Coś tu było nie tak.
Ulice stały się tak znajome, że ledwie je zauważałem. Byłem zdenerwowany i spięty, prawie nie czułem bólu potłuczonych żeber.
Rachel wpatrywała się w Palm Pilota. Pisakiem zmieniała ekrany i przechylając głowę, oglądała je pod różnymi kątami. Poszperała w kieszeni przy fotelu i wyjęła atlas drogowy Zii. Trzymając w zębach zakrętkę flamastra, zaczęła wykreślać trasę, chyba próbując znaleźć jakąś prawidłowość. A może tylko chciała zyskać na czasie, odwlekając nieuchronne pytanie. Cicho wymówiłem jej imię. Zerknęła na mnie i znów zapatrzyła się w ekran. – Czy wiedziałaś o tej płytce kompaktowej, zanim tu przyjechałaś?
– Nie.
– Były na niej zdjęcia, ukazujące cię przed szpitalem, w którym pracuję.
– Tak mi mówiłeś.
Znów zmieniła ekran.
– Czy te zdjęcia są prawdziwe?
– Prawdziwe?
– Pytam, czy nie zostały zmontowane cyfrowo lub w jakiś inny sposób, czy też naprawdę dwa lata temu byłaś przed moim szpitalem.
Rachel nie podniosła głowy, ale kątem oka zauważyłem, że zgarbiła się jeszcze bardziej. – Zgadza się – powiedziała. – To tam.
Byliśmy już na Glen Avenue. Poczułem się nieswojo. Po lewej była moja dawna szkoła średnia. Przebudowali ją cztery lata temu, dodając siłownię, basen i drugą salę gimnastyczną. Fasadę pokryto sztuczną patyną i puszczono po niej bluszcz, w wyniku czego nabrała szacownego wyglądu, który miał przypominać młodzieży Kasselton, czego się po niej oczekuje. – Rachel?
– Te zdjęcia to nie fotomontaż, Marc.
Skinąłem głową. Sam nie wiem dlaczego. Może chciałem zyskać na czasie. Wypływałem na niebezpieczne, nieoznakowane wody.
Wiedziałem, że odpowiedzi na moje pytania mogą wszystko zmienić, postawić na głowie wtedy, gdy miałem nadzieję odzyskać spokój ducha. – Sądzę, że powinnaś mi to wyjaśnić – powiedziałem.
– Masz rację. – Nadal pochylała się nad ekranem.
– Jednak nie teraz.
– Owszem, właśnie teraz.
– Musimy się skupić na tym, co robimy.
– Nie wciskaj mi kitu. Po prostu jedziemy samochodem.
Mogę robić dwie rzeczy jednocześnie.
– Może – powiedziała cicho. – Ja nie.
– Rachel, co robiłaś przed szpitalem?
– Tu.
– Co tu?
Zbliżaliśmy się do sygnalizacji świetlnej przy Kasselton Avenue.
O tak wczesnej porze paliły się tylko pomarańczowe światła.
Zmarszczyłem brwi i spojrzałem na Rachel. – Którędy?
– W prawo.
Krew zmieniła mi się w lód.
– Nie rozumiem.
– Ich samochód znowu stanął.
– Gdzie?
– Jeśli dobrze odczytuję wskazania – powiedziała Rachel, w końcu podnosząc głowę i napotykając moje spojrzenie – są w twoim domu.
Skręciłem w prawo. Rachel już nie musiała mnie pilotować. Nadal wpatrywała się w ekran. Znajdowaliśmy się teraz niecałe półtora kilometra od mojego domu. Rodzice jechali tędy do szpitala w dniu, kiedy przyszedłem na świat. Zastanawiałem się, ile razy przebyłem tę trasę od tego czasu. Dziwna myśl, ale umysł lubi podążać własnymi drogami. Skręciłem w prawo na Monroe. Po lewej stał dom moich rodziców. Oczywiście, światła w nim były zgaszone, oprócz lampy na parterze. Była podłączona za pomocą wyłącznika czasowego. Paliła się codziennie od siódmej wieczorem do piątej rano. Wkręciłem w nią jedną z tych długowiecznych, energooszczędnych żarówek, które wyglądają jak lody w rożku. Mama chwaliła się, że to była wspaniała inwestycja. Ponadto wyczytała gdzieś, że grające radio to dobry sposób na odstraszenie włamywacza, miała więc bez przerwy włączony stary odbiornik, nastawiony na jakąś stację nadającą programy publicystyczne.
Rzecz w tym, że mama nie mogła zasnąć przy grającym radiu, więc ściszała je tak bardzo, że włamywacz musiałby przyłożyć do niego ucho, żeby coś usłyszeć. Już miałem skręcić w moją uliczkę, Darby Terrace, kiedy Rachel powiedziała: – Zwolnij.
– Ruszyli się?
– Nie. Sygnał nadal dochodzi z twojego domu.
Spojrzałem wzdłuż ulicy. Zacząłem się zastanawiać.
– Jechali tutaj dość krętą drogą.
Kiwnęła głową.
– Zauważyłam.
– Może znaleźli twój nadajnik – zauważyłem.
– Też tak sobie pomyślałam.
Samochód wolno toczył się naprzód. Byliśmy teraz przed domem Citronów, dwa domy od mojego. U mnie nie paliło się żadne światło, nawet lampka w salonie. Rachel przygryzła dolną wargę.
Znajdowaliśmy się już przed domem Kadisonów i dojeżdżaliśmy do mojego podjazdu. Była to jedna z tych sytuacji, o których ludzie mówią, że, jest zbyt spokojnie”, jakby świat zamarł, jakby wszystko co widzisz, każde żywe stworzenie, próbowało znieruchomieć.
– To na pewno zasadzka – powiedziała.
Już miałem zapytać ją, co robić – wycofać wóz, zaparkować i podejść do domu, wezwać na pomoc policję – kiedy pierwsza kula rozbiła przednią szybę. Odłamki szkła obsypały mi twarz.
Usłyszałem jęk bólu. Instynktownie pochyliłem się i osłoniłem twarz przedramieniem. Spojrzałem na nie i zobaczyłem krew.
– Rachel!
Drugi pocisk przeleciał tak blisko, że podmuch musnął mi włosy.
Kula uderzyła w oparcie fotela, czemu towarzyszył głuchy łoskot, jakby ktoś rąbnął pięścią w poduszkę. Instynkt znów przejął kontrolę nad moim ciałem. Jednak tym razem wytyczył mu pewien cel. Nadepnąłem pedał gazu. Samochód pomknął naprzód. Ludzki umysł to zdumiewający narząd. Żaden komputer nie może się z nim równać. Potrafi przetworzyć milion impulsów w jednej setnej sekundy. Chyba właśnie tak się stało. Kuliłem się za kierownicą.
Ktoś do mnie strzelał. Podświadomość nakazywała ucieczkę, lecz jakiś znacznie bardziej pierwotny instynkt znalazł lepsze rozwiązanie. Ten proces myślowy trwał – w sporym przybliżeniu – najwyżej jedną dziesiątą sekundy. Przydepnąłem pedał gazu.
Zapiszczały opony. Pomyślałem o moim domu, o jego znajomym otoczeniu i kierunku, z którego padły strzały. Tak, wiem jak to brzmi. Może strach przyspiesza działanie umysłu, nie mam pojęcia, ale w mgnieniu oka zrozumiałem, że gdybym to ja strzelał, ukryłbym się za krzakami odgradzającymi moją posesję od terenu mieszkających obok Christie. Te krzewy były wysokie, gęste i rosły tuż przy podjeździe. Gdybym z rozpędem wjechał na podjazd, morderca mógłby zastrzelić nas przez okno od strony pasażera. Ponieważ zawahałem się i zamachowiec zobaczył, że możemy zawrócić, spróbował strzelać przez przednią szybę – z nieco gorszej pozycji. Wyjrzałem znad deski rozdzielczej, obróciłem kierownicę i skierowałem samochód prosto w te krzaki.
Trzecia kula zrykoszetowała z wizgiem, odbiwszy się od czegoś metalowego, zapewne osłony chłodnicy. Rzuciłem okiem na Rachel i w mojej pamięci utrwalił się następujący obraz: bezwładnie leżała na fotelu, przyciskając dłoń do boku głowy i krew ciekła spomiędzy jej palców. Serce podeszło mi do gardła, ale nie zdjąłem stopy z pedału. Zacząłem poruszać głową na boki, jakbym w ten sposób chciał utrudnić celowanie mordercy. Reflektory oświetliły krzaki.
Zobaczyłem kraciastą flanelę.
Nagle coś się ze mną stało. Mówiłem już o cienkiej granicy między zdrowym rozsądkiem a szaleństwem, którą czasem przekraczałem. W takich wypadkach popadałem w apatię. Tym razem wpadłem w szał.
Mocniej nadepnąłem pedał gazu, prawie do podłogi. Usłyszałem krzyk przerażenia. Mężczyzna we flanelowej koszuli próbował uskoczyć w prawo. Byłem na to przygotowany.
Błyskawicznie skręciłem kierownicę, jak na zawodach gruchotów.
Rozległ się głośny trzask i łoskot uderzenia. Potrącony wrzasnął.
Samochód wpadł na kępę krzaków i zatrzymał się. Rozejrzałem się, szukając mężczyzny we flanelowej koszuli. Nie było go. Chwyciłem za klamkę, szykując się do otwarcia drzwi i pościgu, kiedy usłyszałem głos Rachel. – Nie!
Zamarłem. Żyła!
Wyciągnęła rękę i wrzuciła wsteczny bieg.
– Wycofaj wóz!
Usłuchałem. Nie wiem, co chciałem zrobić. Ten człowiek był uzbrojony. Ja nie. Chociaż go potrąciłem, nie wiedziałem, czy zginął, czy tylko został ranny. Wycofałem samochód. Zauważyłem, że na mojej spokojnej podmiejskiej uliczce zrobiło się jasno.
Strzały i pisk opon nie należą do często słyszanych dźwięków na Darby Terrace. Ludzie obudzili się i pozapalali światła. Z pewnością dzwonili już na 911. Rachel usiadła. Poczułem ulgę. W jednej ręce trzymała broń. Drugą nadal przyciskała do rany.
– Moje ucho – powiedziała i moje myśli znowu podążyły dziwnym torem, bo zacząłem się zastanawiać, jaki rodzaj zabiegu wykonam, żeby naprawić uszkodzenie.
– Tam! – zawołała.
Odwróciłem głowę. Mężczyzna we flanelowej koszuli kuśtykał po podjeździe. Pokręciłem kierownicą, oświetlając go reflektorami samochodu. Znikł za narożnikiem budynku. Spojrzałem na Rachel.
– Wycofaj się – powiedziała. – Nie ma pewności, że jest sam.
Zrobiłem to.
– I co teraz?
Rachel ścisnęła broń, a drugą ręką chwyciła klamkę.
– Zostań tu.
– Oszalałaś?
– Nie wyłączaj silnika i nie wysiadaj z wozu. Niech myślą, że oboje jesteśmy w środku. Podkradnę się do nich.
Zanim zdążyłem zaprotestować, wyślizgnęła się z samochodu.
Chociaż krew wciąż spływała jej po policzku, Rachel pobiegła w ciemność. Tak jak mi kazała, zostałem w samochodzie i – czując się jak kompletny przygłup – co chwilę podjeżdżałem metr do przodu, a potem cofałem. Po kilku sekundach straciłem Rachel z oczu.
Po kilku następnych usłyszałem dwa kolejne strzały.
Lydia widziała wszystko ze swojego stanowiska na tyłach domu.
Pavel za wcześnie otworzył ogień. Popełnił błąd. Schowana za stertą drewna na opał, Lydia nie mogła dojrzeć, kto siedział za kierownicą. Jednak była pod wrażeniem. Kierowca nie tylko wypłoszył Pavla z kryjówki, ale jeszcze zdołał go potrącić. Pavel utykając, wszedł w jej pole widzenia. Mimo ciemności Lydia zdołała dostrzec krew na jego twarzy. Podniosła rękę i przywołała go. Pavel upadł i zaczął się czołgać. Lydia bacznie obserwowała podjazd. Będą musieli podejść od frontu. Za plecami miała płot.
Z rozmysłem wybrała miejsce w pobliżu tylnej furtki sąsiadów na wypadek, gdyby musiała uciekać. Pavel z trudem pełzł ku niej.
Ponagliła go, nadal obserwując podjazd. Zastanawiała się, jak ta była agentka zechce to rozegrać. Okoliczni mieszkańcy już się pobudzili. W domach zapalały się światła. Policja na pewno jest już w drodze. Lydia powinna się pospieszyć.
Pavel dotarł do niej i wtoczył się za stertę drewna. Przez moment leżał na plecach. Oddech miał bulgoczący i świszczący. Po chwili zdołał się podnieść. Klęknął obok Lydii i spojrzał na podjazd.
Skrzywił się i powiedział: – Złamać noga.
– Zajmiemy się tym – powiedziała. – Gdzie twoja broń?
– Upuściłem.
Nie do wytropienia, pomyślała. Żaden problem.
– Mam dla ciebie inną – powiedziała. – Pilnuj.
Pavel kiwnął głową. Wpatrywał się w mrok.
– Co jest? – spytała Lydia. Przysunęła się do niego.
– Nie wiedzieć.
Lydia przytknęła lufę pistoletu do płytkiego zagłębienia za lewym uchem zapatrzonego Pavla. Nacisnęła spust i wpakowała mu dwie kule w głowę. Pavel runął na ziemię jak marionetka, której poprzecinano sznurki. Lydia spojrzała na niego. Może tak będzie lepiej. Plan B i tak był chyba lepszy od planu A. Gdyby Pavel zabił tę kobietę, byłą agentkę FBI, sprawa wcale by się na tym nie zakończyła. Zapewne jeszcze intensywniej szukaliby mężczyzny we flanelowej koszuli. Nadal prowadziliby dochodzenie. Nie zamknęliby śledztwa. A tak, skoro Pavel nie żył – zastrzelony z broni użytej w trakcie napadu na dom Seidmanów – policja dojdzie do wniosku, że za wszystkim stoi Rachel Mills lub Seidman albo oboje. Zostaną aresztowani. Może nie postawią ich przed sądem, ale to nieistotne. Policja przestanie szukać innych sprawców. Teraz będą mogli zniknąć z pieniędzmi. Sprawa zamknięta.
Nagle Lydia usłyszała pisk opon. Cisnęła broń na podwórko sąsiadów. Nie chciała zostawiać jej w zbyt widocznym miejscu. To byłoby nazbyt oczywiste. Pospiesznie przetrząsnęła kieszenie Pavla. Oczywiście, znalazła pieniądze, zwitek banknotów, który przed chwilą mu dała. Zostawiła je. Jeszcze jeden dowód, który zamykał sprawę. Poza pieniędzmi nie znalazła przy nim niczego – ani portfela, ani skrawka papieru czy czegokolwiek, co umożliwiłoby jego identyfikację. Pod tym względem Pavel okazał się profesjonalistą. W kolejnych oknach zapalały się światła.
Trzeba się spieszyć. Lydia wstała. – FBI! Rzuć broń!
Niech to szlag! Kobiecy głos. Lydia strzeliła w kierunku, z którego dochodził, i z powrotem uskoczyła za stertę drewna. W jej kierunku posypały się strzały. Nie mogła wychylić głowy. I co teraz? Wciąż ukryta za stosem drewna, Lydia wyciągnęła rękę i przesunęła rygiel furtki. – W porządku! – zawołała. – Poddaję się!
Poderwała się z ziemi i otworzyła ogień. Najszybciej jak mogła, naciskała spust pistoletu, strzelając na oślep. Huk wystrzałów prawie ją ogłuszył. Nie wiedziała, czy tamta odpowiedziała ogniem, czy nie. Raczej nie. Nie było czasu na rozważania. Furtka była otwarta. Lydia pobiegła co sił w nogach.
Trzydzieści metrów dalej Heshy czekał na nią na podwórku sąsiadów. Spotkali się. Nisko pochyleni, przebiegli pod osłoną niedawno przyciętego żywopłotu. Heshy był dobry. Zawsze starał się przygotować na najgorsze. Jego samochód stał ukryty w zaułku dwie przecznice dalej.
Kiedy znaleźli się w bezpiecznej odległości, Heshy zapytał:
– Dobrze się czujesz?
– Świetnie, Misiaczku. – Nabrała tchu, zamknęła oczy i wygodnie wyciągnęła się w fotelu. – Po prostu świetnie. Dopiero kiedy znaleźli się w pobliżu autostrady, Lydia zaczęła się zastanawiać, co się stało z telefonem komórkowym Pavla.
W pierwszej chwili, oczywiście, wpadłem w panikę.
Otworzyłem drzwi, żeby ruszyć w pogoń, ale w końcu mój umysł z powrotem przejął nade mną kontrolę. Odwaga, a nawet ryzykanctwo to jedno, a samobójstwo to drugie. Nie miałem broni. Rachel była uzbrojona i jej przeciwnik też. Ruszając jej z pomocą bez broni, postąpiłbym co najmniej nierozważnie. Mimo to nie mogłem siedzieć bezczynnie.
Zamknąłem drzwi samochodu. Ponownie nadepnąłem na pedał gazu.
Samochód ruszył naprzód. Zakręciłem kierownicą i przemknąłem przez trawnik przed domem. Strzały padły na tyłach domu.
Skierowałem tam samochód. Przejechałem po rabatach i krzewach.
Były tu tak długo, że prawie się tym przejąłem. Światła reflektorów przeszyły mrok. Skręciłem w prawo w nadziei, że zdołam ominąć wielki wiąz. Nic z tego. Rósł zbyt blisko domu. Nie mogłem tędy przejechać. Wrzuciłem wsteczny bieg. Koła przez sekundę czy dwie buksowały na mokrym trawniku. Ruszyłem w kierunku granicy posiadłości sąsiadów. Przewróciłem ich nową ławeczkę. Bili Christie będzie wściekły. Wjechałem na tylny dziedziniec. Światła przesunęły się po płocie Grossmanów.
Obróciłem kierownicę w prawo. Wtedy ją zobaczyłem. Zahamowałem.
Rachel stała przy stercie drewna. Było tutaj, kiedy kupiliśmy ten dom. Nie zużyliśmy ani jednego polana. Zapewne było spróchniałe i pełne robactwa. Grossmanowie narzekali, że leży tak blisko ich ogrodzenia, że korniki zaczną toczyć ich płot. Obiecałem pozbyć się tego drewna, ale jeszcze się do tego nie zabrałem. Rachel trzymała w ręku broń i celowała w dół. Mężczyzna we flanelowej koszuli leżał u jej stóp, jak kupka zmiętych łachmanów. Nie musiałem opuszczać bocznej szyby. Przednia znikła – rozbita przez kule. Wokół panowała cisza. Rachel podniosła rękę i pomachała do mnie, dając znać, że wszystko w porządku.
Pospiesznie wysiadłem z wozu. – Zastrzeliłaś go? – zapytałem, prawie retorycznie.
– Nie – powiedziała.
Facet nie żył. Nie trzeba być lekarzem, żeby to stwierdzić. Miał odstrzelony tył głowy. Tkanka mózgowa, gęsta i różowo-biała, opryskała stertę drewna. Nie jestem ekspertem od balistyki, ale rana była ogromna. Albo trafiła go kula dużego kalibru, albo strzał padł z bardzo bliska. – Nie był sam – powiedziała Rachel. – Zastrzelili go i uciekli przez tę furtkę.
Spoglądałem na niego. Znów wpadłem we wściekłość.
– Co to za jeden?
– Przeszukałam mu kieszenie. Miał przy sobie zwitek banknotów, ale żadnych dokumentów.
Miałem chęć kopnąć trupa. Potrząsnąć nim i zapytać, co zrobił z moją córką. Patrzyłem na jego twarz i zastanawiałem się, jak się tu znalazł, dlaczego przecięły się nasze drogi. Nagle zauważyłem coś dziwnego. Przechyliłem głowę.
– Marc?
Przyklęknąłem. Substancja mózgowa nie robiła na mnie wrażenia.
Tak samo jak odłamki kości i krwawe strzępy tkanek. Widziałem gorsze obrażenia. Obejrzałem jego nos. Był całkiem płaski.
Pamiętałem go z poprzedniego spotkania. Bokser, pomyślałem. Albo awanturnik, który brał udział w wielu bójkach. Głowę miał odchyloną pod dziwnym kątem. Usta otwarte. Właśnie one przyciągnęły mój wzrok. Włożyłem dłoń do jego ust i otworzyłem je szerzej.
– Co robisz, do licha? – spytała Rachel.
– Masz latarkę?
Nie.
Nieważne. Uniosłem jego głowę i skierowałem ustami w stronę samochodu. Reflektory dawały dość światła. Teraz mogłem przyjrzeć się temu dokładnie. – Marc?
– Zawsze zastanawiało mnie to, że pokazał mi swoją twarz. – Nachyliłem się nad nim, starając się nie zasłaniać światła. – We wszystkich innych sprawach byli tacy ostrożni.
Zniekształcony głos, ukradzione oznakowanie furgonetki, przerobione tablice rejestracyjne. A mimo to pokazał mi swoją twarz. – O czym ty mówisz?
– Myślałem, że miał na twarzy jakąś maskę, kiedy spotkał się ze mną po raz pierwszy. To miałoby sens. Jednak teraz wiemy, że tak nie było. A zatem dlaczego pokazał mi swoją twarz? Przez moment sprawiała wrażenie zaskoczonej moim wywodem, lecz to nie trwało długo. Zaraz odpowiedziała: – Ponieważ nie był notowany.
– Może. Albo…
– Albo co? Marc, nie mamy na to czasu.
– Jego zęby.
– Co z nimi?
– Spójrz na koronki. To blaszanki.
– Co takiego?
Podniosłem głowę.
– Na górnym prawym trzonowym i górnym lewym siekaczu. Widzisz, u nas koronki robiono ze złota, a teraz przeważnie wstawia się porcelanowe. Dentysta wykonuje odcisk, żeby wykorzystać go jako formę i otrzymać dobrze dopasowaną koronkę. Natomiast to są aluminiowe, gotowe formy. Nakłada się je na zęby i zaciska kleszczami. Wykonałem w Europie tylko dwie operacje rekonstrukcji szczęki, ale widziałem mnóstwo takich koronek. Nazywają je blaszankami. W USA takich się nie zakłada, chyba że tymczasowo.
Uklękła obok mnie, – To cudzoziemiec?
Skinąłem głową.
– Założę się, że z dawnego sowieckiego bloku, a w każdym razie z Europy Wschodniej. Zapewne z Bałkanów.
– To miałoby sens – przyznała. – Ewentualnie znalezione odciski palców są wysyłane do NCIC. Tak samo rysopisy.
W naszych aktach i komputerach nie ma po nim śladu. Do diabła, policja nigdy go nie zidentyfikuje, jeśli nie wpadną na jakiś nowy trop.
– A pewnie nie wpadną.
– Mój Boże, to dlatego go zabili. Wiedzieli, że nie zdołamy go zidentyfikować.
Usłyszeliśmy wycie syren. Popatrzyliśmy po sobie.
– Musisz wybierać, Marc. Jeśli zostaniemy, pójdziemy do więzienia. Pomyślą, że był naszym wspólnikiem i zabiliśmy go.
Domyślam się, że porywacze wiedzieli o tym. Twoi sąsiedzi powiedzą, że było cicho, dopóki nie przyjechaliśmy. Potem usłyszeli pisk opon i strzały. Nie twierdzę, że po jakimś czasie nie zdołamy wszystkiego wyjaśnić.
– To jednak trochę potrwa – mruknąłem.
– Tak.
– I stracimy tę niewielką szansę, jaką udało nam się dostrzec.
Gliniarze poprowadzą śledztwo po swojemu. Nawet jeśli zechcą być pomocni, nawet jeśli nam uwierzą, narobią mnóstwo hałasu.
– Jeszcze jedno – powiedziała.
– Co?
– Porywacze zastawili na nas zasadzkę. Wiedzieli o nadajniku.
– Już się tego domyślaliśmy.
– Teraz jednak zaczyna mnie to zastanawiać. Skąd wiedzieli?
Spojrzałem na nią, przypominając sobie ostrzeżenie w liście.
– Przeciek?
– Nie można już tego wykluczyć.
Oboje poszliśmy do samochodu. Położyłem dłoń na jej ramieniu.
Wciąż krwawiła. Jedno oko miała niemal całkiem zapuchnięte. Spojrzałem na nią i znowu poczułem gniew. Powinienem ją przed tym obronić. – Jeśli uciekniemy, pomyślą, że jesteśmy winni – powiedziałem. – Mnie to nie rusza, bo nie mam nic do stracenia, ale ty?
Odpowiedziała cicho:
– Ja też nie mam nic do stracenia.
– Powinien cię obejrzeć lekarz.
Rachel prawie się uśmiechnęła.
– Czy nie siedzi obok mnie?
– Racja.
Nie było czasu na omawianie argumentów za i przeciw. Musieliśmy działać. Wsiedliśmy do samochodu Zii. Wykręciłem i pojechałem z powrotem, w kierunku wyjazdu na Woodland Road. Powoli odzyskiwałem równowagę ducha i zacząłem myśleć coraz trzeźwiej.
Kiedy w końcu uświadomiłem sobie, gdzie jesteśmy i co robimy, o mało się nie załamałem. Zwolniłem. Rachel zauważyła moje wahanie.
– Co jest? – zapytała.
– Dlaczego uciekamy?
– Nie rozumiem.
– Liczyliśmy na to, że znajdziemy moją córkę, a przynajmniej tych, którzy ją porwali. Uważaliśmy, że mamy szansę. – Tak.
– Nie rozumiesz? Ta szansa, jeśli w ogóle istniała, teraz znikła.
Tamten facet nie żyje. Wiemy, że był cudzoziemcem, ale co z tego?
Nie mamy pojęcia kto to. Zabrnęliśmy w ślepy zaułek. Nie dysponujemy innym śladem.
Nagle na ustach Rachel pojawił się łobuzerski uśmiech. Sięgnęła do kieszeni i wyjęła telefon komórkowy. Nie należał do mnie. Ani do niej. – Może jednak – powiedziała – jakiś mamy.