3

Teraz, kiedy odzyskałem świadomość, moje rany postrzałowe goiły się zaskakująco szybko. Może bardzo zależało mi na powrocie do zdrowia, a może w ciągu dwunastu dni, które przeleżałem nieruchomo jak katatonik, mój organizm zmobilizował wszystkie siły. Być może przy cierpieniach psychicznych ból fizyczny wydawał się niczym. Ilekroć pomyślałem o Tarze, strach przed tym, co mogło jej się stać, zapierał mi dech w piersi. Kiedy myślałem o Monice, o tym, że nie żyje, czułem się tak, jakby stalowe szpony rozdzierały mi serce. Chciałem opuścić szpital.

Wciąż mnie bolało, ale wymusiłem na Ruth Heller, żeby mnie wypisała. Stwierdziwszy, że jestem żywym dowodem na prawdziwość twierdzenia, iż lekarze są najgorszymi pacjentami, niechętnie puściła mnie do domu. Uzgodniliśmy, że fizykoterapeuta będzie odwiedzał mnie codziennie. Pielęgniarka miała zaglądać co jakiś czas, tak na wszelki wypadek. Tego ranka, kiedy wyszedłem ze szpitala, moja matka była w domu – na miejscu zbrodni – „przygotowując” go na mój powrót, cokolwiek to oznaczało. Dziwne, ale wcale nie bałem się tam wrócić. Dom to zaprawa i cegły. Nie sądziłem, żeby sam jego widok mnie poruszył, ale może po prostu nie chciałem dopuścić tego do świadomości. Lenny pomógł mi się spakować i ubrać. Jest wysoki i żylasty, o twarzy, która już pięć minut po goleniu ciemnieje od popołudniowego zarostu a la Homer Simpson. Jako dziecko Lenny nosił grube szkła i sztruksy w zbyt szerokie prążki, nawet w lecie. Kręcone włosy zazwyczaj miał za długie, tak że wyglądał jak bezpański pudel. Teraz z nabożnym zapałem ścina je na krótko. Dwa lata temu poddał się zabiegowi laserowej korekcji wzroku i już nie nosi okularów. Jakość jego garniturów plasuje się powyżej średniej. – Jesteś pewien, że nie chcesz zamieszkać u nas? – zapytał Lenny.

– Masz czworo dzieci – przypomniałem mu.

– Och tak, racja. – Po chwili spytał: – Mogę pomieszkać u ciebie?

Usiłowałem się uśmiechnąć.

– Mówię poważnie – rzekł Lenny. – Nie powinieneś być teraz sam w domu.

– Nic mi nie będzie.

– Cheryl przygotowała ci kilka obiadów. Wstawiła je do zamrażarki.

– To ładnie z jej strony.

– Mimo to jest najgorszą kucharką na świecie – dodał Lenny.

– Nie powiedziałem, że je zjem.

Lenny odwrócił wzrok i zajął się spakowaną już torbą.

Obserwowałem go. Znaliśmy się długo, od pierwszej klasy, którą uczyła pani Roberts, pewnie więc nie zaskoczyłem go pytaniem:

– Chcesz mi powiedzieć, co się dzieje?

Czekał na to i szybko skorzystał z zachęty.

– Posłuchaj, jestem twoim prawnikiem, prawda?

– Zgadza się.

– Zatem zamierzam udzielić ci porady prawnej.

– Słucham.

– Powinienem powiedzieć coś wcześniej. Wiedziałem jednak, że nie chciałbyś słuchać. Teraz… cóż, teraz mamy inną sytuację.

– Lenny?

– Tak?

– O czym ty właściwie mówisz?

Chociaż bardzo się zmienił, wciąż widziałem w Lennym chłopca. Dlatego trudno mi było poważnie traktować jego rady. Nie zrozumcie mnie źle. Wiedziałem, że jest bystry. Cieszyłem się razem z nim, kiedy został przyjęty do Princeton, a potem na prawo na Columbia University. Razem zdawaliśmy do szkoły i chodziliśmy na zajęcia fakultatywne z chemii. Jednak wspólnie spędzane piątkowe i sobotnie wieczory przyćmiewały mi ten obraz Lenny'ego.

Jeździliśmy staromodnym kombi jego ojca, wkręcając się na prywatki. Zawsze byliśmy wpuszczani, lecz nigdy mile widziani – członkowie tej licznej szkolnej większości, którą nazywałem Wielkimi Niewidzialnymi. Tkwiliśmy w kącie, popijając piwo i podrygując w rytm muzyki, starając się rzucać w oczy. Nigdy nam się to nie udawało. Przeważnie kończyliśmy te wieczory, jedząc smażony ser w Heritage Diner lub na boisku piłki nożnej za szkołą średnią imienia Benjamina Franklina, leżąc na plecach i licząc gwiazdy. Łatwiej było rozmawiać, nawet z najlepszym przyjacielem, kiedy patrzyło się w gwiazdy. – W porządku – powiedział Lenny, zgodnie ze swym zwyczajem podkreślając to energicznym gestem. – Rzecz w tym, że od tej pory powinieneś rozmawiać z gliniarzami wyłącznie w mojej obecności.

Zmarszczyłem brwi.

– Poważnie?

– Może przesadzam, ale widziałem już takie sprawy. Nie takie jak ta, ale wiesz, o czym mówię. Głównymi podejrzanymi zawsze są członkowie rodziny.

– Mówisz o mojej siostrze.

– Nie, mówię o bliskiej rodzinie. A dokładnie, o najbliższej rodzinie.

– Chcesz powiedzieć, że policja mnie podejrzewa?

– Nie wiem, naprawdę nie wiem. – Zamilkł, ale nie na długo. – No dobrze, zapewne tak.

– Przecież zostałem postrzelony, pamiętasz? Porwano moje dziecko.

– No właśnie, a to tym bardziej cię obciąża.

– Jak to?

– Z upływem czasu będą podejrzewali cię coraz bardziej.

– Dlaczego?

– Nie wiem. Po prostu tak już jest. Posłuchaj, porwaniami zajmuje się FBI. Wiesz o tym, prawda? Jeśli dziecka nie ma dwadzieścia cztery godziny, zakładają, że przewieziono je przez granicę stanu i przejmują sprawę.

– I co?

– I po mniej więcej dziesięciu dniach ściągnęli tu masę agentów.

Założyli podsłuch na wszystkie twoje telefony i czekali na żądanie okupu albo coś takiego. Jednak później stracili zapał.

Oczywiście, to zupełnie normalne. Nie mogli czekać w nieskończoność, pozostawili więc tylko agenta lub dwóch. Zmieniło się ich podejście do sprawy. Porwanie dla okupu stało się mniej prawdopodobne; zaczęli podejrzewać, że to było zwykłe uprowadzenie. Mimo to sądzę, że wciąż podsłuchują twoje rozmowy. Jeszcze o to nie pytałem, ale zrobię to. Będą twierdzili, że pozostawili podsłuch na wypadek, gdyby jednak ktoś zadzwonił z żądaniem okupu. Jednak robią to w nadziei, że powiesz coś, co cię obciąży.

– I co z tego?

– To, że powinieneś uważać – rzekł Lenny. – Pamiętaj, że twoje telefony: domowy, służbowy, komórkowy zapewne są na podsłuchu.

– Ponownie zapytam: i co z tego? Ja nic nie zrobiłem.

– Nie zrobiłeś…? – Lenny pomachał rękami, jakby chciał wzbić się w powietrze. – Słuchaj, po prostu bądź ostrożny. Może trudno ci w to uwierzyć, ale postaraj się nie paść ze zdziwienia – policja czasem preparuje i podrzuca dowody.

– Zadziwiasz mnie. Chcesz powiedzieć, że podejrzewają mnie tylko dlatego, że jestem ojcem i mężem?

– Tak – odparł Lenny – i nie.

– No tak, dzięki, to wszystko wyjaśnia.

Zadzwonił telefon stojący przy moim łóżku. Znajdowałem się na drugim końcu pokoju.

– Możesz odebrać? – zapytałem.

Lenny podniósł słuchawkę.

– Pokój doktora Seidmana. – Słuchając rozmówcy, spochmurniał.

Rzucił do słuchawki „chwileczkę” i oddał mi ją, jakby była brudna. Obrzuciłem go zdziwionym spojrzeniem i powiedziałem:

– Halo?

– Halo, Marc. Tu Edgar Portman.

Ojciec Moniki. To wyjaśniało reakcję Lenny'ego. Głos Edgara, jak zawsze, brzmiał nazbyt formalnie. Niektórzy ludzie starannie dobierają słowa. Nieliczni, tak jak mój teść, ważą każde z nich, zanim je wypowiedzą. Zaskoczył mnie.

– Cześć, Edgarze – powiedziałem. – Jak się masz?

– Dobrze, dziękuję. Przykro mi, że nie zadzwoniłem do ciebie wcześniej. Carson mówił mi, że powoli dochodzisz do siebie. Uznałem, że nie powinienem ci przeszkadzać.

– Miło z twojej strony – odparłem nieco sarkastycznie.

– No cóż, podobno dziś wychodzisz ze szpitala.

– Zgadza się.

Edgar odchrząknął, co zupełnie nie było w jego stylu.

– Zastanawiałem się, czy nie mógłbyś wpaść do domu.

„Do domu”. Miał na myśli swój.

– Dzisiaj?

– Tak, jak najszybciej. I sam, proszę.

Zapadła cisza. Lenny obrzucił mnie zdziwionym spojrzeniem. – Czy coś się stało, Edgarze? – zapytałem.

– Na dole czeka samochód, Marc. Porozmawiamy, kiedy tu przyjedziesz.

A potem, zanim zdążyłem powiedzieć coś więcej, rozłączył się.

Samochód, czarny lincoln, istotnie na mnie czekał. Lenny wywiózł mnie na wózku. Oczywiście, znałem tę okolicę. Wychowałem się niedaleko szpitala St. Elizabeth.

Kiedy miałem pięć lat, ojciec przywiózł mnie tu na pogotowie by założyć (dwanaście szwów), a kiedy miałem siedem… No cóż, wiecie już aż za dużo o mojej salmonellozie. Potem poszedłem na medycynę i odrobiłem staż w nowojorskim szpitalu, który wówczas nazywano Columbia Presbyterian, ale wróciłem do St. Elizabeth robić specjalizację z okulistyki w zakresie chirurgii plastycznej. Owszem, jestem chirurgiem plastycznym, ale nie takim jak myślicie. Czasem wykonuję korekty nosów, lecz nie zakładam silikonowych implantów ani niczego podobnego. Nie dlatego, żebym to potępiał. Po prostu to mnie nie interesuje. Skupiłem się na pediatrycznej chirurgii plastycznej wraz z moją koleżanką ze studiów, błyskotliwą uciekinierką z Bronksu, niejaką Ziac Leroux.

Pracujemy dla organizacji zwanej One World Wrap Aid Together.

Prawdę mówiąc, sami ją założyliśmy, Zia i ja. Zajmujemy się dziećmi, głównie z Trzeciego świata, które zostały zdeformowane w wyniku porodu, ubóstwa lub działań wojennych. Wiele podróżujemy. Operowałem zmasakrowane twarze w Sierra Leone, rozszczepione podniebienia w Mongolii, ofiary choroby Crouzona w Kambodży i oparzeń w Bronksie. Jak większość moich kolegów po fachu, mam za sobą liczne szkolenia. Specjalizuję się w rekonstrukcji uszu, nosa i krtani oraz – jak już wspomniałem – okulistyce. Zia podobnie, chociaż bardziej interesuje ją chirurgia twarzowo-szczękowa. Może wzięliście nas za zadeklarowanych naprawiaczy świata. W takim razie jesteście w błędzie. Miałem wybór. Mogłem powiększać cycki albo wygładzać zmarszczki tym, którzy i tak są zbyt urodziwi lub pomagać nieszczęśliwym, biednym dzieciom. Wybrałem to drugie nie tyle z chęci ulżenia doli biedakom, ale ponieważ u nich występują najbardziej interesujące przypadki. Większość chirurgów plastycznych w głębi serca uwielbia łamigłówki. Jesteśmy dziwakami. Podniecają nas okropne deformacje wywołane przez wady wrodzone i zmiany nowotworowe. Znacie te podręczniki medycyny ze zdjęciami ukazującymi ohydnie zniekształcone twarze, których widoku nie mogliście znieść? Zia i ja uwielbiamy takie rzeczy. Rajcuje nas naprawianie ich – łatanie zniszczonych tkanek, żeby wyglądały jak nowe, a nawet lepiej. świeże powietrze drażniło mi płuca. Słońce świeciło tak, jakby to był pierwszy dzień wiosny, drwiąc z mojego ponurego nastroju. Obróciłem twarz do słońca i pozwoliłem, aby mnie ukoiło. Monica lubiła to robić. Mówiła, że to ją „odstresowuje”. Zmarszczki na jej czole znikały, jakby słoneczne promienie były palcami masażysty. Nie otwierałem oczu. Lenny czekał w milczeniu. Zawsze uważałem się za nazbyt wrażliwego.

Zbyt łatwo wzruszam się na głupich filmach. Łatwo manipulować moimi uczuciami. Jednak po wylewie ojca nawet nie zapłakałem. A teraz, kiedy spadł na mnie ten straszny cios, nie czułem… sam nie wiem, nie miałem sił rozpaczać. Zapewne była to typowa reakcja obronna. Musiałem zrobić swoje. Pod tym względem sytuacja ta przypominała to, czym zajmuję się zawodowo. Kiedy pojawia się pęknięcie, zaszywam je, zanim zmieni się w głęboką ranę. Lenny wciąż był spieniony po telefonie Edgara.

– Domyślasz się, czego chce ten stary drań?

– Nie mam pojęcia.

Milczał chwilę. Wiedziałem, o czym myśli. Lenny obwiniał Edgara o śmierć swojego ojca. Jego stary był pracownikiem średniego szczebla w Pro Ness Fodds, jednym z przedsiębiorstw Edgara. Harował dla firmy przez dwadzieścia sześć lat i właśnie skończył pięćdziesiąt dwa lata, kiedy Edgar przeprowadził gruntowną reorganizację. Ojciec Lenny'ego stracił pracę. Pamiętam pana Marcusa zgarbionego za kuchennym stołem, przy którym starannie zaklejał koperty ze swoim listem motywacyjnym. Nie zdołał znaleźć żadnej pracy i dwa lata później umarł na atak serca. Nikt nie potrafiłby przekonać Lenny'ego, że te dwa wydarzenia nie łączyły się ze sobą. – Na pewno nie chcesz, żebym u ciebie został? – zapytał.

– Nie, nic mi nie będzie.

– Masz komórkę?

Pokazałem mu telefon.

– Zadzwoń do mnie, gdybyś czegoś potrzebował.

Podziękowałem mu i pozwoliłem odejść. Kierowca otworzył drzwi. Krzywiąc się, wsiadłem. Nie jechaliśmy daleko. Do Kasselton w stanie New Jersey. Moje rodzinne miasteczko.

Minęliśmy szeregowe domki z lat sześćdziesiątych, rozległe ogrody z lat siedemdziesiątych i aluminiowe sidingi z osiemdziesiątych, a także stylizowane rezydencje z dziewięćdziesiątych. W końcu drzewa zaczęły gęstnieć. Te domy stały dalej od drogi, chronione przez zieleń przed motłochem, który mógłby tędy przejeżdżać.

Teraz zbliżaliśmy się do niedostępnej krainy starych pieniędzy, która zawsze pachniała jesienią i dymem palonego drewna. Rodzina Portmanów osiedliła się w tym gąszczu zaraz po wojnie secesyjnej.

Jak większość podmiejskich terenów Jersey, wtedy była to ziemia uprawna. Prapradziadek Portman powoli wyprzedawał parcele, zbijając na tym fortunę. Wciąż mieli szesnaście akrów, co było jednym z największych terenów budowlanych w tej okolicy. Kiedy jechaliśmy w kierunku domu, spojrzałem w lewo – w kierunku rodzinnego cmentarza. Dostrzegłem świeży kopczyk ziemi.

– Zatrzymaj samochód – powiedziałem.

– Przykro mi, doktorze Seidman – odparł kierowca – ale kazano mi przywieźć pana prosto pod główny budynek.

Chciałem zaprotestować, ale się rozmyśliłem. Zaczekałem, aż samochód stanie przed frontowymi drzwiami. Usłyszałem, jak szofer mówi: „Doktorze Seidman?”. Nie zwróciłem na to uwagi, ruszyłem przed siebie. Zawołał ponownie. Zignorowałem go. Chociaż nie padało, zieleń trawy miała odcień spotykany zazwyczaj tylko w lasach tropikalnych. Róże w ogrodzie kwitły w najlepsze – eksplozja barw. Usiłowałem przyspieszyć kroku, ale wciąż miałem wrażenie, że zaraz popęka mi skóra. Zwolniłem. To była dopiero moja trzecia wizyta w posiadłości Portmanów, którą jako chłopak mnóstwo razy widziałem z zewnątrz, a pierwsza na ich rodzinnym cmentarzu. Prawdę mówiąc, jak większość normalnych ludzi, wolałbym jej uniknąć. Myśl o chowaniu bliskich na podwórku, jakby byli domowymi zwierzętami… to była jedna z tych rzeczy, które robią bogaci, a których my, zwyczajni ludzie, nie możemy zrozumieć. I wcale nie chcemy. Płotek otaczający cmentarz był wysoki na jakieś pół metra i oślepiająco biały. Zastanawiałem się, czy z tej okazji świeżo go pomalowano. Przeszedłem przez okazałą bramę i obok skromnych nagrobków, nie odrywając oczu od świeżego kopczyka ziemi. Kiedy do niego dotarłem, przeszedł mnie dreszcz. Spojrzałem. Tak, świeżo zasypany grób. Jeszcze bez kamiennej płyty. Wykaligrafowane jak na zaproszeniach na ślub litery układały się w zwięzły napis: NASZA MONICA. Stałem tam, z oczami pełnymi łez. Monica. Moja dzikooka piękność. Nasz związek był burzliwy – klasyczny przypadek nadmiaru uczuć z początku i niedostatku na końcu. Nie wiem, dlaczego tak się stało. Monica była inna, to nie ulegało wątpliwości. Z początku to pęknięcie było podniecające i pociągające. Później jej gwałtowne zmiany nastroju zaczęły mnie nużyć. Nie miałem cierpliwości zgłębiać ich przyczyny. Kiedy patrzyłem na kopczyk ziemi, przyszło bolesne wspomnienie. Dwie noce przed napadem Monica płakała, co zauważyłem, gdy wszedłem do sypialni. Nie po raz pierwszy. W żadnym razie. Odgrywając moją rolę w sztuce, jaką było nasze życie, zapytałem ją, co się stało, ale bez przekonania. Kiedyś okazałbym jej więcej troski. Monica nie odpowiedziała. Spróbowałem ją objąć. Zesztywniała. Po chwili stało się to męczące jak wielokrotnie odgrywana scena, która w końcu rodzi zobojętnienie. Tak już bywa z osobami cierpiącymi na ataki depresji. Nie jesteś w stanie wciąż się nimi przejmować.

W końcu zaczynają cię drażnić. A przynajmniej tak sobie wmawiałem.

Jednak tym razem było inaczej. W końcu Monica odpowiedziała na moje pytanie. Było to tylko jedno zdanie: „Nie kochasz mnie”.

Tylko tyle. W jej głosie nie było żalu. „Nie kochasz mnie”. I chociaż zdołałem wydobyć z siebie niezbędne zaprzeczenia, zastanawiałem się, czy nie ma racji. Zamknąłem oczy i pozwoliłem, by to wszystko odpłynęło. Było źle, lecz przynajmniej przez sześć ostatnich miesięcy mogliśmy przed tym uciec w spokój i ciepło otaczające naszą córeczkę. Teraz spojrzałem w niebo, zamrugałem, by powstrzymać łzy, a potem popatrzyłem na kopczyk ziemi, pod którym spoczywała moja nieobliczalna małżonka. – Monico – powiedziałem głośno. A potem złożyłem mojej żonie ostatnią obietnicę. Przysiągłem na jej grobie, że odnajdę Tarę.

Służący, lokaj, asystent czy jak tam obecnie go nazywano poprowadził mnie korytarzem do biblioteki. Była urządzona z nie rzucającym się w oczy przepychem: ciemne deski podłogi nakryte orientalnymi dywanami, stare amerykańskie meble, raczej solidne niż ozdobne. Pomimo majątku Edgar nie zwykł chełpić się bogactwem. Słowo „nuworysz” było dla niego niewymownie obraźliwe.

Ubrany w niebieski kaszmirowy blezer, podniósł się zza ogromnego dębowego biurka, na którym stał kałamarz z gęsim piórem – używanym przez jego pradziadka, jeśli dobrze pamiętam – oraz dwa popiersia z brązu, jedno Waszyngtona, a drugie Jeffersona. Ze zdziwieniem zobaczyłem siedzącego opodal Carsona. Kiedy odwiedził mnie w szpitalu, byłem zbyt słaby, żeby mnie uściskać. Nadrobił to teraz. Chwycił mnie w objęcia. W milczeniu go objąłem. On również pachniał jesienią i spalonym drewnem. W pokoju nie było fotografii – zdjęć z rodzinnych wakacji, szkolnych portretów, ujęć pana i pani domu na dobroczynnym raucie. Prawdę mówiąc, nie przypominam sobie, żebym w domu widział jakąkolwiek fotografię.

– Jak się czujesz, Marc? – zapytał Carson.

Odparłem, że tak dobrze, jak można oczekiwać w tych okolicznościach i odwróciłem się do mojego teścia. Edgar nie wyszedł zza biurka. Nie objęliśmy się. Nawet nie uścisnęliśmy sobie dłoni. Wskazał mi fotel stojący przed biurkiem. Niezbyt dobrze znałem Edgara. Spotkaliśmy się zaledwie trzy razy. Nie wiem, ile ma pieniędzy, lecz nawet poza tą rezydencją, nawet na ulicy lub dworcu autobusowym, do licha, nawet gdyby był nagi, wyglądałby na bogacza. Monica również miała tę cechę, wrodzoną od pokoleń, która, być może, jest przekazywana w genach. To, że postanowiła zamieszkać w naszym stosunkowo skromnym domku, zapewne było formą buntu. Nienawidziła ojca.

Ja również nie byłem jego wielkim fanem pewnie dlatego, że spotykałem już takich jak on. Edgar uważa się za człowieka sukcesu, chociaż zdobył fortunę w najbardziej tradycyjny sposób: odziedziczył ją. Nie znam wielu bardzo bogatych ludzi, ale zauważyłem, że im więcej podano komuś na srebrnej tacy, tym bardziej ten ktoś narzeka na zasiłki dla niepracujących matek i opiekę socjalną. To niesamowite. Edgar należy do tej nielicznej kasty uprzywilejowanych, którzy wmówili sobie, że ciężko zapracowali na swój status. Oczywiście, wszyscy jakoś usprawiedliwiamy własne postępowanie, a jeśli nigdy nie musiałeś czyścić sobie butów, jeżeli żyjesz w luksusie, na jaki niczym nie zasłużyłeś, to zapewne musisz robić to ze zdwojoną energią. Mimo wszystko nie powinieneś być takim nadętym ważniakiem. Usiadłem.

Edgar poszedł za moim przykładem. Carson nadal stał. Spojrzałem na Edgara. Był tęgi jak dobrze odżywiający się człowiek. Miał nalaną twarz. Zwykle pokrywający jego policzki rumieniec, bynajmniej nie wywołany częstym przebywaniem na świeżym powietrzu, teraz znikł. Edgar złożył dłonie na brzuchu i splótł palce. Z lekkim zdziwieniem zauważyłem, że wyglądał na zdruzgotanego i stłamszonego.

Mówię, że mnie to zdziwiło, gdyż uważałem Edgara za potwornego egocentryka, dla którego własne cierpienia i przyjemności są najważniejsze na świecie. Ludzi ze swego otoczenia traktował jak narzędzia służące jego własnym celom. Teraz stracił drugie dziecko. Jego syn, Eddie Czwarty, zginął przed dziesięcioma laty, prowadząc po pijanemu. Według Moniki, Eddie celowo przejechał podwójną ciągłą linię i zderzył się z furgonetką. Z jakiegoś powodu winiła o to ojca. Obwiniała go o wiele rzeczy. Jest też matka Moniki. Spotkałem ją tylko dwa razy. Ona przeważnie „odpoczywa”. Przebywa na „długich wakacjach”. Krótko mówiąc, prawie cały czas się leczy. Podczas obu naszych spotkań moja teściowa była wyszykowana na jakąś imprezę, dobrze ubrana i umalowana, śliczna i zbyt blada, o nieobecnym spojrzeniu, lekko plączącym się języku i nogach. Poza wujkiem Carsonem Monica nie utrzymywała kontaktów ze swoją rodziną. Jak się domyślacie, nie miałem jej tego za złe. – Chciałeś się ze mną widzieć? – zapytałem.

– Tak, Marc. Tak, chciałem.

Czekałem. Edgar położył dłonie na biurku.

– Czy kochałeś moją córkę?

Zaskoczył mnie, ale mimo to zdołałem bez wahania odpowiedzieć:

– Bardzo.

Chyba przejrzał to kłamstwo. Starałem się nie odwracać wzroku.

– Mimo to nie była szczęśliwa, jak wiesz.

– Nie wiem, czy możesz mnie o to winić – odparłem.

Powoli pokiwał głową.

– Słusznie.

Moja celna riposta nie trafiła mi do przekonania. Słowa Edgara spadły na mnie jak nowy cios. Znów wróciło poczucie winy. – Czy wiedziałeś, że chodziła do psychiatry'? – zapytał Edgar.

Najpierw spojrzałem na Carsona, a potem na Edgara.

– Nie.

– Nie chciała, żeby ktokolwiek o tym wiedział.

– Jak się dowiedziałeś?

Edgar milczał. Spoglądał na swoje ręce. Po dłuższej chwili rzekł:

– Chcę ci coś pokazać.

Zerknąłem na wuja Carsona. Zaciskał usta. Wydawało mi się, że lekko zadrżał. Znów spojrzałem na Edgara. – Dobrze.

Edgar otworzył szufladę biurka, sięgnął do niej i wyjął plastikowy woreczek. Pokazał mi go, trzymając za róg kciukiem i wskazującym palcem. Trwało to chwilę, lecz kiedy zrozumiałem, na co patrzę, szeroko otworzyłem oczy. Edgar zauważył moją reakcję.

– A więc poznajesz to?

W pierwszej chwili oniemiałem. Popatrzyłem na Carsona. Miał zaczerwienione oczy. Ponownie zwróciłem wzrok na Edgara i skinąłem głową. W plastikowym woreczku był kawałek materiału, może dziesięć centymetrów na dziesięć. Wzór widziałem dwa tygodnie temu, na chwilę przed tym, zanim zostałem postrzelony.

Czarne pingwiny na różowym tle.

Z trudem wykrztusiłem:

– Skąd to masz?

Edgar wręczył mi brązową kopertę, taką z plastikową wyściółką w środku. Ona również była w ochronnym woreczku. Odwróciłem ją w palcach. Na białej etykiecie widniało nazwisko i adres Edgara.

Nie było adresu nadawcy. Pieczątka wskazywała, że list wysłano z Nowego Jorku. – Przyszedł z dzisiejszą pocztą – wyjaśnił Edgar. Wskazał na kawałek materiału. – Czy to Tary?

Chyba odpowiedziałem, że tak.

– To nie wszystko – rzekł Edgar. Znowu sięgnął do szuflady. – Pozwoliłem sobie zapakować te rzeczy do plastikowych woreczków na wypadek, gdyby władze chciały to zbadać.

Znów podał mi coś, co wyglądało na hermetycznie zamykaną foliową kopertę. Tym razem mniejszą. W tej były włosy. Krótki kosmyk. Z rosnącą zgrozą uświadomiłem sobie, na co patrzę. Zaparło mi dech.

Włoski niemowlęcia.

Jak z oddali usłyszałem głos Edgara:

– Czy to jej?

Zamknąłem oczy i usiłowałem sobie wyobrazić Tarę w kołysce. Z przerażeniem zrozumiałem, że wizerunek córki już zaczął blaknąć w mej pamięci. Jak to możliwe? Nie potrafiłem orzec, czy naprawdę widzę ją, czy też obraz, którym wyobraźnia zastąpiła to, co już zacząłem zapominać. Niech to szlag. Łzy nabiegły mi do oczu.

Usiłowałem przypomnieć sobie miękkość włosków córeczki, kiedy gładziłem ją po główce. – Marc?

– Być może – powiedziałem, otwierając oczy. – Nie jestem pewien.

– Jest coś jeszcze – rzekł Edgar.

Wręczył mi następny plastikowy woreczek. Ostrożnie odłożyłem na biurko ten z włosami. W tym znajdowała się biała kartka papieru.

List wydrukowany na drukarce laserowej. Jeżeli zawiadomicie policję, znikniemy. Nigdy się nie dowiecie, co się z nią stało.

Będziemy obserwować. Dowiemy się. Mamy swojego informatora. Wasze rozmowy są podsłuchiwane. Nie rozmawiajcie o tym przez telefon.

Wiemy, że ty, dziadku, jesteś bogaty. Chcemy dwa miliony dolarów.

Chcemy, żebyś ty, ojciec, dostarczył okup. Ty, dziadku, przygotujesz pieniądze. Załączamy telefon komórkowy. Nie da się wytropić jego pochodzenia. Jeśli jednak spróbujecie to zrobić lub wykorzystać w jakikolwiek sposób, dowiemy się. Znikniemy i już nigdy nie zobaczycie dziecka. Przygotuj pieniądze. Daj je ojcu dziecka. Ty, ojciec, masz mieć przy sobie pieniądze i telefon.

Jedź do domu i czekaj. Zadzwonimy i powiemy ci, co masz robić.

Jeśli nie usłuchasz, już nigdy nie ujrzysz córki. Nie będzie drugiej szansy.

Łagodnie mówiąc, nieco dziwaczny styl. Przeczytałem list trzy razy, a potem spojrzałem na Edgara i Carsona. To zabawne, ale nagle się uspokoiłem. Owszem, tekst był przerażający, ale także… przynosił ulgę. Wreszcie coś się zdarzyło. Mogliśmy działać. Mogliśmy odzyskać Tarę. Pojawiła się nadzieja. Edgar wstał i przeszedł przez pokój. Otworzył drzwi szafki i wyjął turystyczną torbę z logo Nike'a. Bez żadnych wstępów oznajmił:

– Wszystko jest tutaj.

Upuścił torbę na moje kolana. Wytrzeszczyłem oczy.

– Dwa miliony dolarów?

– Banknoty z różnych serii, ale na wszelki wypadek spisaliśmy numery.

Spojrzałem na Carsona, a potem znów na Edgara.

– Sądzicie, że nie powinniśmy zawiadomić FBI?

– Nie, raczej nie. – Edgar oparł się o krawędź biurka, zakładając ręce na piersi. Roztaczał zapach dobrej wody kolońskiej, lecz pod tym zapachem wyczułem inną, kwaśną woń strachu. Z bliska zauważyłem cienie pod oczami. – Decyzja należy do ciebie, Marc. Ty jesteś ojcem. Uszanujemy ją. Jednak jak wiesz, miałem już do czynienia z federalnymi. Być może moja ocena sytuacji wypływa z przekonania o ich niekompetencji, a może jestem rozczarowany tym, w jak wielkim stopniu kierują się osobistymi pobudkami. Gdyby chodziło o moją córkę, prędzej zawierzyłbym własnej ocenie sytuacji. Nie wiedziałem, co powiedzieć. Edgar mnie wyręczył. Klasnął w dłonie i wskazał mi drzwi. – W liście napisano, żebyś pojechał do domu i czekał.

Myślę, że najlepiej będzie, jeśli to zrobisz.

Ten sam szofer czekał przed domem. Zająłem tylne siedzenie, przyciskając do piersi torbę z emblematem Nike'a. Targał mną gniew, zmieszany z odrobiną uniesienia. Mogłem odzyskać córkę.

Mogłem ją uratować. Jednak po kolei. Czy powinienem zawiadomić policję?

Starałem się uspokoić, spojrzeć na to chłodnym okiem, z dystansu, zważyć wszelkie za i przeciw. Oczywiście, to było niemożliwe.

Jestem lekarzem. Już nieraz podejmowałem decyzje mające wpływ na czyjeś życie. Wiem, że najlepiej wtedy uwolnić się od zbędnego balastu emocji, niepotrzebnych wahań, subiektywnych ocen. Teraz jednak stawką było życie mojej córki. Moja córka. Jak echo wróciło to, co powiedziałem na początku: mój cały świat.

Zakupiony przeze mnie i Monice dom znajduje się za rogiem ulicy, przy której stoi domek wciąż należący do moich rodziców. Mam w tej kwestii mieszane uczucia. Nie chciałem mieszkać tak blisko rodziców, ale jeszcze bardziej nie podobał mi się pomysł wyjazdu.

Poszedłem na kompromis: osiedliłem się blisko i często wyjeżdżałem. Lenny i Cheryl mieszkali cztery przecznice dalej, w pobliżu Kasselton Mall, w domu, w którym wychowała się Cherl.

Przed sześcioma laty jej rodzice przeprowadzili się na Florydę. Mieli apartament w sąsiednim Roseland, co pozwalało im odwiedzać wnuki i unikać gorących jak lawa letnich sezonów Słonecznego Stanu. Nieszczególnie lubię mieszkać w Kasselton. Miasto niewiele się zmieniło przez ostatnie trzydzieści lat. Kiedy byliśmy młodzi, mieliśmy za złe naszym rodzicom ich materializm i pozornie bezsensowny system wartości. Teraz się do nich upodobniliśmy. Po prostu zastąpiliśmy ich, wypychając mamusię i tatusia do domu starców, który zechciał ich przyjąć. A nasze dzieci zajęły nasze miejsce. Jednak bar Maury'ego nadal znajduje się przy Kasselton Avenue. Straż pożarna składa się głównie z ochotników. Na boisku Northland wciąż odbywają się mecze juniorów. Przewody wysokiego napięcia przebiegają za blisko mojej dawnej szkoły podstawowej. Dzieciaki niezmiennie przesiadują i palą papierosy w lasku za domem Brennersów przy Rockmont Terrace.

Liceum i teraz ma pięciu do ośmiu laureatów olimpiad ogólnokrajowych rocznie; za moich czasów na tej liście znajdowali się głównie Żydzi, dziś ich miejsce zajęli przedstawiciele azjatyckiej mniejszości. Skręciliśmy w prawo, w Monroe Avenue i przejechaliśmy obok szeregowego domku, w którym się wychowałem.

Ze swymi białymi ścianami i czarnymi okiennicami, kuchnią, salonem i jadalnią trzy stopnie w górę po lewej, a przyziemiem i bramą garażu dwa kroki w dół po prawej, nasz dom, choć nieco bardziej surowy od innych, nie różnił się od pozostałych stojących przy tej ulicy. Jedynie podjazd dla wózka inwalidzkiego był charakterystyczny dla naszego domu. Zrobiliśmy go po trzecim wylewie ojca, kiedy miałem dwanaście lat. Ja i moi koledzy lubiliśmy zjeżdżać po nim na deskorolkach. Ze sklejki i drewnianych klocków zrobiliśmy skocznię, którą ustawiliśmy na końcu. Na podjeździe stał samochód pielęgniarki. Przyjeżdża na dzień. Nie mamy nikogo, kto opiekowałby się ojcem przez całą dobę. Ojciec jest już od dwudziestu lat przykuty do wózka inwalidzkiego. Nie może mówić. Lewy kącik ust ma paskudnie wygięty ku dołowi. Połowa ciała jest sparaliżowana, a druga połowa w niewiele lepszym stanie. Kiedy kierowca skręcił w Darby Terrace, zobaczyłem, że mój dom – nasz dom – wygląda tak samo jak przed kilkoma tygodniami. Sam nie wiem, czego oczekiwałem. Może żółtej taśmy ogradzającej miejsce zbrodni. Lub wielkiej plamy krwi. Nic jednak nie przypominało o tym, co wydarzyło się tu dwa tygodnie wcześniej. Kiedy kupiłem ten dom, był zajęty za długi.

Przez trzydzieści sześć lat mieszkała w nim rodzina Levinskych, ale w gruncie rzeczy nikt ich nie znał. Pani Levinsky wydawała się miłą kobietą z lekkim tikiem mięśni twarzy. Pan Levinsky był potworem, który wciąż wrzeszczał na nią na trawniku przed domem.

Baliśmy się go. Pewnego razu widzieliśmy panią Levinsky uciekającą w nocnej koszuli z domu i pana Levinsky'ego goniącego za nią z łopatą. Dzieciaki, które skracały sobie drogę przez niemal każdy ogród, omijały ich trawnik. Kiedy skończyłem college, zaczęły krążyć plotki o tym, że molestował swoją córkę Dinę, smutnooką i długowłosą chudzinę, z którą chodziłem do szkoły od pierwszej klasy. Patrząc wstecz, uprzytamniam sobie, że często miałem wspólne zajęcia z Diną Levinsky i nie pamiętam, by kiedykolwiek mówiła inaczej niż szeptem, a i to tylko zmuszona przez szczególnie wytrwałych nauczycieli. Nigdy nie próbowałem się z nią zaprzyjaźnić. Nie wiedziałem, jak mógłbym jej pomóc, a mimo to żałuję, że nie usiłowałem. Mniej więcej w tym czasie, gdy zaczęły krążyć plotki o molestowaniu Diny, rodzina Levinskych zwinęła manatki i się wyprowadziła. Nikt nie wiedział dokąd. Bank przejął dom i zaczął go wynajmować. Złożyliśmy z Monicą ofertę kupna kilka tygodni przed narodzinami Tary. Kiedy zamieszkaliśmy w tym domu, z początku nie spałem po nocach, nasłuchując sam nie wiem czego: jakichś dźwięków lub odgłosów świadczących o jego przeszłości i dramacie poprzednich mieszkańców. Usiłowałem odgadnąć, która sypialnia należała do Diny, i wyobrazić sobie, co wtedy przeżywała, lecz nie zdołałem. Jak już powiedziałem, dom to tylko zaprawa i cegły. Nic więcej. Na podjeździe były zaparkowane dwa nie znane mi samochody. Matka stała przy frontowych drzwiach. Kiedy wysiadłem, podbiegła do mnie jak na tych migawkach o powracających jeńcach wojennych. Mocno mnie uściskała i poczułem zbyt silny zapach perfum. Wciąż trzymałem torbę Nike'a z pieniędzmi, trudno więc mi było odwzajemnić uścisk. Patrząc jej przez ramię, ujrzałem detektywa Boba Regana, który wyszedł z mojego domu. Obok niego pojawił się wysoki czarnoskóry mężczyzna o wygolonej głowie i w czarnych okularach.

Matka szepnęła: – Czekali na ciebie.

Skinąłem głową i ruszyłem ku nim. Regan osłonił dłonią oczy, ale tylko na pokaz. Słońce nie świeciło tak silnie. Czarnoskóry pozostał nieruchomy jak kamień. – Gdzie pan był? – zapytał

Regan. A kiedy nie odpowiedziałem od razu, dodał: – Opuścił pan szpital ponad godzinę temu.

Pomyślałem o telefonie komórkowym, który miałem w kieszeni. I o torbie z pieniędzmi, którą trzymałem w ręku. Na razie poprzestałem na półprawdzie: – Byłem na grobie żony.

– Musimy porozmawiać, Marc.

– Chodźmy do środka.

Wszyscy weszliśmy do domu. Przystanąłem w przedpokoju. Ciało

Moniki znaleziono zaledwie trzy kroki od miejsca, gdzie teraz się zatrzymałem. Nadal stojąc w progu, obrzuciłem wzrokiem ściany, szukając śladów przemocy. Był tylko jeden. Znalazłem go szybko.

Dziura po kuli nad litografią Behrensa, wiszącą obok schodów, pozostawiona przez jedyny pocisk, który nie trafił Moniki ani mnie, została zagipsowana. Biała plama odcinała się od ściany.

Trzeba będzie ją zamalować. Zapatrzyłem się na plamę. Usłyszałem dyskretne kaszlnięcie.

To wyrwało mnie z transu. Matka poklepała mnie po plecach, a potem ruszyła do kuchni. Wprowadziłem Regana i jego kolegę do salonu. Usiedli na fotelach. Ja zająłem kanapę. Jeszcze nie urządziliśmy się tu z Monicą. Fotele pochodziły z czasów, kiedy mieszkałem w akademiku, i było to po nich widać. Kanapa została wzięta z apartamentu Moniki – zbyt elegancki mebel wyglądający na ukradziony z Wersalu. Była ciężka i niewygodna i nawet w swoich najlepszych latach miała zbyt cienkie obicie. – To jest agent specjalny Lloyd Tickner – rzekł Regan, wskazując na czarnoskórego – z FBI.

Tickner skinął głową. Odpowiedziałem mu tym samym. Regan spróbował się do mnie uśmiechnąć. – Dobrze widzieć, że lepiej się pan czuje – zauważył.

– Wcale nie – odparłem.

Wyglądał na zdumionego.

– Nie poczuję się lepiej, dopóki nie odzyskam córki.

– No tak, słusznie. Zatem przejdę do rzeczy. Chcemy zadać jeszcze kilka pytań, jeśli nie ma pan nic przeciwko temu.

Powiedziałem im, że nie mam.

Regan zakaszlał, zasłaniając pięścią usta. Grał na czas.

– Musimy zadać te pytania. Choćby niezbyt nam się to podobało. Panu z pewnością również się to nie spodoba, ale musimy je zadać. Pojmuje pan?

Nie rozumiałem, ale nie była to odpowiednia chwila, żeby domagać się obszernych wyjaśnień. – Proszę pytać.

– Co może nam pan powiedzieć o pańskim małżeństwie?

W moim mózgu zapaliło się czerwone światełko.

– A co ma do rzeczy moje małżeństwo?

Regan wzruszył ramionami, Tickner pozostał nieruchomy.

– My tylko próbujemy poskładać kawałki łamigłówki, to wszystko.

– Moje małżeństwo nie ma z tym nic wspólnego.

– Jestem pewien, że tak jest, ale niech pan posłucha, Marc.

Rzecz w tym, że ślad szybko stygnie. Każdy mijający dzień działa na naszą niekorzyść. Musimy zbadać wszystkie tropy. – Jedyny trop, jaki mnie interesuje, to ten, który doprowadzi do córki.

– Rozumiemy to. Na tym też skupia się główny kierunek śledztwa. Na próbach ustalenia, co przydarzyło się pana córce.

A także panu. Nie zapominajmy, że ktoś usiłował pana zabić, mam rację?

– Pewnie tak.

– Jednak nie możemy ignorować również innych aspektów tej sprawy. Chyba pan to rozumie?

– Jakich aspektów?

– Na przykład pańskiego małżeństwa.

– Konkretnie czego?

– Kiedy się pobraliście, Monica była w ciąży, prawda?

– A co to ma…?

Urwałem. Już chciałem wypalić z obu luf, gdy nagle przypomniały mi się słowa Lenny'ego. Miałem rozmawiać z glinami tylko w jego obecności. Powinienem go wezwać. Zdawałem sobie z tego sprawę.

Jednak ich ton i zachowanie… gdybym teraz zamilkł i powiedział, że chcę wezwać adwokata, wyglądałbym na winnego. Nie miałem niczego do ukrycia. Po co podsycać ich podejrzenia? To tylko skierowałoby ich na fałszywy trop. Oczywiście, wiedziałem, że właśnie tak działają, że to typowa policyjna zagrywka, ale jestem lekarzem. Gorzej, chirurgiem. A my często się mylimy, uważając, że jesteśmy mądrzejsi od innych. Odpowiedziałem szczerze:

– Tak, była w ciąży. I co z tego?

– Jest pan chirurgiem plastycznym, zgadza się?

Ta zmiana tematu zaskoczyła mnie.

– Owszem.

– Pan i pana partnerka wyjeżdżacie za granicę i operujecie rozszczepione podniebienia, poważne uszkodzenia, oparzenia i tym podobne przypadki?

– Mniej więcej.

– Zatem często pan podróżuje?

– Dość często – odparłem.

– Tak więc – rzekł Regan – czy można by rzec, iż w ciągu dwóch lat przed ślubem więcej przebywał pan za granicą niż w kraju?

– Całkiem możliwe. – Usiadłem wygodniej na twardej kanapie. – Może mi pan wyjaśnić, jakie to wszystko ma znaczenie?

Regan posłał mi rozbrajający uśmiech.

– My tylko usiłujemy uzyskać pełny obraz sytuacji.

– Obraz czego?

– Pańską wspólniczką jest… -Zerknął do notesu. -Pani

Zia Leroux.

– Doktor Leroux – poprawiłem.

– Doktor Leroux, tak, dziękuję. Gdzie przebywa teraz?

– W Kambodży.

– Wykonuje tam operacje plastyczne na zdeformowanych dzieciach?

– Tak.

Regan przechylił głowę na bok, udając zaskoczenie.

– Czy to nie pan miał tam pojechać?

– Już dawno zrezygnowałem z tego wyjazdu.

– Jak dawno?

– Nie jestem pewien, czy pana rozumiem.

– Jak dawno temu zrezygnował pan z wyjazdu?

– Nie wiem – odparłem. – Chyba osiem lub dziewięć miesięcy temu.

– I doktor Leroux pojechała za pana.

– Tak, zgadza się. Chodzi panu o…?

Nie chwycił przynęty.

– Lubi pan swoją pracę, prawda, Marc?

– Tak.

– Lubi pan jeździć za granicę? Wykonywać pożyteczną pracę?

– Oczywiście.

Regan teatralnym gestem podrapał się po głowie, wyraźnie udając zdumionego. – Jeśli więc lubi pan podróżować, to dlaczego zrezygnował pan i pozwolił, żeby doktor Leroux pojechała za pana?

Teraz zrozumiałem, do czego zmierza.

– Zacząłem się ograniczać.

– Mówi pan o wyjazdach?

– Tak.

– Dlaczego?

– Ponieważ miałem inne zobowiązania.

– Mówi pan o zobowiązaniach wobec żony i córki, tak?

Wyprostowałem się i spojrzałem mu w oczy.

– Sens – powiedziałem. – Jaki jest sens tych wszystkich pytań?

Regan wyciągnął się w fotelu. Tickner zrobił to samo.

– Usiłujemy uzyskać pełny obraz sytuacji, to wszystko.

– Już pan to mówił.

– Tak, proszę poczekać, niech mi pan da chwilkę.

Regan przewrócił kilka kartek notesu. – Dżinsy i czerwona bluzka.

– Co takiego?

– Pańskiej żony.

Pokazał mi notes.

– Powiedział pan, że tamtego ranka miała na sobie dżinsy i czerwoną bluzkę.

Przed oczami znów zaczęły przelatywać mi obrazy Moniki. Usiłowałem je odpędzić.

– I co?

– Kiedy znaleźliśmy jej ciało – rzekł Regan – była naga.

Drżenie zaczęło się w moim sercu i przeszło przez ramiona aż do czubków palców.

– Nie wiedział pan?

Przełknąłem ślinę.

– Czy została…?

Głos zamarł mi w gardle.

– Nie – odparł Regan. – Na jej ciele nie znaleźliśmy żadnych śladów oprócz ran postrzałowych.

Ponownie przechylił głowę na bok, udając zaskoczenie.

– Znaleźliśmy ją martwą w tym pokoju. Czy często paradowała nago po domu?

– Mówiłem wam.

Nadmiar danych. Usiłowałem je przetworzyć i nadążyć za nim.

– Miała na sobie dżinsy i czerwoną bluzkę.

– A zatem była już ubrana?

Przypomniałem sobie szum prysznica. Pamiętałem, jak wyszła z łazienki, odchylając głowę, jak położyła się na łóżku, wciągając dżinsy. – Tak.

– Zdecydowanie?

– Zdecydowanie.

– Przeszukaliśmy cały dom. Nie znaleźliśmy czerwonej bluzki. Dżinsy, owszem. Miała ich kilka par. Jednak żadnej czerwonej bluzki. Nie uważa pan, że to dziwne?

– Chwileczkę. Jej ubranie nie leżało w pobliżu ciała?

– Nie.

To nie miało sensu.

– Zajrzę do jej szafy – powiedziałem.

– Już to zrobiliśmy, ale jasne, niech pan to zrobi. Oczywiście, nawet gdyby je pan tam znalazł, chciałbym wiedzieć, jak po jej śmierci wróciło do szafy, no nie?

Na to nie znalazłem żadnej odpowiedzi.

– Czy posiada pan broń, doktorze Seidman?

Kolejna zmiana tematu. Usiłowałem nadążać, ale kręciło mi się w głowie.

– Tak.

– Jakiego rodzaju?

– Trzydziestkę ósemkę Smith amp; Wesson. Należała do mojego ojca.

– Gdzie ją pan trzyma?

– Na najwyższej półce w szafie stojącej w sypialni. Jest zamknięta w metalowej kasetce.

Regan sięgnął za fotel i pokazał mi metalowe pudełko.

– W tej?

– Tak.

– Niech ją pan otworzy.

Rzucił mi kasetkę. Złapałem ją. Szarobłękitny metal był zimny.

Co więcej, pudełko było zaskakująco lekkie. Ustawiłem pokrętłami właściwą kombinację i otworzyłem kasetkę. Odgarnąłem dokumenty – rachunek za samochód, akt własności domu i inne papiery – lecz zrobiłem to machinalnie. Od razu wiedziałem, że rewolwer znikł.

– Do pana i pańskiej żony strzelano z trzydziestki ósemki – rzekł Regan. – A ta, którą pan miał, znikła.

Nie odrywałem oczu od kasetki, jakbym oczekiwał, że broń nagle zmaterializuje się w jej wnętrzu. Usiłowałem poskładać te fakty w jakąś logiczną całość, ale bezskutecznie. – Nie domyśla się pan, gdzie może być ta broń?

Przecząco pokręciłem głową.

– Jest jeszcze coś, co nas dziwi – dodał Regan.

Spojrzałem na niego.

– Do pana i Moniki strzelano z różnych trzydziestek ósemek.

– Słucham?

Kiwnął głową.

– Tak, mnie też trudno było w to uwierzyć. Kazałem powtórzyć ekspertyzę balistyczną. Do pana i pańskiej żony strzelano z dwóch różnych egzemplarzy broni – obu kalibru trzydzieści osiem – a pana rewolwer gdzieś znikł. – Regan dramatycznie wzruszył ramionami. – Niech mi pan pomoże to zrozumieć, Marc.

Przyjrzałem się im. Nie spodobało mi się to, co wyczytałem z ich twarzy. Ponownie przypomniało mi się ostrzeżenie Lenny'ego, tym razem ze zdwojoną siłą. – Chcę wezwać adwokata – powiedziałem.

– Jest pan tego pewien?

– No to proszę.

Matka stała w drzwiach do kuchni. Jak wiele usłyszała?

Sądząc po wyrazie jej twarzy, za dużo. Spojrzała na mnie pytająco. Kiwnąłem głową, a ona poszła zadzwonić po Lenny'ego.

Założyłem ręce na piersi, ale w tej pozie czułem się nieswojo.

Postukałem czubkiem buta w podłogę. Tickner zdjął okulary przeciwsłoneczne. Spojrzał mi w oczy i odezwał się po raz pierwszy. – Co jest w tej torbie? – zapytał.

Patrzyłem na niego bez słowa.

– W tej torbie turystycznej, którą pan tak ściska. – Głos Ticknera, niepasujący do jego pozy twardziela, brzmiał nieco piskliwie, jak u pierwszoroczniaka, który niedawno przeszedł mutację. – Co w niej jest?

Wszystko szło nie tak. Powinienem był posłuchać Lenny'ego i od razu do niego zadzwonić. Teraz nie wiedziałem, jak zareagować.

Z przedpokoju dolatywał głos mojej matki, wzywającej Lenny'ego.

Bezskutecznie przesiewałem w myślach różne odpowiedzi, szukając jakiejś dostatecznie bliskiej prawdy, chcąc zyskać na czasie, gdy moją uwagę przykuł nowy dźwięk. Zadzwonił telefon komórkowy – ten, który mojemu teściowi przysłali porywacze.

Tickner i Regan czekali na moją odpowiedź.

Przeprosiłem i wstałem, zanim zdążyli zareagować. Wyjmując z kieszeni telefon, pospiesznie wyszedłem na zewnątrz. Oślepiło mnie słońce. Zamrugałem i spojrzałem na klawiaturę aparatu.

Przycisk włącznika znajdował się w innym miejscu niż w mojej komórce. Po drugiej stronie ulicy dwie dziewczynki w jaskrawych hełmach jechały na równie krzykliwie pomalowanych rowerach. Z kierownicy jednego z nich zwisała kaskada różowych wstążek. Kiedy byłem mały, w pobliżu mieszkało ponad tuzin dzieciaków w moim wieku. Zwykle spotykaliśmy się po szkole. Nie pamiętam, w co się bawiliśmy – nigdy nie zorganizowaliśmy się dostatecznie, żeby pograć, na przykład, w baseball – ale wszystkie nasze zabawy polegały na chowaniu się i szukaniu oraz różnych formach udawanej (lub niemal prawdziwej) przemocy. Dzieciństwo na przedmieściach uważa się za czas niewinności, lecz często zabawy kończyły się płaczem. Kłóciliśmy się, zawieraliśmy i zrywaliśmy przymierza, wypowiadaliśmy przyjaźnie i wojny, żeby jak ofiary amnezji zapomnieć o wszystkim następnego dnia. I po południu wszystko zaczynało się od nowa. Powstawały nowe koalicje. Inny dzieciak wracał z płaczem do domu. W końcu trafiłem kciukiem na właściwy guzik. Nacisnąłem go i jednocześnie przyłożyłem aparat do ucha.

Serce waliło mi jak młotem. Odchrząknąłem i, czując się jak idiota, powiedziałem po prostu: – Halo?

– Odpowiadaj tak lub nie. – Głos miał mechaniczny pogłos jednej z tych automatycznych sekretarek, które każą ci nacisnąć jedynkę, żeby uzyskać połączenie, a dwójkę, żeby sprawdzić przyjęcie zamówienia. – Masz pieniądze?

– Tak.

– Wiesz gdzie jest Garden State Plaza?

– W Paramus – odpowiedziałem.

– Dokładnie za dwie godziny masz zaparkować na północnym parkingu. Tym obok Nordstroma. Sekcja dziewiąta. Ktoś podejdzie do twojego samochodu.

– A…

– Jeśli nie będziesz sam, znikniemy. Jeśli ktoś będzie cię śledził, znikniemy. Jeśli wyczujemy gliny, znikniemy. To twoja ostatnia szansa. Rozumiesz?

– Tak, ale kiedy…

Trzask przerwanego połączenia.

Opadły mi ręce. Powoli ogarniało mnie odrętwienie. Nie walczyłem z nim. Dziewczynki po drugiej stronie ulicy zaczęły się kłócić.

Nie słyszałem dokładnie o co, ale co chwilę padało słowo „mój”, wypowiadane głośno i z naciskiem. Zza rogu wypadł samochód.

Patrzyłem na nadjeżdżający wóz, jakbym spoglądał nań z ogromnej wysokości. Usłyszałem pisk hamulców. Drzwiczki po stronie kierowcy otworzyły się, zanim jeszcze samochód się zatrzymał. To był Lenny. Tylko na mnie spojrzał i przyspieszył kroku. – Marc?

– Miałeś rację. – Ruchem głowy wskazałem na dom. Regan stał już w drzwiach. – Oni myślą, że jestem w to zamieszany.

Lenny spochmurniał. Zmrużył oczy w szparki. W sporcie nazywa się to „zbieraniem sił”. Lenny zmieniał się w Cujo.

Spojrzał tak, jakby zastanawiał się co odgryźć najpierw.

– Rozmawiałeś z nimi?

– Trochę.

Lenny przeniósł wzrok na mnie.

– Nie powiedziałeś im, że chcesz poradzić się prawnika?

– Nie od razu.

– Do licha, Marc, mówiłem ci…

– Porywacze zażądali okupu.

Zatkało go. Spojrzałem na zegarek. Do Paramus trzeba było jechać czterdzieści minut. Przy dużym ruchu mogło mi to zająć nawet godzinę. Miałem czas, ale nie za dużo. Zacząłem referować mu ostatnie wydarzenia. Lenny posłał Reganowi jeszcze jedno gniewne spojrzenie i odprowadził mnie kawałek dalej. Przystanęliśmy przy krawężniku, przy tych znajomych, szarych jak chmury kamieniach, które niczym rzędy zębów wytyczają granice posesji, po czym przysiedliśmy na nim jak dzieci. Kolana mieliśmy pod brodą.

Widziałem kawałek łydki Lenny'ego między ściągaczem skarpetki a zwężonym końcem nogawki. Było nam niewygodnie jak diabli. Słońce raziło nas w oczy. Obaj patrzyliśmy na boki, zamiast na siebie – też tak samo jak w dzieciństwie. W ten sposób łatwiej było wszystko powiedzieć. Mówiłem szybko. Kiedy byłem mniej więcej w połowie relacji, Regan ruszył w naszym kierunku. Lenny odwrócił się do niego i krzyknął: – Pańskie jaja!

Regan zatrzymał się.

– Co?

– Chce pan aresztować mojego klienta?

– Nie.

Lenny wskazał na jego krocze.

– Każę je pozłocić i powieszę sobie na lusterku w samo chodzie, jeśli zrobi pan jeszcze krok.

Regan zesztywniał.

– Chcemy zadać pańskiemu klientowi kilka pytań.

– To świetnie. Idźcie naruszać kogoś, kto ma gorszego adwokata.

Lenny zbył go machnięciem ręki i dał mi znak, żebym mówił dalej.

Regan nie wyglądał na uszczęśliwionego, ale cofnął się o dwa kroki. Ponownie zerknąłem na zegarek. Od telefonu porywacza minęło dopiero pięć minut. Skończyłem relację, podczas gdy Lenny przeszywał Regana laserowym spojrzeniem. – Chcesz usłyszeć moje zdanie? – zapytał.

– Tak.

Wciąż patrzył gniewnie.

– Myślę, że powinieneś im powiedzieć.

– Jesteś pewien?

– Do diabła, nie.

– A ty byś to zrobił? – zapytałem. – Gdyby chodziło o jedno z twoich dzieci?

Lenny zastanawiał się kilka sekund.

– Nie mogę decydować za ciebie, jeśli o to pytasz. Jednak owszem, chyba bym im powiedział. Próbowałbym rozegrać to na zimno. Jeśli powiadomisz policję, szanse będą większe.

Niekoniecznie musi im się udać, ale oni znają się na takich sprawach. A my nie. – Lenny oparł łokcie o kolana, a brodę na splecionych dłoniach. Pamiętałem tę pozę z dawnych czasów. – To opinia Lenny'ego przyjaciela – dodał. – Lenny przyjaciel zachęcałby cię, żebyś im powiedział.

– A Lenny prawnik? – spytałem.

– On by nalegał. Namawiałby cię, żebyś zawiadomił policję.

– Dlaczego?

– Jeśli pojedziesz tam z dwoma milionami dolarów i te pieniądze znikną, to nawet jeśli odzyskasz Tarę, łagodnie mówiąc, nabiorą podejrzeń.

– Nic mnie to nie obchodzi. Chcę tylko odzyskać Tarę.

– To zrozumiałe. A raczej powinienem powiedzieć, że rozumie to Lenny przyjaciel.

Lenny spojrzał na zegarek. Czułem się pusty, wydrążony jak kanoe.

Niemal słyszałem tykanie zegara, odmierzającego upływający czas.

Czekanie doprowadzało mnie do szału. Znów usiłowałem podejść do tego racjonalnie, zebrać argumenty „za” po prawej i „przeciw” po lewej, a potem je zsumować. Jednak tykanie nie cichło. Lenny radził mi rozgrywać to na zimno. Nie jestem graczem. Nie lubię ryzykować. Jedna z dziewczynek po drugiej stronie ulicy krzyknęła: „Wszystko powiem!”, po czym gniewnie przemaszerowała przez ulicę. Druga roześmiała się i wsiadła na rower. Zapiekły mnie oczy. Bardzo żałowałem, że nie ma przy mnie Moniki. Nie musiałbym sam podejmować decyzji. Podjęlibyśmy ją wspólnie.

Obejrzałem się na frontowe drzwi. Teraz już obaj policjanci stali przed domem. Regan założył ręce na piersi i lekko kołysał się na palcach. Tickner nie ruszał się i wciąż miał ten sam obojętny wyraz twarzy. Czy mogłem powierzyć tym ludziom życie córki? Czy dla nich najważniejsza byłaby Tara, czy też – jak sugerował Edgar – jakieś własne pobudki? Tykanie stawało się coraz głośniejsze i bardziej natarczywe. Ktoś zamordował mi żonę. Ktoś uprowadził moje dziecko. Przez kilka ostatnich dni zadawałem sobie pytanie:

Dlaczego my? Przy czym starałem się trzeźwo myśleć i nie pogrążyć w otchłani żalu. Mimo to nie znalazłem odpowiedzi na to pytanie.

Nie potrafiłem dopatrzyć się żadnego motywu zbrodni i być może to było najbardziej przerażające. Może nie było żadnego powodu.

Może po prostu mieliśmy pecha. Lenny spoglądał przed siebie i czekał. Tik-tak, tik-tak.

– Powiedzmy im – zdecydowałem.

Ich reakcja mnie zaskoczyła. Wpadli w panikę.

Regan i Tickner próbowali to ukryć, oczywiście, lecz zdradziła ich mowa ciała: nagłe trzepotanie powiek, lekkie zaciśnięcie ust, niedbałe akcentowane i pospiesznie wypowiadane słowa. Porywacz dał im za mało czasu. Tickner natychmiast zadzwonił do specjalisty FBI od negocjacji z porywaczami, żeby uzyskać jego pomoc. Mówiąc do słuchawki, zasłaniał ją dłonią. Regan połączył się ze swoimi kolegami w Paramus. Tickner rozłączył się i powiedział: – Nasi ludzie obstawią centrum handlowe. Oczywiście dyskretnie. Rozstawimy ludzi w samochodach przy każdym wyjeździe i dalej, po obu stronach autostrady numer siedemnaście.

Ponadto przy wszystkich drzwiach centrum handlowego. Chcę jednak, żeby mnie pan uważnie wysłuchał, doktorze

Seidman. Nasi eksperci radzą, żebyśmy grali na zwłokę. Może uda nam się skłonić porywacza, żeby przełożył…

– Nie – uciąłem.

– Oni nie uciekną – wtrącił Tickner. – Chcą dostać pieniądze.

– Mają moją córkę już prawie trzy tygodnie – powiedziałem.

– Niczego nie zamierzam odwlekać.

Kiwnął głową. Nie spodobało mu się to, ale starał się być uprzejmy. – Zatem chciałbym umieścić człowieka w pańskim samochodzie.

– Nie.

– Mógłby położyć się na podłodze.

– Nie – powtórzyłem.

Tickner spróbował inaczej.

– Albo jeszcze lepiej: powiemy porywaczowi, że nie może pan prowadzić. Już tak robiliśmy. Do licha, przecież dopiero co wyszedł pan ze szpitala. Zamiast pana pojedzie jeden z naszych ludzi. Powiemy, że to pański kuzyn.

Zmarszczyłem brwi i spojrzałem na Regana.

– Podobno podejrzewa pan, że jest w to zamieszana moja siostra?

– Owszem, to możliwe.

– Sądzi pan, że ona nie poznałaby, iż to nie nasz kuzyn?

Tickner z Reganem zastanowili się, a potem równocześnie kiwnęli głowami.

– Racja – rzekł Regan.

Spojrzeliśmy po sobie z Lennym. To byli ci profesjonaliści, którym powierzyłem życie Tary. Niezbyt pocieszająca myśl.

Ruszyłem w kierunku drzwi. Tickner położył mi dłoń na ramieniu.

– Dokąd się pan wybiera?

– A jak pan myśli, do diabła?

– Niech pan siada, doktorze Seidman.

– Nie mam czasu – odparłem. – Muszę już jechać. Po drodze mogą być korki.

– Możemy wstrzymać ruch.

– Och tak, to dopiero wyglądałoby podejrzanie.

– Bardzo wątpię, czy on zamierza jechać za panem od domu.

Zaatakowałem.

– Czy w oparciu o takie założenie zaryzykowałby pan życie swojego dziecka?

Zawahał się.

– Chyba nie rozumiecie – rzuciłem gniewnie. – Nic mnie nie obchodzą pieniądze ani to, czy zostaną złapani. Ja chcę tylko odzyskać córkę.

– Rozumiemy to – rzekł Tickner – ale zapomina pan o czymś.

– O czym?

– Proszę, niech pan usiądzie.

– Posłuchajcie, zróbcie coś dla mnie, dobrze? Pozwólcie mi stać.

Jestem lekarzem. Równie dobrze jak wy wiem, jak przekazywać złe wieści. Nie wysilajcie się.

Tickner podniósł obie ręce i rzekł:

– No dobrze.

Niespiesznie zaczerpnął tchu. Wciąż grał na zwłokę. Nie miałem ochoty na takie gierki. – O co chodzi? – zapytałem.

– Ci, którzy to zrobili – zaczął Tickner – postrzelili pana. i zastrzelili pańską żonę.

– Zdaję sobie z tego sprawę, – Nie, nie sądzę. Proszę się zastanowić. Nie możemy pozwolić, żeby jechał pan tam sam. Ktokolwiek to zrobił, próbował pozbawić pana życia. Strzelono do pana dwa razy i pozostawiono, żeby się pan wykrwawił. – Marc – powiedział Regan, podchodząc bliżej – przedstawiliśmy panu kilka mętnych teorii. Problem w tym, że nie są niczym więcej, tylko teoriami. Nie wiemy, o co naprawdę chodzi tym ludziom. Być może to zwykłe porwanie, ale jeśli tak, to niepodobne do żadnego z tych, z jakimi się spotkałem. – Poza twardego gliniarza znikła, zastąpiona szczerym uśmiechem i przyjaźnie uniesionymi brwiami. – Co wiemy na pewno, to że próbowali pana zabić. Nie zabija się rodziców, jeśli chodzi tylko o okup.

– Może zamierzali wymusić okup od mojego teścia – podsunąłem.

– To dlaczego tak długo czekali?

Na to nie znalazłem odpowiedzi.

– Może – ciągnął Tickner – to wcale nie było porwanie.

Przynajmniej na początku. Może porwanie było niezaplanowane. A sprawcy zamierzali zabić pana i pańską żonę. I teraz chcą dokończyć robotę.

– Sądzi pan, że to zasadzka?

– Tak, to bardzo prawdopodobne.

– Cóż więc mi pan radzi?

Tickner odparł bez namysłu:

– Niech pan nie jedzie sam. I da nam trochę czasu, żebyśmy zdążyli się przygotować. Niech zadzwonią jeszcze raz.

Spojrzałem na Lenny'ego.

– To niemożliwe – powiedział.

Tickner rzucił się na niego.

– Z całym szacunkiem, pański klient jest w niebezpieczeństwie…

– Moja córka również – wtrąciłem. Po prostu. Decyzja była łatwa, kiedy wszystko ujęło się w tak proste słowa.

Odwróciłem się i ruszyłem do samochodu. – Niech wasi ludzie trzymają się z daleka.

Nie było dużego ruchu, dotarłem więc do centrum handlowego sporo przed czasem. Zgasiłem silnik i usiadłem wygodnie. Rozejrzałem się wokół. Domyślałem się, że policjanci i federalni wciąż mnie pilnują, ale nie byłem w stanie dostrzec żadnego z nich. Pewnie to dobrze. I co teraz?

Nie miałem pojęcia. Czekałem. Pokręciłem gałką radia, ale nic nie przykuło mojej uwagi. Włączyłem odtwarzacz CD. Kiedy Donald Fagan ze Steely Dan zaczął śpiewać Black Cow, poczułem ukłucie żalu.

Nie słuchałem tej taśmy chyba od czasu college'u. Dlaczego Monica trzymała tę płytkę? Potem ze zdwojonym smutkiem uświadomiłem sobie, że Monica korzystała z tego samochodu i ta piosenka mogła być ostatnią, jakiej słuchała. Patrzyłem, jak klienci szykują się do wejścia do supermarketu. Skupiałem uwagę na młodych matkach: na tym w jaki sposób otwierają drzwi samochodu, jak ze zręcznością iluzjonisty rozkładają w powietrzu wózki, jak zmagają się z pasami mocującymi foteliki dla dzieci, kojarzące mi się z Buzzem Aldrinem i Apollo 13, jak z dumnie uniesionymi głowami ruszają do sklepu, pilotami zdalnego sterowania zamykają drzwi samochodów.

Matki wyglądały na lekko znudzone. Miały swoje dzieci. A te, w swoich ocenionych na pięć gwiazdek kosmicznych fotelikach, były bezpieczne. Natomiast ja siedziałem z torbą forsy na okup i żywiłem nadzieję, że zdołam odzyskać córeczkę. Jakże cienka granica nas dzieli… Zapragnąłem opuścić szybę i krzyknąć ostrzegawczo. Zbliżała się wyznaczona godzina. Słońce świeciło prosto w przednią szybę mojego wozu. Sięgnąłem po okulary przeciwsłoneczne, ale się rozmyśliłem. Sam nie wiem dlaczego. Czy zakładając ciemne okulary, zdenerwowałbym porywacza? Nie, nie sądzę. Może jednak tak. Lepiej ich nie zakładać. Nie ryzykować.

Zdrętwiały mi ramiona. Usiłowałem rozglądać się wokół, nie poruszając głową, z jakiegoś dziwnego powodu starając się robić to niepostrzeżenie. Ilekroć ktoś zaparkował lub przeszedł w pobliżu mojego samochodu, ściskało mnie w żołądku i zadawałem sobie pytanie: Czy Tara jest gdzieś blisko? Zbliżała się druga.

Chciałem jak najprędzej mieć to za sobą. Wszystko rozstrzygnie się w ciągu kilku następnych minut. Byłem tego pewien. Spokój.

Muszę zachować spokój. Przypomniało mi się ostrzeżenie Ticknera.

Może ktoś po prostu podejdzie do samochodu i strzeli mi w głowę?

Zdawałem sobie sprawę z tego, że to bardzo prawdopodobne. Kiedy zadzwonił telefon, podskoczyłem na fotelu. Przyłożyłem aparat do ucha i warknąłem nazbyt szybkie halo. Mechaniczny głos powiedział:

– Podjedź do zachodniej bramy.

Zaskoczył mnie.

– Która z nich jest zachodnia?

– : Kieruj się według znaków do wyjazdu na drogę numer cztery.

Wjedź na estakadę. Obserwujemy cię. Jeśli ktoś będzie cię śledził, znikniemy. Trzymaj komórkę przy uchu. Usłuchałem aż nazbyt gorliwie: prawą ręką przyciskałem aparat do ucha tak silnie, że zaczęło mi drętwieć. Lewą trzymałem na kierownicy, jakbym chciał wyrwać ją z deski rozdzielczej.

– Wjedź na szosę numer cztery i kieruj się na zachód.

Skręciłem w prawo i dostałem się na autostradę. Spojrzałem w lusterko, sprawdzając, czy ktoś mnie śledzi. Trudno powiedzieć.

Mechaniczny głos rzekł: – Zobaczysz mały pawilon handlowy.

– Tu jest milion małych pawilonów handlowych.

– Ten jest po prawej, obok sklepu z wózkami dla dzieci. Naprzeciw wyjazdu na Paramus Road.

Ujrzałem go.

– W porządku.

– Skieruj się tam. Po lewej zobaczysz podjazd. Przejedź na tył budynku i zgaś silnik. Przygotuj pieniądze.

Natychmiast zrozumiałem, dlaczego porywacz wybrał to miejsce. Był tu tylko jeden wjazd. Wszystkie pawilony były do wynajęcia, oprócz tego z wózkami dla dzieci. A ten znajdował się daleko.

Innymi słowy, to miejsce było jednocześnie odludne i położone tuż przy autostradzie. Nikt nie mógł tu niepostrzeżenie podjechać, a nawet zwolnić. Miałem nadzieję, że federalni to rozumieją.

Kiedy dotarłem na tył budynku, zobaczyłem mężczyznę stojącego przy furgonetce. Miał na sobie flanelową koszulę w czerwono- czarną kratę, czarne dżinsy, ciemne okulary i czapeczkę baseballową z emblematem drużyny Yankee. Usiłowałem dostrzec jakieś znaki szczególne, ale przychodziło mi na myśl tylko jedno słowo: przeciętny. Przeciętnego wzrostu, przeciętnej budowy ciała. Tylko jego nos rzucał się w oczy. Nawet z daleka widziałem, że był zniekształcony jak u byłego boksera. Tylko czy był prawdziwy, czy też sztuczny? Nie potrafiłem orzec.

Przyjrzałem się furgonetce. Nosiła napis „B amp; T Electricians” z Ridgewood w stanie New Jersey. Żadnego numeru telefonu czy adresu. Tablica rejestracyjna z New Jersey. Zapamiętałem numer.

Mężczyzna podniósł do ust komórkę, jakby mówił do krótkofalówki.

Usłyszałem mechaniczny głos.

– Zaraz podejdę. Podaj mi pieniądze przez okno. Nie wysiadaj z samochodu. Nie odzywaj się do mnie. Kiedy bezpiecznie odjedziemy z pieniędzmi, zadzwonię do ciebie i powiem ci, gdzie znajdziesz córkę. Mężczyzna w czerwono-czarnej flanelowej koszuli opuścił rękę, w której trzymał telefon, i ruszył ku mnie. Koszulę wypuścił na spodnie. Czy miał broń? Nie potrafiłem powiedzieć.

Nawet gdyby miał, co mogłem teraz zrobić? Nacisnąłem przycisk otwierający okno. Szyba nie drgnęła. Powinienem przekręcić kluczyk w stacyjce. Mężczyzna się zbliżał. Czapeczkę naciągnął na czoło, tak że jej daszek dotykał górnej krawędzi okularów.

Przekręciłem kluczyk. Światełka na desce rozdzielczej się zapaliły. Ponownie nacisnąłem przycisk, opuszczając szybę. Po raz kolejny spróbowałem dostrzec jakieś charakterystyczne cechy wyglądu porywacza. Szedł nieco chwiejnie, jakby wypił drinka lub dwa, ale nie wyglądał na zdenerwowanego. Policzki miał nieogolone, a zarost nieregularny. Brudne ręce. Czarne dżinsy rozdarte na prawym kolanie. Jego sportowe buty – kupione w sklepie Converse i sięgające za kostkę – pamiętały lepsze czasy.

Kiedy mężczyzna był zaledwie dwa kroki od mojego samochodu, wystawiłem torbę za okno i czekałem w napięciu. Wstrzymałem oddech. Nie zatrzymując się, mężczyzna chwycił torbę i zawrócił do furgonetki. Przyspieszył kroku. Tylne drzwiczki otworzyły się, wskoczył do środka, a drzwi natychmiast zamknęły się za nim, jakby furgonetka połknęła go żywcem. Kierowca włączył silnik.

Furgonetka ruszyła i dopiero teraz zauważyłem tylną bramę prowadzącą na boczną drogę. Furgonetka pomknęła nią i znikła.

Zostałem sam.

Nie ruszałem się z miejsca, czekając, aż zadzwoni telefon. Serce waliło mi jak młotem. Koszulę miałem mokrą od potu. Żaden inny samochód nie zajechał na podjazd. Nawierzchnia była popękana. Z pojemnika na śmieci wystawały kartonowe pudła. Na ziemi walały się potłuczone butelki po piwie. Nie odrywałem od nich oczu, usiłując odczytać słowa na wyblakłych etykietach. Minęło piętnaście minut.

Wciąż wyobrażałem sobie, jak odzyskuję córkę, jak znajduję ją, podnoszę, tulę i uspokajam łagodnymi słowami. Telefon komórkowy.

Telefon komórkowy powinien zadzwonić. To było częścią tego, co sobie wyobrażałem. Dzwoni telefon, mechaniczny głos podaje mi wskazówki. Pierwszy i drugi z punktów tego scenariusza. Dlaczego ten przeklęty telefon nie dzwoni? Buick le sabre wjechał na parking i zatrzymał się z dala ode mnie. Nie rozpoznałem kierowcy, ale obok niego siedział Tickner. Nasze spojrzenia się spotkały. Próbowałem coś wyczytać z jego wyrazu twarzy, ale wciąż demonstrował obojętność. Znów wpatrzyłem się w telefon komórkowy, bojąc się oderwać od niego wzrok. I znowu słyszałem tykanie, teraz powolne i dudniące. Upłynęło jeszcze dziesięć minut, zanim telefon niechętnie wydał z siebie cichutki pisk. Przycisnąłem go do ucha, zanim jeszcze dźwięk zdołał rozejść się wokół.

– Halo? – powiedziałem.

Nic.

Tickner uważnie mnie obserwował. Lekko skinął mi głową, nie wiadomo dlaczego. Jego kierowca wciąż trzymał obie dłonie na kierownicy, na dziesiątej i drugiej godzinie. – Halo? – spróbowałem ponownie.

Mechaniczny głos powiedział:

– Ostrzegałem cię, żebyś nie zawiadamiał glin.

Krew zmieniła mi się w lód.

– Nie będzie drugiej szansy. A potem telefon zamilkł.

Nie było ucieczki.

Загрузка...