych miejscach.

Usłyszeliśmy tupot nóg na schodach. Powitanie trwało minutę lub dwie. Przyglądałem się swoim dłoniom. Verne powiedział coś o prezentach w ciężarówce. Chłopcy pobiegli do niej. Drzwi otworzyły się. Vern wszedł do środka, obejmując żonę. – Marc, Rachel, to moja żona, Kat.

Była śliczna. Miała długie rozpuszczone włosy. Żółta letnia sukienka odsłaniała ramiona. Zobaczyłem mlecznobiałą skórę i jasnoniebieskie oczy. Poruszała się z gracją, która nawet z daleka zdradzała w niej cudzoziemkę. A może tylko tak mi się wydawało. Próbowałem odgadnąć jej wiek. Oceniłem go na dwadzieścia parę lat, lecz zmarszczki w kącikach oczu sugerowały, że zapewne miała dziesięć więcej. – Cześć – powiedziałem.

Oboje wstaliśmy i uścisnęliśmy jej dłoń. Była miękka, ale silna.

Katarina starała się uśmiechać, ale przychodziło jej to z trudem.

Nie mogła oderwać oczu od Rachel, od jej pokiereszowanej twarzy.

No tak, to był raczej dość szokujący widok. Ja już prawie zdążyłem się do niego przyzwyczaić. Wciąż uśmiechnięta, Katarina odwróciła się do Verne'a, jakby chciała go o coś spytać.

Powiedział:

– Próbuję im pomóc w kłopotach.

– Pomóc im? – powtórzyła.

Chłopcy znaleźli prezenty i teraz wrzeszczeli co sił w płucach.

Verne i Katarina zdawali się ich nie słyszeć. Spoglądali na siebie. On trzymał ją za rękę. – Ten człowiek… – Ruchem głowy wskazał na mnie. – Ktoś zamordował jego żonę i uprowadził jego małą córeczkę.

Przycisnęła dłoń do ust.

– Przyjechali tutaj, bo chcą odnaleźć jego córkę.

Katarina zastygła. Verne odwrócił się do Rachel i przyzwalająco skinął głową.

– Pani Dayton – zaczęła Rachel – czy zeszłej nocy dzwoniła pani do kogoś?

Katarina drgnęła, jakby ktoś ukłuł ją szpilką. Popatrzyła na mnie, jakbym był cyrkowym dziwolągiem. Potem spojrzała na Rachel.

– Nie rozumiem.

– Mamy dowód na to – powiedziała Rachel – że wczoraj przed północą ktoś dzwonił z tego domu na numer telefonu komórkowego. Zakładamy, że to pani.

– Nie, to niemożliwe. – Katarina zaczęła gorączkowo rozglądać się wokół, jakby szukając drogi ucieczki. Verne wciąż trzymał ją za rękę. Próbował zajrzeć jej w oczy, ale unikała jego spojrzenia. – Och, poczekaj – powiedziała. – Może wiem, jak to było.

Czekaliśmy.

– Zeszłej nocy, kiedy spałam, zadzwonił telefon. – Znowu spróbowała się uśmiechnąć, lecz tym razem przyszło jej to z wyraźnym trudem. – Nie wiem, która była godzina. Bardzo późna.

Myślałam, że to ty, Verne. – Spojrzała na niego i tym razem udało jej się uśmiechnąć. Odpowiedział tym samym. – Kiedy jednak podniosłam słuchawkę, nikt się nie odezwał.

Wtedy przypomniałam sobie to, co widziałam w telewizji.

Gwiazdka, sześć, dziewięć. Naciskasz je i telefon sam wybiera numer ostatniego rozmówcy. Zrobiłam to. Odpowiedział jakiś mężczyzna. To nie był Verne, więc się rozłączyłam. Spojrzała na nas wyczekująco. Rachel i ja popatrzyliśmy po sobie. Verne wciąż się uśmiechał, ale zauważyłem, że nagle się zgarbił. Puścił dłoń żony i opadł na kanapę. Katarina spojrzała w kierunku kuchni.

– Mam ci przynieść drugie piwo, Verne?

– Nie, kochanie, nie przynoś. Chcę, żebyś usiadła przy mnie.

Zawahała się, lecz usłuchała. Usiadła sztywno, jakby połknęła kij. Verne też wyprostował się i znów ujął jej dłoń. – Chcę, żebyś dobrze mnie wysłuchała, w porządku?

Kiwnęła głową. Z zewnątrz dolatywały wrzaski rozanielonych dzieciaków. To truizm, ale mało który dźwięk może się równać z beztroskim dziecięcym śmiechem. Katarina spojrzała na Verne'a z takim oddaniem, że o mało nie odwróciłem głowy. – Wiesz, jak bardzo kochamy oboje naszych chłopców, prawda?

Kiwnęła głową.

– Wyobraź sobie, że ktoś by nam ich zabrał. Wyobraź sobie, że to stałoby się półtora roku temu. Pomyśl o tym. Pomyśl, że ktoś mógłby, na przykład, ukraść nam Perry'ego i przez ponad rok nie mielibyśmy pojęcia, co się z nim dzieje. – Wskazał na mnie. – Ten człowiek, który tu siedzi. On nie wie, co się stało z jego córeczką.

W oczach miała łzy.

– Musimy mu pomóc, Kat. Powiedz, co wiesz. Cokolwiek zrobiłaś. Nie obchodzi mnie to. Jeśli masz jakiś sekret, powiedz mi go teraz. Zaczniemy od nowa. Mogę wybaczyć ci prawie wszystko. Jednak nie sądzę, żebym potrafił ci wybaczyć, gdybyś nie pomogła temu człowiekowi i jego córeczce.

Pochyliła głowę i milczała. Rachel nacisnęła:

– Jeśli próbujesz osłaniać tego człowieka, do którego dzwoniłaś, nie fatyguj się. On nie żyje. Ktoś zastrzelił go kilka godzin po twoim telefonie.

Katarina nie podnosiła głowy. Wstałem i zacząłem krążyć po pokoju. Na zewnątrz rozległ się dźwięczny śmiech. Podszedłem do okna i spojrzałem. Verne Junior – mniej więcej sześcioletni chłopiec – zawołał: – Jesteś gotowy czy nie, szukam!

Z pewnością bez trudu znajdzie brata. Nie widziałem Perry'ego, lecz jego dźwięczny śmiech niewątpliwie dochodził zza camaro.

Verne Junior udawał, że szuka gdzie indziej, ale niedługo.

Podkradł się do camaro i krzyknął: – Bum!

Perry ze śmiechem wyskoczył zza samochodu i pobiegł w kierunku domu. Kiedy ujrzałem jego twarz, miałem wrażenie, że ziemia znowu ucieka mi spod nóg. Widzicie, od razu go poznałem. To on był tym chłopcem, którego widziałem w nocy w samochodzie.

Загрузка...