Czas był ostatni. Po tym, co przed kościołem zaszło, ni w domu, ni w okolicy ostać się już nie mogłem.
Nie tak łatwo przyszło mi progi rodzinne opuszczać, boć przecie i od Mniewskiego, i od Dąbrowskiego wróciłem do dom, kiedy już Naczelnika do ostatka Moskale zdusili, ale chociaż ojczym i całe jego do prusactwa umizgi nie wadziły mi, bom się uodpornił i zobojętniał, atoli siebie się bałem, że tej zasłony sztucznej nie starczy, że mnie kiedyś nienawiść zbrodnicza porwie, że zapiecze, aż… Strach było myśleć. Człek, choć nie zwierz, do wszystkiego zdolny i nie zawsze tamę afektom w samą porę stawi.
Rozczulać się nad sobą nie nawykłem, jeno śmierć matki spłaksiła mnie tak okrutnie, że mi się żyć odechciało. Ojca nie pamiętałem dobrze, umarł, gdym jeszcze smarkiem był. Pono nie bardzo był dla matuli łaskawy, pił dużo i hulał, dom ostawiając na jej głowie. Zanim się zapił, zdążył tyle napożyczać i tak obciążył majątek długami, że wystarczyły dwa chude lata w gospodarce i spadek cen zboża, by matkę z kretesem zgubić.
Zjawił się wówczas człowiek, który nabył od wierzycieli prawie wszystkie weksle podpisane przez ojca – szlachetka z Królewca, Franciszek Rezler, twardy i stanowczy, pięścią bijący gdzie popadło, żądający natychmiastowego wykupienia nieszczęsnych dokumentów. Że nam wyrugowanie z ojcowizny i nędza ostatnia groziły, że matka do rodziny z czym iść nie miała, bo ją magnaty zatracone – z Potockich, tych lichszych się wywodziła – za miłość młodzieńczą i ślub z szarakiem na wieki wyklęły, tedy rękę oddała Rezlerowi, o co zaciekle nastawał, wietrząc łup bezbronny, przeto łatwy, a takoż i obfity. Prawił, że familia jego z grafów inflanckich się wywodzi, ale mi się patrzy, że prędzej z krzyżackich diabłów, bo po prusku jęzorem machał lepiej niż po polsku i chętniej. Z landratem szamotulskim Scholzem spiknął się w okamgnieniu i już z Buszewa nie wyjechał. Wkrótce zaś pokupował inne wsie i ziemie, które mu Scholz wskazywał, podupadłych szaraków ze starostw wysadzając. Za pomoc część pieniędzy Scholzowi do kieszeni wkładał.
Małym będąc nie pojmowałem tego wszystkiego, anim nie widział ogromu poświęcenia matki. Z wiekiem dopiero przyszło zrozumienie i świadomość rzeczy.
Do szkół ojczym posyłać mnie nie dał. Powietrzem dla niego byłem, tyle że mi czasami skórę złoił zdrowo, do chwili, gdy za nóż złapałem, przyparty do ściany. Przekleństwem rzucił, okręcił się na pięcie i warcząc odszedł, ale ręki na mnie nie podniósł już nigdy, a matce ani słowem nie wspomniał o zdarzeniu.
To, co w głowie mam, jej tylko i księdzu Lomazzo zawdzięczam, którego Robespierre z rodzinnej Prowansji wyżenął, i który u nas na prośbę matki gościnę i łaskawy chleb znalazł. Dziw człeka brał, jak rozległą wiedzą dysponował abbae Lomazzo, zważywszy, że oprócz religii, łaciny i francuskiego, do jeometrii i matematyki mnie przyuczał, początki historii dawał, tłumaczył komentarze Cezara, “Wojnę Jugurty” Salustyusza i “Historię Ludzi Wielkich”, tak iż lat mając piętnaście nieźle sobie z pomienionymi dziedzinami radziłem.
Matka co innego. Jej ukochanie kraju zawdzięczam, ona mi impuls tajemny do ruszenia w pole dała, wraz z listem do kasztelana brzeskiego Mniewskiego, który ojca serdecznym był druhem. Boleśnie odczuła matka Maciejowice, nie pojmowała jednako, że nie traf czy podła fortuna jeno, ale też i ludzie za prywatą węszący kraj nam zgubili. Tak prawił Zimorowicz, który przy każdej okazji dziedzicom prywatę ich wytykał i za brak miłości ojczyzny gromił. A przecież, o dziwo, chociaż żaden inny proboszcz w okolicy nie ośmielał się panów zawstydzać publicznie i przy chłopskich uszach wyklinać, to przecież właśnie on, a nie żaden inny, jednako był od wszystkiej szlachty umiłowan. Ongiś w Warszawie, pono ksiądz Skarga wyrazy równie ciężkie i sumieniami szarpiące książętom w twarze ciskał. Toteż kiedy Scholz pomstował na panów braci, do wtóru tego pajaca w mundurze, ojczyma i wystrojonego w koronki brabanckie Bronikowskiego, racji przeciwnej w duchu znaleźć nie potrafiłem, choć gęba inaczej dziamała. Jeno nie o kijach na chłopskim grzbiecie myśl pierwsza, kraj niech się wprzódy z prusactwa otrząśnie i wyzwoli, wtedy i o chłopach się pomyśli…
Śmierć matki zmieniła wszystko. Za intruza już mnie miano w tym domu, który jeno wyglądem zewnętrznym rodzinny przypominał, tak w nim wszystko ojczym poprzewracał, od tapet po meble; pokoju, gdzie z matką sypiał, nie tknął, czort wie czemu. W innych komnatach konterfektów z Królewca przywiezionych nawieszał, służby niemieckiej nazwoził, gdyby się to godziło i gdyby był zdolen, to i winorośl na ścianach by sprusaczył. Z księdzem-nauczycielem też mi się na dyskursa nie zbierało jak dawniej, gęby zaś niemczyzną strzępić nie chciałem, szukałem tedy fortuny po polach, gdziem za zającem ganiał albo na dziewki chodziłem, odkąd w Bydgoszczy smaku tego miodu starsi kompani z brygady Madalińskiego poznać mi dali.
Gdym się wyrwał z hurmy panów braci pod kościołem, poszarpany nieco i zmiętoszony, i gdy do dom wróciłem, czas już był ostatni, jako rzekłem, by w świat uchodzić. Nic tu po mnie – ot i kwita! Dąbrowski, mówią, w Italii wojsko polskie szykuje, hańba Polakowi dziewki macać i kuropatwy strzelać w niewoli.
Dominika żal było, gówniarza zatraconego, o którego matka przed śmiercią prosiła, bym go w opiekę wziął. Lubo go ojczym na swoje urabiał, ile siły, i krew matczyną zatruwał, to przecież serce w nim widziałem, a po matce polską duszę chwacką i nadzieję żywiłem, że mu się ta dusza nie spodli i że w przyszłości karku przed Prusakiem chylić nie będzie. Ano, wszystko w ręku Boga. W czuprynę go boćknąłem, zaklinając, by umiłowania Polski z duszy nie wypluwał i dalej ruszyłem.
Ojczyma ani widzieć chciałem po tym, jak na zacnego Zimorowicza gębę rozdarł. Zali to prawda, co mówią, że go do spółki z Scholzem wyżenęli z parafii? Że go aż tak nienawidzi, dowiedziałem się dopiero w czasie mszy. Późno! Dziwne to, sam, gdybym obcym był, w gębę bym lał za ten iście pruski wrzask, ale kiedy go szturchać zaczęli, nie zdzierżyłem – matki to przecież ślubny – i bić nie dałem. Już on, przy pomocy Scholza, zdrowo zapłaci i Czarnockiemu, i drugim, aż żal było narwańców, gdy człek pomyślał. Że przeciw jego paskudnej naturze nic bym i tak nie zdziałał, tedy uchodzić mi trza było, albo grzech śmiertelny na barki kłaść. I on, łotrzyk jakich mało, coś przecież ludzkiego wewnątrz dzierżył, bo choć zimną butą świecił na pogrzebie matki, a i przedtem jeszcze nie skąpił jej upokorzeń, w noc pierwszą po powrocie z cmentarza u siebie siedział jak martwy, głowę w dłonie skrył i jęczał głucho, aż żal serce ściskał.
Od Dominika wyskoczyłem i stąpałem korytarzem, bez światła, by domu nie poruszyć. Torbę wojażną u siodła konia zapiąłem, przy wrotniach go uwiązawszy, dwa kroki i już wszystkie drogi do Rzymu prowadzące są moje, choć przecież tę na Warszawę wybrać trzeba, dlaczego – jeszcze wspomnę.
Wtem ręka jakowaś biała wychynęła z ciemności i za ramię mnie ucapiwszy, nogi mi zatrzęsła, bo choć w duchy nie wierzę, widzieć chciałbym, który rycerz na moim miejscu, w mroku zupełnym, portkami by nie zatrząsł, zjawę takową widząc.
– Ktoś jest?! – szepnąłem.
– Hans, to ja, Hans…
Anna. Dyszała chutliwie waląc się na mnie i do kąta przypierając, rozmamłana, ciepła, w koszulinie tylko, trąc się jak kotka. Ogarnęła mnie taka wściekłość, że na moment zesztywniałem, bez ruchu stojąc, co ją pewnie ośmieliło bardziej.
– Hans… Hans…
Nie wiem, jak się stało, alem nagle prawą ręką uderzył jak gada. Poleciała w tył, tylko się biała plama zwinęła i rozpłynęła w mroku w hałasie okrutnym, bo też coś widać z komody zleciało, a ja już, z domu wyskoczywszy, gniadosza w bieg puściłem, bacząc, by o jaką gałąź nisko zwieszoną nie zawadzić głową, bo noc bezksiężycowa była i czarna.
– Zdrowa dziewka! – szumiało mi w łepetynie. Sam bym do niej zaszedł i nieraz, ale gdy spostrzegłem, że ją ojczym po matce w bety swoje wsadził… Batem bym siekł za matusię, za wszystko… Nienasycenica! Kląć począłem jak wściekły, a koń znać za poganianie to wziął, bo w galop taki wpadł, żem mu cugli przykrócić musiał, by w tej smole w dół jaki nie skoczył, kulasy łamiąc i mnie kark skręcając.
Noc minęła jak błysk. Anim się obejrzał, jak w Poznaniu stanąłem, atoli miarkując, że droga w wiosennej słocie to nie przelewki, a i w tylnej części ciała czując przebyty dystans, na przedmieściu Jeżyce szkapę Żydowi odprzedałem.
Z Poznania krytą bryką, w kurierskie konie uzbrojoną, przez Kostrzyn, Wrześnię, Słupię, Kleczewo, Kłodawę, Kutno, Łowicz i Błonie do Warszawy dotarłem, gdzie u Cisowskich, familii druha, któregom u Madalińskich poznał, gościnę serdeczną znalazłem. Trzy niedziele trwało, nim się Janusz o paszport dla mnie wystarał u Ormianina, który gardłem hazardując, papierki potrzebne za ciężki grosz preparował. Czas się nie tyle mnie dłużył, co Cisowskim, którzy niezbyt łaskawym okiem na moje podrygi ku córeczce Jadwisi spoglądali. Do śmiechów, tańców i po kątach szeptów panna skora była aż nadto, lecz dalej ani rusz! Oczkami przewracała zalotnie, atoli gdym ją raz w bawialni przycisnął, za staniczek chwytając, w gębę mnie strzeliła siarczyście i umknęła, zanosząc się od śmiechu. Nie było po co sterczeć dłużej, toteż nie dając się więcej skusić Januszkowi na warszawskie szaleństwa, choć pod Blachę usilnie mnie namawiał, ruszyłem na południe, przez Galicję przedostać się chciałem.
Wieczór był, gdy dyliżans do mieściny lichej dotarł, gdzie na komorze papiery widymować miano. Towarzysze moi – dwaj rozmowni kupcy podążający na Węgry, podstarzała kokietka z mężem i nudny urzędas wiedeński, który zapewniał gorąco, że cesarz z Bonapartem rozprawi się niechybnie – dla ogrzania się przed dalszą drogą pod dach się udali do poczekalni stacyjnej. Ja zaś w powozie, przezornie, jakem koncypował, zostałem, głupstwo czyniąc nie do wybaczenia.
Strażnik paszporty nasze zebrał, by je naczelnikowi komory do podpisu przedłożyć. Skuliłem się w kącie i drzemałem, kołysany nocną ciszą. Ocknąłem się nagle, widząc przed sobą rude wąsiska, nad którymi świeciły przenikliwe ślepia. W otwartych drzwiczkach dyliżansu stał mały człowieczek w wyszmelcowanym mundurze. Asystował mu drugi, młody i rosły człek, którego twarzy nie dostrzegłem zrazu, cofnął się bowiem, mnie zaś raziło światło bijące z okna stacji.
Chudzina przedstawił się jako naczelnik komory i przylepiając na licu blady uśmiech zapytał, czemu nie korzystam z kubka wina w taki ziąb. Odburknąłem, że nie pojmuję niemieckiego i udając rozespanie, wcisnąłem się głębiej w kąt powozu. Wtedy zbliżył się młody, Polak widać, bo gdy gębę w otwór drzwiczek wsadził, po naszemu zagadał:
– Waść gdzie jedziesz i po co?
– Do Krakowa, za interesami.
– Za jakimi interesami?
– Nie pańska rzecz! Paszport mam w porządku, to wystarczy!
Teraz dopiero spostrzegłem, że się bawi jakimś paszportem, zapewne moim, uderzając nim lekko o mankiet. Nagle przerwał, podniósł oczy, patrzył mi chwilę w oblicze i powiedział:
– Dość zabawy, panie Karśnicki. Nawet nasi przemytnicy lepiej podrabiają pieczęcie, a my szczególnie lubimy podróżnych, co tak zimno admirują, że nosa z dyliżansu nie raczą wychylić. No!
Rany boskie! Kochany Januszek klął się, że takiego paszportu sam Thugut w Wiedniu nie posiada. Że jest różnica, zrozumiałem teraz, gdy na własnej skórze miano mi to wykaligrafować. Rejterować nie było jak i gdzie – z drugiej strony powozu stał w drzwiczkach strażnik i uśmiechał się bezczelnie. Stąpnąłem na drewniany pomost przerzucony przez kałuże i – zanim strażnik przeszedł na naszą stronę dyliżansu – przyłożyłem pistolety fagasowi do brzucha, zaś naczelnikowi do siwego łba.
– Ano, dość zabawy, panie ładny!
Odwróciłem się do strażnika:
– Karabin praśnij i konia dawaj, albo dwa trupy pochowasz i sam naźresz się piachu!
Nikt się nie ruszył. Młodemu oczy stanęły w słup, podniósł obie ręce w górę, choć o to nie prosiłem, naczelnik drżał jak liść, aż mu głowa stukała o wylot lufy, którą przyciskałem do skroni. Strażnik skamieniał.
– Słyszysz, suczysynu!
Nagle zrozumiałem, że nie pojmuje polskiego, że czuje grozę sytuacji, bez rozeznania czego żądam.
– Pomóż mu, dziecino! – zagadnąłem młodego takim głosem, że mu w oczach mignął strach śmiertelny. Szczeknął coś, czego nie zrozumiałem i strażnik rzucił karabin, zniknął i za chwilę pojawił się z koniem, mokrym od potu, dopiero co wyjęty z cugu. Czas biegł, a ja stałem jak bohater w heroicznej scenie na teatrum i dawałem się tumanić. Poczułem jak ogarnia mnie wściekłość.
– Dziecino – zniżyłem głos do szeptu – jeśli zaraz nie dostanę dobrego konia…
Przerwał mi, krzycząc do strażnika jakieś rozpaczliwe nakazanie i za chwilę miałem konia, na oko niezłego i okulbaczonego prawidłowo.
– Na ziemię!
Strażnik padł pierwszy, naczelnik przyklęknął i położył się na kładce, zmuszając młodego do zwalenia się w błoto. W drzwiach stanęła owa niewiasta, towarzyszka podróży, i ciszę rozdarł przeraźliwy krzyk, ginący mi za plecami w nocnej ciemności.
Tydzień już siedziałem w starej stolicy, łazikując jak kramarz, jeno że bez celu i konceptu nijakiego. Gdy z bożą pomocą pogoni uszedłem i konia u bram Krakowa sprzedałem, pierwszym, co uczyniłem, było kupno nowych łachów – stare gonitwa po bezdrożach niezdatnymi uczyniła, a kuferek na komorze przepadł. Wąsy też zapuszczać począłem, dla zmylenia, bom nie wątpił, że mnie austriackie pludry tropią jak lisa. Szkoda, że lisiej chytrości mi nie stało.
Postój obrałem w gospodzie na Grodzkiej ulicy i zrazu nie ruszałem się prawie. Nie przepomniałem o celu mych poczynań, lecz cóż uczynić mogłem? Skąd dobyć papiery na dalszą drogę? Albo chociaż przewodnika, miejsca tajemne, zdatne do przejścia przez granicę znającego. I czymże bym go opłacił? Tedy migałem się jeno posterunkom i patrolom, nie wiedząc, czy mnie wypatrują, czy też nie, i kląłem głupotę własną, bom się czuł prawdziwie jak sum we włok schwytany – ni w jedną stronę, ni w drugą. Sakiewka kurczyła się jak nakłuty pęcherz, a i w głowie pusto, konceptu nijakiego na dalszą drogę. Po gościńcach szeptano, że legie polskie białasów piorą w dalekiej Italii, a ja sterczałem w miejscu, bezradny jak niemowlę.
Aż przyszedł ów dzień, gdy z barłogu się zwlokłem i w rynek wstąpiłem, przepychając się ku Sukiennicom przez tłum barwny i rozgdakany, rzemieślników, marszandów i ludu wiejskiego, czeladzi wszelakiej, a i przez gemejnów mrowie. Pełno ich tu było – lejbiki białe, kaszkiety, pióropusze i hełmy, gwarancją bezpieczeństwa mi się widzieli, bo jak powiadają: pod łuczywem najciemniej. Miasto tak było mundurami nasycone białymi, iż się zdawało, że to kazerma austriacka, a nie gród znamienity. Istny Poznań z Prusakami – jedna niedola. Prawdziwie też cesarscy kazermę z Krakowa uczynili, bo nie dość, że na rynku, kozły swe ustawiając, postoje zarządzili i że obozy budowali na Promniku, i to jeszcze Zamek zajęli i spustoszyli okrutnie. Pokoje królewskie i pamiątki po władcach naszych wapnem pono zachlapano i plugawiło je bestwiące się żołdactwo. Kiedy już tak Wawel do upadku ostatniego sprowadzić mają, pomyślałem, lepiej by było, gdyby ten piorun, o którym gadano, że zeszłej jesieni w mennicę starą rąbnął, o krok ledwie od sklepów z prochami, w ordynku pludrów do piekła wysadził. Zamku jeno szkoda, bo może jeszcze odzyszcze go polska szabla i orła białego na komnatach zasadzi, w miejsce dwułbiastego, czarnego gada.
Pchałem się tedy do golibrody, wąsy świeżo posiane przyrównać i włosy podciąć, a baczyłem pilnie, czy gdzie zbyt wścibskiego wzroku, postać moją głaszczącego, nie dojrzę, choć trza prawdzie się ukłonić, że czujność moja, co jak wyostrzona gotowość wilka nagonkę czującego, unikać mi pozwalała kłopotów, słabnąć już zaczęła z biegiem dzionków. Rozzuchwalająca bezkarność, a i zmęczenie ciągłym ślepieniem na boki i za plecy uśpiły mnie dostatecznie, bym wówczas sentymentom dał się ponieść, żem oślepł i zgłupiał do cna. Mogłem-li jednak nie zgłupieć?
Pierwej nim ją ujrzałem, w uszy zawitały dźwięki przedziwne, ażem stanął w miejscu i słuchał oczarowany, wypatrując skąd też napływają. Coś, anim rozumiał co, za serce chwyciło mocno, rodzime łąki i lasy przypominając. Dźwięki brzęczące nad głowami ciżby płynęły przez rynek, odbijając się od kamienic, wdzierały się pod sklepienia Sukiennic i ludziom głowy odwracały w stronę Mariackiego kościoła. Tam ci to kupa czynić się poczęła i rosła w oczach.
Nie wiem, falą kolorową, co się nagle w tę stronę sączyć poczęła, czy podnietą serca zasłuchanego ciśnięty, ruszyłem coraz szybciej i szybciej, a usłyszawszy, że dźwięki rozpłynęły się nagle we wrzawie wesołej i zamarły, biec zacząłem. Ludzi obijając, przerażony, że nie zdążę. Dopadłem koliska zwartego i kułakami ciżbę roztrącając, torowałem przejście, pókim mógł, póki ścieśnisko w gęstwę się nie zbiło taką, że ni kroku postąpić. Ale że Pan Bóg wzrostu nie pożałował, oczy już napaść się mogły do woli.
Przy trzeciej bodaj od strony kościoła kamienicy stał gruby, stary Cygan, wąsaty, a długowłosy jak niewiasta, w kapocie wiatrem podszytej i skórzanych, wojskowych buciskach. Skrzypki przedziwnie poskręcane do twarzy tulił, smyk do ziemi opuściwszy, z głową przechyloną, słuchając co mu dziewczyna, też Cyganka, do ucha kładzie.
Gdyby mi kto przedtem rzekł, że się od jednego widoku można w dziewce zauroczyć, palcem bym człowiekowi w czoło popukał. Anim to pojmował wówczas, a i dzisiaj nawet nie pojmuję. Na różne dziewki chadzałem i niejedna uśmiechała mi się, sercu choć na krótko bliska, ale ta! Z nią żadna równać by się nie śmiała. Smukła jak łania, czarnobrewa, z okiem jak u smoka wielkim, z barwinkowym na kosach zaplotem, w sukni długiej, stubarwnej, fartuszkiem zdobnej i z pasem srebrzystymi guzami i dzwoneczkami nabijanym. Wokół czoła i czarnych włosów owijał się łańcuszek z nanizanymi nań miedziakami. A przy tym cera, miast zwyczajnie po cygańsku śniadej, biała jak mleko…
Tłum pięknością jej zwabiony bardziej niż sztuką czekał w milczeniu. Ona, znać to czując, zawirowała nagle, aż się kosy owinęły wokół szyi i tamburinem uderzyła w rękę nad głową wzniesioną.
– Hrajte meni!
Dzwoneczki zadzwoniły jak szalone, spódnica furkotała, wir leciał przez kolisko, a skrzypce śpiewały jakąś nutę taborową, nieludzko piękną.
Wtem dźwięk tamburinu spotężniał i w twarz mi prawie uderzył, tak do mnie podskoczyła, wyciągając rękę w falbanie kwiecistej nad przekupką, która stała przede mną. Zęby błysnęły w uśmiechu i znowu zawirowała wzdłuż koliska. W każdym ułamku chwili, gdy jej twarz obracała się w moją stronę, zdawało mi się, że na mnie spoziera, lecz ruch, jaki nadała ciału, wyrzucał te oczy w obrót i znowu przez sekundę widziałem je w przelocie.
Skrzypki zamilkły i ona wpół stanęła jak wryta… tyłem do mnie. Groszaki sypnęły się gęsto w kapelusz Cygana, a ja stałem i patrzyłem w krasną wstążkę, z kosów spływającą wzdłuż pleców dziewczyny. Wstążka rosła, przybliżała się, aż mi w oczach poczerwieniało mgliście. Dziewczyna na brawa i wiwaty obojętna obracać się zaczęła powoli. Patrzyła na mnie z powagą, w oczy prosto, jakby mi chciała do wnętrza duszy zajrzeć.
Dźwięk skrzypiec mnie i ją z oszołomienia wyrwał.
– Hrajte meniii!
Chwyciwszy za fartuszek, kołomyjkę przedziwną, wesołą, zakręciła, śpiewając: “Lach i Rusin, ridnyje bratia, znajtie o tom lude, taj, ne ridnyj, a wse lipszyj, jak toj Nimec chudyj!”
Śmiech perlisty przetoczył się nad tłumem i sczezł raptownie. Po przeciwnej stronie koliska stało kilku żołnierzy austriackich. Patrzyli na dziewczynę ponuro, a ciżba cofać się poczęła.
Miarkowałem, że dziewczyna głupstwo strzeliła, w Austriaka piosenką godząc, lecz że mi nagle przejście dano, stąpnąłem do przodu, wyrywając się z rzednącego pierścienia. Ona stała, znowu we mnie wpatrzona, ja zaś w nią, o trzy kroki już, bezwolny i dziwnie radosny. Tłum rozstępował się coraz żwawiej, ściszony i lękliwy, lecz pilnie wpatrzony i nasłuchujący. Sam nie wiem kiedy spostrzegłem, że nie na Cygankę patrzą, lecz na stojącego obok żołnierzy chudego jegomościa w okularach, w szarym fraku z wysokim kołnierzem i z masywną laską w dłoni, do pałki znaczniej podobną, gdyż na chromego nie wyglądał. Człek ten, w punkt jeden skupiwszy spojrzenie, trwał nieruchomo.
Długa chwila minęła nim stało mi się jasnym, że oczy zza szkieł spozierają na mnie. Pojąłem! I ona pojęła, z oczu mi lęk czytając, bo drgnęła nagle jak przebudzona, podczas gdy ja już pierwszy krok w tył uczyniłem, potem drugi i trzeci, jeszcze jeden i jeszcze… Ścigał mnie wzrok Cyganki zalękniony i nieruchome okulary tamtego.
Gdy mi dłoń jakowaś na ramieniu ciężko siadła, nie zdziwiłem się. Oczekiwałem jej i tego wszystkiego, co miało nastąpić.
Strach mnie już pożegnał, tylko dziewczyny żal się zrobiło, że nie można jej dłużej w oczy patrzeć. Nie odwracając się, ku niej znowu postąpić chciałem, ale ręka nie puszczała. Jegomość z lagą szedł wprost na mnie, a wokół pobielało od mundurów.
– Rachunki czas płacić, Karśnicki – usłyszałem głos zza pleców spokojny, nieafektowany, znany mi skądś. Skąd, przypomnieć sobie nie mogłem. W obawie, że już jej nie zobaczę, nie odwróciłem się, rzucając machinalnie:
– Jakie rachunki?
– Za kabaty, coś je nam waszmość w błocku wypluskał! Za konia nie trza, znaleźliśmy.
Szarpnąłem się do tyłu. Stał przede mną, nie śmiejąc się, na pozór obojętny. Ten sam, z komory. Mogłem wtedy gnidzie kiszki przewiercić ołowiem, lecz darowałem.
Co było czynić. Ręce pod sznur wyciągnięte w mig mi spętali, pistolet zza pazuchy dobyli, gdy nagle Cyganka, gemejnów roztrąciwszy, przedarła się tuż, do młodego i okularnika podskoczyła. Nie miarkowała, w czym rzecz lub udawała dobrze, bo na wysuniętej pod nosy osłupiałych kanalii dłoni lewej ręki, dwoma palcami prawej poczęła naśladować przedziwnego sztajera, przyśpiewując na nutę “Mein Lieber Augustin”, jak tupiący żołnierz: eins, zwei, drei… Nie udawała. Głosik łamał jej się żałośnie, a w oczach łzy drżały. Młody ocknął się pierwszy, przerwał rozpaczliwą pantomimę i pchnął Cygankę. A gdy ciągle jak dziecko nieświadoma raz jeszcze rękę mu pod nos podsunęła, uderzył. Zachwiała się, milknąc i usta otworzyła jak do krzyku.
Źle zrobił! Sznura, który z wiązania przegubów moich trzymał w ręku, nie zdążył już skrócić. Odchylając się nieco, kopnąłem go w słabiznę, ból straszny chyba zadając, bo nawet nie zawył, tylko oczy prawie do białka przewrócone z orbit mu wyszły, jakby wyskoczyć chciały i w tym samym momencie, nim ktokolwiek ruch uczynił, dwoma zwartymi kułakami rąbnąłem w wyszczerzone bólem zęby, czując jak coś kruszy się i drze mi skórę.
Zaraz też przestałem czuć wiele. Przedmiot ciężki, pałka lub kolba, spadał mi na czaszkę raz po raz, wir wzniecając, kolory migotliwe wstrzeliwując, oddech dusząc…
Nie straciłem przecie do ostatka świadomości. Czułem jeszcze, że mnie na czymś twardym niosą, pewnie na desce, która gwóźdź wielki musiała mieć tam, gdzie głowa spoczywała. Gwóźdź ten mózg mi przeszywał na wylot, czołem lub na przemian oczami i uszami wychodził. Słyszałem krzyk dziewki daleki: “Nieee!” w szlochu roztopiony, chciałem coś odrzec, odwrócić do niej głowę… Gwóźdź z wolna wypłynął mi z czaszki i przestałem czuć na dobre.
Szara kolebka sufitu oddalała się i przybliżała rytmem pulsu, który mi w skroni tętnił, zrazu szybko, potem coraz wolniej i ospalej, aż stanęła prawie, bujając się lekko na boki jak łódź na spokojnej fali. Liczne spękania tynku, łaty czerwonej cegły w plamach wykruszeń, smugi brunatnych zacieków, robak wędrujący grzbietem do dołu i nie spadający – wszystko to jawiło się coraz ostrzej i kanciaściej.
Zamknąłem powieki, by ponaglić pamięć, wyrwać ułamki zdarzeń, skleić i odtworzyć, lecz nowo narodzona świadomość buntowała się tępym bólem, wypychając z żołądka pod gardło kwaśno-słodkawą mdłość. Nie myśleć, lepiej nie myśleć, ten szum przeklęty… Nie myśleć… Nie będzie bolało… nie myśleć!
Dźwięk jakiś, od dawna już słyszalny, lecz nie docierający rozumnie przez wał odrętwienia, zwrócił moją uwagę. Krótkie, miarowo odmierzane plaśnięcia, błyszczący punkcik, oderwany od sklepienia, leciał wprost na twarz, coraz większy i cięższy… uderzy! Przeleciał obok. Woda, krople wody… pić! Spadały tak blisko, prawie muskały policzek i rozbijały się gdzieś głęboko pode mną, w niewidocznej czeluści. Pić!
– Lepiej ci?
Obok siedział stwór jakiś, do człeka mało podobny, zarosły kudłami, co mu łeb gęsto oplatały. Dawno już musiał gnić w tej norze. W ślepiach pochylonych nade mną i jarzących się blaskiem niezwyczajnym, poczciwość tak jawna gniazdo swe uwiła, że choćby i kły mu z gęby sterczały – nie przeraziłby nawet dziecka.
– Masz, pij! Łbem nie ruchaj, bo cię zaś ciemnota obleci, jako wprzódy.
Z miski blaszanej wodę mi sączył do ust, bacząc bym głowy podnosić nie musiał.
– Dość będzie?
Powiekami znać mu dałem, że dość i próbowałem się uśmiechnąć, by wdzięczność mą poznał, lecz miast podzięki pewnikiem grymas koślawy na gębie mi wykwitł, bo straszydło zarechotało nagle.
– Nie ruchaj, mówię! Jeszcze ci się czerep nie złożył w jedno, a już byś o ścianę trykał. Mocnyś, wyżyjesz. Jakeś do dziś nie zdechł, już cię złe nie weźmie, chyba że mu owi dobrodzieje pomogą, co ci głowinę jak jajco połupali.
Wstał i zniknął jak duch. Czułem go i słyszałem obok, ale widzieć nie mogłem, bom się czerepem, jako rzekłem, ruszać bał. Sam on często się przed oczami moimi jawił, wodę i papkę o nijakim smaku do gardła mi kładąc, gaworzył chwilę, po czym znowu znikał, a ja zapadałem w sen kojący.
– … Za kulasy go chycisz, a ja wygarnę!
Obudziłem się, słysząc głos kudłacza. W tejże chwili głos drugi się ozwał:
– Czego? Lokaj się znalazł, psiakrew! Służ paniczowi na kolanach, ozorem wyliż, może ci “Bóg zapłać” ciśnie, jeśli mu humoru stanie! Mnie już smród nie szkodzi, twojego i swojegom się naniuchał, że mi to za jedno. Niech gnije we własnym łajnie!
– Człek to przecie, Polak, dusza jako i ty krześcijańska… Pomóż mi.
– Od duszy mojej łapy z dala trzymaj i ozorem nie miel!
– Ranny jest, cóż mu czynić. Kukła to jeno.
– Tedy niech się kukłą ostanie!
– Człowieku!
– Paszoł!
Uniosłem głowę. Bolało, ale nie tak jak wprzódy, wydoleć mogłem. W kącie, w wąskiej ścieżynce światła, które sączyło się z otworu sklepiennego, siedział w kucki człek słusznej postury. Rękami obejmował kolana i głowę na nich złożył. Znać drugi kompanion niedoli. Twarzy zrazu dojrzeć nie mogłem, aż ją podniósł powoli i w oczy mi popatrzył, swoimi zaraz w bok rejterując. Kudłaty stał tyłem, pierwszy raz widziałem go całego. Niski, nie otyły, krępy raczej i nabity w sobie, nogi szeroko rozstawił i kołysał się jak wahadło palcem w ruch puszczone, coraz słabiej, aż ustał.
– Bier się z ziemi, pomożesz, wola czy niewola! – głos miał dziwnie inny, twardy i rozeźlony, nie ten co zwykle.
– Bier się, mówię! Duchem!
Krok do przodu postąpił, zasłaniając przykucniętego ciałem, nagle schylił się, szarpnął w tył i już obaj stali. Ten drugi, poderwany, o głowę wyższy – zdawało się, że gdy uderzy, kudłacza jak kloc siekierą ciachnięty obali – głowę na bok odkręcił, bokiem przeszedł i za kostki mnie chwyciwszy, podniósł nieco. Kudłacz rękę pod zad mój wsadził, tarł i wybierał, aż mnie położyli na powrót w wilgotne lecz nie kleiste, jako tako obskrobane wyro. Gorąc mi twarz palił, iście kukłą byłem, jak prawił ów człek. Ile razy tak mnie opierował?
– Długo leżę? – pierwsze słowa gładko wyszły, widać dobrzałem z wolna.
Mały w kącie coś upychał. Odwrócił się i podszedł.
– Długo. Trzy niedziele będą.
– Męczyłem was?
– Ano.
– Bóg wam zapłać, dobry człowieku, bo ja nie mam czym.
– Nie trza. Ni wam, ni Bogu rachunków stawiać nie będę.
Zanim rzekł, ów wyższy, znowu w kucki się posadziwszy, śmiechem histerycznym do szlochu podobnym ryknął i krztusząc się mamrotał:
– Bóg… ha, ha, ha… Bóg zapłać! Wyprorokowałem!… Ha, ha, ha…
– Ktoście?
– Nikto. Drzewiej chłop, ziemi i panu przypisany, teraz zbrodzień jako i wy.
– Nikogo nie rzezałem, ni gwałciłem, tedym nie zbrodzień. Karśnicki jestem, z Poznańskiego.
– Szlachcic, znaczy. Iście i bez waszego gadania znać to było, choć na łachy zważywszy, za dziada żebry odprawującego łacniej poczytać was było można.
– Skąd tedy wiecie?
– Spać nie daliście, krzycząc w zaćmieniu i ciskając kałdunem, aż utrzymać nie wydoliłem.
– Krzycząc?
– I jak jeszcze. Tylachne rzeczy, ino że nic wyrozumieć się nie dało, tyle co pański to był skowyt, nie nasz. I jęczeliście takoż, jak ranny zwierz – naśladował zabawnie, zwijając wargi w trąbkę i wysuwając do przodu. – Śniło się wam co, czy strachy dusiły?
– Nie wiem.
– Takoście się przedstawili, panie. Człek we śnie drugim żywotem żyje, ale skóry nie zrzuca.
– Nie po chłopsku rozumujesz.
– Bom lat kilka u cesarskich kapralował, świat widział, a i nie krzyżem jeno na pergaminie się znaczę. Nie wasza rzecz!
– Nie moja. Ale gadać chcę, by mi jęzor do zębów nie przyrósł.
– Tedy o sobie gadajcie.
Rozejrzałem się wokół. Kazamata uszargana, trzy wyrka, stołek, kąt z nieczystościami i drzwi okute, z klapką judaszową.
– Gdzieśmy?
– W starej prochowni, przy Zamku. Takich jak my Austriaki więcej tu dzierżą. Nie samotnyś, jak widzisz.
– Tamten kto?
– Kancelista folwarczny. Panu swemu przewinił, aż go ten do lochu cisnął, grzbiet wprzódy bacikiem pokroiwszy. Panów nienawidzi, tedy i tobie nieprzyjazny. Nie dziwota.
– Moja to wina, że panowie bracia ludzi swych batożą? Sam nigdy ręki na chłopa nie podniosłem. Krzywdy na świecie moc, ale…
– Nie o świecie mówim, jeno o naszej krakowskiej ziemi. Nie ambona tu, od kazań się waść, panie dobrze urodzony, powstrzymaj!
Zapiekła mnie ta złośliwość, alem się ze słowa wybić nie dał:
– Powtarzam, ludzi moich nie biłem, tedy prawo mam…
– Prawo masz takie samo, jako i my obaj. Ciemnica wszystkich równa, jako grób, bo i do grobu podobna! – znów mi przerwał i poważnie, surowo prawił: – “Ludzi moich”, powiadasz. A jam miarkował, że ludzie do Boga należą, krom tych, co diabłu duszę zaprzedali. Widać, źle miarkowałem.
– Nie drwij. Nie tak rzekłem, jako chciałem.
Nie odrzekł nic. Derkę tylko wyżej mi naciągnął, gestem dając znak, bym spał i sam legł pod ścianą.
Wstałem dnia następnego, by potrzebę załatwić samodzielnie i łaski cudzej nie cierpieć. Sprawnie mi nawet szło, pókim nie spróbował szyją ruszać. Żeby nie kudłacz, jak byk silny, bo mnie padającego jedną ręką w locie ucapił, sam bym się bez ochydy o posadzkę ceglaną utłukł. Wieczorem – pory dnia odmierzała dwukrotnie wsuwająca się łapa strażnika, który odbierał pusty kociołek i dawał pełny – usiadłem, opierając się o ścianę w miejscu, które wprzód za w miarę suche uznałem. Kancelista rysował okruchem na cegle znaki jakoweś, głowy nie unosząc, lecz trzymając ją między kolanami, gdyż siedział w kucki. Jakoż nigdy nie widziałem go w innej pozycji – tak jadł, załatwiał się, przesuwając do kąta, lub zabawiał z dłonią wsadzoną w rozpór, odwrócony do nas tyłem, nawet spał skurczony, z kolanami pod brodą. Całymi dniami dokuczał memu opiekunowi, wykrzykując: “Podaj jaśnie wielmożnemu panu zupkę, chamie! Pupcię wytrzeć?… Sługa jaśnie pana!” – na co tamten nie reagował wcale, a co mnie niepomiernie srożyło.
– Zimno trochę, prawda? – zagadnąłem kudłacza.
– Tu zawsze zimno. Przywykniesz.
– Cichaj, chamie, o pozwolenie mielenia ozorem zapytałeś panicza? – przerwał kancelista, pokazując zęby w krzywym uśmiechu.
Nie zdzierżyłem.
– Zamilcz pan! Chamem nigdy bym człowieka nie przezwał!
– Nie obrażę się. Pan Bóg Chama stworzył jak i wszystkich. A ty nie zapieraj się, nie ty to krew twoja za ciebie przemówi – odezwał się spokojnie chłop.
– Nie może być! Czego znowu od krwi mojej chcesz?! Krew tę za ojczyznę lałem! Z Madalińskim, z Dąbrowskim pod Bydgoszczą.
– Dużoś przelał? – oczy mu się zaśmiały drwiąco.
Rumieniec mnie obleciał, bom nieco przeholował.
– Nie moja to wina, żem się od rany uchował! Pan Bóg kule nosi… Alem karku nie szczędził!
– Znaczy, czasem panowie i swego karku nie szczędzą?
– Rzekłem już, nie biłem!
– Ty może nie, za młodyś. Ale biją inni, wszyscy prawie! I za wszystko. Za pańszczyznę, żeś w chorobę nie wylazł na pole, za drewno z boru wzięte, by dzieciary z zimna nie skisły, za humor własny, zły po pijaństwie, a często i z umiłowania krwi. Nahaj i dyby!
– To się zmieni. Chłop wolę otrzyma i ziemię. Ale w wolnym kraju. Rzecz pierwsza za miecz społem chwycić, zaborcę, co nam na piersi siedzi, porazić i przegnać!
– Społem, prawisz? – w głosie mu coś zaskrzypiało, nastroszył się, jak wtedy, gdy tamtego z ziemi szarpnął. – Ot, edukują was, pięcioma językami pewnikiem brechasz, tuzin tańców znasz, ale rozumu zawżdy, co za uchem brudu! Na chłopa liczysz, że ci pomoże? Że Austriaka i Prusaka z ziemi tej razem z tobą gnać będzie, znaczy tego, co go broni, bo on cesarz, co we Wiedniu siedzi, chłopa zakazał bić i rugować. A patenta józefińskie? Trzy dni w tygodniu pańszczyzna ma być, nie więcej, tego Austriak pilnie dogląda, choć prawda, że nie upilnuje wszyćkich, bo gdzie tylko pan może, ustawy gwałci, chłopa katuje i do roboty jako dawniej przymusza!!
– Że resztę tygodnia lud dla Austriaka robi, drogi budując lubo też wały sypiąc forteczne, tego nie wiesz? Nie dla chłopa, a dla siebie pańszczyznę skrócili, by ludzi do swoich robót gnać! – warknąłem zniecierpliwiony.
– Wiem. Ale drogi i wały nie wszędy i raz się je jeno buduje. A folwarki jako krople deszczu… Austriak starych i bolejących do łopaty nie gna i dzień święty, gdy wypadnie, uszanuje!
– Tedy się w cesarskich zamienicie bez żalu? A miłość ojczyzny, gdzież jest?
– Na gębie u panów, gdy im ochota szabelką pomachać przychodzi.
– Bluźnisz, na Boga!
– Dla was i prawda bluźnierstwo. Jeno prawda jest, że Austriak nie morzy ludu tak, jak pany. Prusak takoż, pewnikiem.
– Bluźnisz! Ojczyzna przecież… Kościuszki kosynierzy!
– Ci co z Kościuszkiem poszli, kosyniery jako prawisz, gdy do chałup wrócili, tych panowie szlachta – Polacy, słysz! – po sto batów w podzięce za miłość ojczyzny im wlepiwszy, w niewolę okrutną wzięli, a niektórych Austriakom w rekruty oddali!
– Nieee!
Rzec już co nie miałem, szał mnie jakiś chwytać począł, myśli mącąc.
– Prusak i Austriak żołnierza swego katują pałkami, za to w naszym wojsku… – wypaliłem w gorączce, ogłupiały z niemocy.
– Jednakoż! I w naszym, znaczy pańskim, choć w regulaminie kary takowej nie ma, leją, jeno solidniej, bo po polsku, bo swojego, własnego, niewolnego od wieków psa przez kije prowadzą.
– Łżesz!
– Sam Naczelnik kija nie żałował!…
– Co mówisz?! Toż…
– … Kijaszkami ciało z żeber obierając. Jeśli nie on sam, to oficyjerowie jego…
– Nieee!!! – chciałem uszy zatkać.
– W Warszawie, na Pradze, gdy dwóch ludzi w czas ataku z linii zeszło, bo źle komenda przez jaśnie wielmożnego oficyjera rzuconą była…
– Na rany!…
– … pan Naczelnikowy porucznik dwa razy po dwa szeregi ustawił i kijaszki zagrały taki taniec, że się czerwieńsze stały niźli mundurowy karmazyn, a w końcu i sczerniały od juchy.
– Na rany Chrystusa, przestań!!!
– Gdy zaś książę pan Poniatowski na linię, pijany, spóźnił się, złe mu jeno spojrzenie Naczelnik rzucił.
– Jezusie, co prawisz?!
– Tak to naczelniki i szlachta na chłopskim karku wojowali, żeby oną Polskę naszą wyzwolić…
– Boże miłosierny! Czyś oszalał?!
– … Wyzwolić tak, co by już pełna w niej wola była chłopa żywcem ze skóry drzeć, w smole gotować…
– Milcz!!
– … i w potrzebie mamić, że jak pierś nadstawi, to się potem pomyśli łaskawie, by mu los zelżał!
– Milcz, chamie!!! – ryk taki z gardła dobyłem, że aż echo w korytarzach pogoniło, kroki zatupotały i wrzask straży się rozległ: “Ruhe!”, głuszony śmiechem pełnym, szerokogębnym, radującego się kancelisty.
Chłop patrzył na mnie, rozumnie i życzliwie, milcząc.
Milczeliśmy, bo i nie było co mówić. Mnie wstyd palił i poczucie klęski, chłop zaś, jakby sam był, nie zwracał uwagi ni na moją osobę, ni na kancelistę, któremu chyba loch i wilgoć rozum odebrały, bo tylko chichotał, w kącie się skrywszy i miny robił takie, jak gdyby tajemnicę wielką posiadał.
Wiele zmiarkowałem, w nocy szczególnie z myślami się pojedynkując, z tego, co mi chłopski mędrek eks-kapral, w oczy owego wieczoru wypluł. Powiedzieć mu to chciałem, zagadać, dobrym słowem krzywdę umniejszyć, ale on jakby czuł, że go wzrokiem ścigam, gały w bok wykręcał, obojętny i senny stale. Może bym i w końcu gębę otworzył, gdy ranka pewnego, ledwie zdążyłem wylizać miskę z brunatnej polewki, drzwi otwarły się, skrzypiąc niemiłosiernie. Strażnik wskazywał na mnie, bez słowa dając znać, bym podążał za nim. Gdy wyszedłem, drugi stanął za mną i tak, w asyście więziennej, ruszyłem w niewiadome.
Długim korytarzem, schodami i znowu korytarzem dotarliśmy na galerię krytą, po przebyciu której, w trzecim korytarzu, jaśniejszym nieco, strażnik otworzył drzwi blachą obite i zostałem wepchnięty do wnętrza. światło słoneczne, bijące przez półkoliste okno, poraziło mnie jak kreta, tak świat mrocznej zgnilizny za swój już uznałem.
Na ścianie, nad rzeźbionym biurkiem, zarzuconym papierzyskami, widniał orzeł czarny, górujący nad grupą konterfektów uformowanych w zgrabne koło. Zbliżyłem się do okna, oczy mrużąc i ręką osłaniając, gdy zza pleców głos dziwacznie cienki, piskliwy, rzekłbym kobiecy, a przecież znany mi doskonale, zatrzymał mnie w miejscu.
– Zdrowyś już… dziecino? Patrzaj, a ja krajcara bym za ciebie nie dał. Wyżyłeś jak i ja, tedy pogawędzić czas!
On to był. Ileż razy jeszcze spotykać go będę? Warga stłuczona, na pół rozdarta, strup siny w kąciku ust, a spojrzenie to samo, okrutne i zimne jak u jaszczurki. I głos ten sam, a przecież inny, piskliwy jak u dziecka czy niewiasty. Milczałem.
– Paszporcik takiś zgrabny dzierżył – wyciągnął papier z szuflady, nie przerywając – że oczu oderwać nie mogłem! Kto ci go sprawił, dziecino?
To “dziecino” rozciągał i modulował grymaśnie, mszcząc się za kąpiel przy komorze.
– Znalazłem.
– Gdzie?
– Na ulicy, w Warszawie – głupie to było, ale nic bardziej rezolutnego do głowy mi nie szło.
– Na jakiej ulicy?
– Jezuickiej.
– I Karśnicki w nim stało?
– Właśnie. Dziwna familia… Mnie zaś Rezler. Hans Rezler.
– Dworujesz, czy o drogę pytasz? Kto jesteś, gadaj!
– Rzekłem już. Rezler, Hans Rezler, spod Poznania! Łatwo sprawdzić, wieś Buszewo, blisko Szamotuł.
– Sprawdzimy! Po coś granicę przekraczał?
– Do Krakowa, za interesami.
– To już wprzódy śpiewałeś. Teraz zaś prawdą nie żongluj, byś się później sam za głupotę swoją przeklinać nie musiał. Tedy jak było?
– Jak mówiłem. Handlową fortunę w Krakowie chciałem znaleźć.
– Z fałszywym paszportem? Dziwne to interesy musiały być, dziwne. Jakie?
– Nie pomnę. Łeb mi obiliście, klepki nie te same…
Rozparł się wygodnie i zmrużył ślepia.
– Żartowniś, krotochwile ci miłe. Taaak! Nie znasz Olizara? Poznasz, dziecino!
Sięgnął wolno po srebrny dzwoneczek i brzdęknął.
– Herr Inspektor! – moja eskorta stała w drzwiach wyprężona.
Drgnięciem głowy wskazał na mnie i zaraz stanęli mi po bokach.
– No jak, panie Karśnicki vel Rezler? Chcesz, by ci moi ludzie dowiedli, że się mylił ów mąż starożytny, co milczenie ze złotem równał?
– Który mąż? – próbowałem z głupia frant, alem się przeliczył.
Ciosy spadały raz za razem. Głowę chroniłem, bom się bał, że mi ją znowu wstrząsną, ale czułem, że długo nie wytrzymam. Koncept mi przyszedł, by zemdlonego udawać. Paść chciałem, ale mnie podtrzymywali, wreszcie ześliznąłem się na podłogę. Teraz jeno parę razów zdzierżyć nieruchomo… zdzierżyłem. Trzy czy cztery kopnięcia i spokój. Leżałem z zamkniętymi oczami, czekając aż mi wodę chlusną, gdy nagle młody pisnął cienko:
– Heraus!
Wyszli i został sam ze mną. Gdy śmiać się począł diabelskim chichotem, ciarki mi przebiegły po krzyżu, tak straszny był ten ni to śmiech, ni skowyt. Chciałem się zerwać, lecz cisnęło mnie do ziemi przerażenie potworne. Czułem jeszcze, jak mi nogi rozsuwa butem i gdy otwierając oczy pojąłem, zapiekł mnie taki ból w kroku, że straciłem przytomność.
Krótko w niemocy leżałem, bom się tego samego dnia obudził, ucisk zimny na czole czując. Kudłaty nad legowiskiem stał i mokrą szmatą twarz mi przemywał. Spozierał uważnie, a na obliczu wypisaną miał troskę, zarostem nie przykrytą, jakby nic między nami nie zaszło. Widząc mnie przytomnym, uśmiechnął się i zębiska białe wyszczerzył.
– Twardyś! Niełatwo cię ukrzywdzić. Zdrowo cię pomacali, a dychasz.
Uniosłem głowę. Skórę na styku uda i pachwiny but okuty zdarł ze szczętem, aż sukno czerwienią przemokło i do ciała się lepiło, ale źle kanalia wymierzył i dziewek mi na całe życie nie odebrał, jako ja mu uczyniłem.
– Kto cię tak…?
– Nie wiem. Inspektor ichni, po naszemu prawiący, pewnikiem swój, jeno Austriakowi cyrograf podpisał.
– On czy ludzie jego?
– On sam. Wysoki, włos biały, lis na gębie…
– Olizar!
– Kto taki?
– Rzeźnik! Pomocnikiem u kiełbasiarza był wprzódy. Prawda li to? – czort znajet! Takem słyszał, iście rzeźnik, choć rzadko tu bawi, komory objeżdża, gdzie ptaszków tajemnych łowi, a i gdy na miejscu siedzi, sam nie bije, jeno nadzór nad biciem trzyma. Dobrześ mu dopiec musiał, kiej cię sam pogłaskał! A i miejsce wybrał, jakby ubić zamiarował. Znał cię?
– Znał. A miejsce sam wybrałem w słabiznę go na rynku koląc, jeno celniej, gdy mnie pludry brali.
– Tedyś ze szczętem durny! Gdy biorą, trza iść, łba hardo nie stawiać, by zaś kolby lub bagnetu nie kosztować!
– Iść chciałem, ale dziewczynę trzepnął.
– Dziewczynę?
– Cygankę. Na rynku tańczyła. Uderzył ją, psi syn, a ja… Chciałem…
– Coś chciał, twoja rzecz. Ale żeś taki durny, panoczku… Oj! Oj! O ojczyźnie wykrzykują, do kraju ratowania się drą, a przez Cyganichę loch wąchają. Dziewczyńska dupa zawżdy pierwsza na myśli, oj!
– Nie poradzę! Nie mnie tłumaczyć, żem ogłupiał. Jeno nie mogłem inaczej, serce mi ślepiami owinęła, Boże mój, sam nie pojmuję nic. Nic!
– Ano tak, było, minęło, nie pora teraz…
– Kiedy nie minęło. W nocy mi po snach łazi.
– Tedy przegnaj marę. Jedno ci tylko ostało – słabego udawaj, ledwo dychaj, kiedy straż zachodzi, może cię przepomną na czas jaki.
Tak też i czyniłem. Gdy straż szła, leżałem bez czucia niby. Chłop – Gil Józef mu było – wokoło chodził, jęczącego opierując. Kancelista śmiać się przestał, niedługo zaś zabrali dziwaka i już nie wrócił. Sami ostaliśmy. Kudłaty mało co gębę otwierał, mnie wolę na paplanie dając. Czegom mu nie nagadał! O śmierci matuli, o Dominiku, o ucieczce, o ochocie do legii włoskiej i Bóg wie, o czym jeszcze. Gdy o Dąbrowskim mowa była, ożywił się nieco, inne wszystko koło uszu puszczając, jakby wcale nie słuchał.
– Głupi, jak zając przez trzy granice do legijów się miga i we wnyki wpada. Rozumnego same Austriaki do Bonaparta zawiodą! – powiedział to cicho, ale z takim głębokim przekonaniem, że anim śmiał wątpić, jakby wtajemniczonego w niepojętą kabałę przed sobą mając.
– Co mówisz! Jakim sposobem?
– Mundur jeno biały przyodziać i w cesarski szereg stanąć, gdy zaś swojaki w bliskości zamigoczą, cichcem umknąć i skórę nową przyodziać! Nieraz chłopaki nasze, krakowskie, czmychali w świat, moderunek pludracki praskając. Łeb można stawić, kiej się fortel nie uda, ale i wolę własną kupić, jak los pobłogosławi.
– W Austriaki, a potem zdezerterować? Hańba!
– Hańba? Nie chłopskie to nazwanie, pańskie! Nie hańba panom lud prosty deptać, a hańba wroga sposobem omamić. Kiedy tak, rób, co ci twój pański honor nakazuje! Mnie się o radę nie dopraszaj!
Tygodnie mijały i miesiące, a niewola jak żółć rozlana gryzła, chęć do życia odbierając. Gil milczał i ja do milczenia przywykłem z wolna. Robić cokolwiek – cel był to poczynań wszystkich. Każdy gest, ruch, czynność wszelaką, monotonię pobytu rozproszyć mogącą, celebrowałem z namaszczeniem i powoli dla przyśpieszenia biegu kolejnych dni, tygodni, miesięcy. Jedzenie, wstawanie, spacer po celi, łamigłówka myśli, wspomnienia, dłubanie w nosie i ziewanie nawet, były to epopeje rozciągane wzdłuż i wszerz, z dzikim uporem, w rozpaczliwym zapamiętaniu. Gil inaczej. Miast moje sposoby w czyn zamieniać, spał dwukrotnie dłużej, aż dziwnym było, że mu się ten sen nie przeje. Ale też jego nie męczyły po nocach widma owe z rodzinnego domu, z Bydgoszczy czy z krakowskiego rynku.
Czas płynął bez rachuby i rozeznania, bo w pryzonie ni zima, ni lato różnicy większej nie czynią. Wilgoć i chłód skręcały kości i stawy, lecz i do tego przywykłem, komedię z udawaniem pół-trupa dawno rzuciłem. Nawet dyskurs z Olizarem mniej mi się strasznym wydawał od tego sterczenia bez nadziei. Ale nikt nie przychodził, czasem tylko strażnik klapę w drzwiach uchylił i zajrzał, a dwa razy dziennie zupa śmierdząca wjeżdżała. Włos gęsty puścił mi się na głowie, do chłopa podobnym czyniąc.
Miesiące mijały i mijały.
Ranka pewnego, gdy strażnik łachy nowe przyniósł, stare ze sobą biorąc, chwyciłem go za rękaw prosząc, by mnie do Olizara prowadził. Nie myślałem, co czynię, za nic mi było, co stać się może, byle wyjść, choćby na moment. Strażnik rękę moją odepchnął szorstko i zniknął, drzwi zamykając z łoskotem, a mnie płacz straszliwy na wyro zwalił. Jezuuu! Ubić się chyba przyjdzie! Chłop po włosach jak dzieciaka mnie głaskał, a ja dzieckiem się prawdziwie czując, łzy roniłem rzęsiste. Gdy ustały, leżałem długo, twarzą w słomie, marząc o śmierci. Nagle nad głową ryknęło:
– Aufstehen sie!
Wstałem, oczom własnym nie dając wiary. Strażnik stojący w drzwiach wydał mi się dobrodziejem umiłowanym. Rad szedłem za nim i dopiero na galerii, którą już uprzednio kroczyłem, opadła ze mnie fala uniesienia, a rozsądek przemówił, potem wahanie, w końcu strach zimny…
Pchnięto mnie do owej komnaty z konterfektami. Za biurkiem siedział ktoś, kogo już znałem, nie Olizar przecie. Oczy-szpiegi zza okularów okrągłych spozierały, jak wtedy na rynku. Tegoż samego milczącego człeka przed sobą miałem, jeno nie w surdut, tylko w mundur zielony z żółtymi wypustkami odzianego.
– Panie! – wyrwałem się, przerywając milczenie. – Jak długo trzymać mnie zamierzacie bez sądu, bez wyroku?
Powtórzyłem po niemiecku to samo. Zmiarkował widać, bo mu się w oczach coś ruszyło.
– Panie!
– Nic wam powiedzieć nie mogę, dopóki nie wróci inspektor cesarski, pan von Olizar – mówił cicho, ledwie słyszalnie, akcentem różnym od tego, jaki u innych Austriaków słyszałem.
– A wy, panie?
– Ja niewiele mogę, w jego ręku sprawa.
– Przecież urzędujecie!
Uśmiechnął się, ręce rozkładając i czekać kazał cierpliwie. Czekać cierpliwie! Gdyby dzień chociaż w lochu spędził, nie o cierpliwości by prawił.
– Przywieść was kazałem, z nadzieją, że się wreszcie przyznacie, sobie i nam fatygi szczędząc.
– Do czego mam się przyznać?
– Tego ja nie wiem.
– Tego nikt nie wie, niewinnym jest.
– Wiedzieć winniście, jako wobec władzy więziennej niewinność najcięższym jest wykroczeniem. Tedy zreflektujcie się póki czas. Zali zabawa z pistoletami na komorze granicznej, takoż w oczach waszych winą nie jest?
– Tedy sądźcie mnie za to, niech wiem chociaż, ile czasu gnił jeszcze będę!
– Imaginujecie sobie, że za to i do końca żywota posiedzieć można?
– Boże mój!
– Wina wasza ciężka, a i w pełni nie znana. Prawdy nie mówicie, a szkoda. Verba veritatis kary pomniejszeniem często bywa nagradzona. Zważcie!
– Mówiłem już. Rezler jestem… pod Poznaniem, blisko Szamotuł, wieś Buszewo, ojczym mój tam siedzi. Sprawdzić mieliście.
– Sprawdzimy.
– Kiedy?!
– Przyjdzie czas.
– Panie, na Boga Wszechmogącego, kiedy?! Sprawdźcie rychło, zapłacę! Na cóż wam dzierżyć mnie tu do śmierci?
– Czym pan zapłaci! Kilkadziesiąt florenów mieliście w kapocie. Za tyle i strażnika nie kupicie.
– A was za ile kupić można?! – krzyknąłem i natychmiast pożałowałem wybuchu przerażony, że mnie do lochu odprowadzić każe. Gdym usłyszał odpowiedź, krew mi cała z twarzy odpłynęła.
– Za dziesięć tysięcy talarów! Napiszcie do ojczyma, niech wam sumkę przyśle. Wolno was puszczę!
– Całkiem wolno?
– Niezupełnie. Do wojska pójdziecie, by Olizar protestacji wnosić nie śmiał. Swoje ma on z wami porachunki, więc ostrożnym być muszę. Dać wam papier?
Myśli kłębiły się jak huragan. Do wojska i zdezerterować, gdy się pora nadarzy, jak Gil prawił. Ale ojczyma prosić znienawidzonego, co matkę zadręczał… Tedy nie pisz i w lochu zgnij, honorem onym i hańbą, które ci chłop wypomniał, zastawiając się… Boże, zmiłuj się! Co czynić? Słońce strzeliło mi w ślepia, wyłażąc zza chmur i przez okno wdzierając się do komnaty. Żyć po drugiej stronie, nie w cieniu, w słońcu. Boże, Boże…
Słabo się nagle poczułem, widać loch organizm mi dobrze podjadł, bo się Austriak ruszył:
– Hej! Co wam?
– Nic. Papier i inkaust dajcie.
Trzy miesiące minęły. Szczurza nasza dola nic się nie zmieniła. Nasza powiadam, bo – choć rzadko do siebie przemawiając – zbrataliśmy się z Gilem na dobre. Mnie się zdawało, że od wieków go znam. Co on myślał, nie wiem, pewnikiem podobnie. O pisaniu swym starałem się nie myśleć. Pierwszy raz w życiu żebrałem, choć gdyby mi to kto przepowiedział, nie dałbym wiary. Ojczym warknie jeno i podrze, albo i nacieszy się, i nadworuje z Borkiem do syta. Wstydziłem się chwili słabości, ale cofnąć czasu nie było w mojej mocy, choć, klnę się, cofnąłbym, gdybym mógł. Loch mnie półmartwym uczynił i obojętne mi już było, czy zdechnę tu, czy gdzie indziej. Byle rychło.
Kiedy więc po raz wtóry przed urzędnikiem w okulary zdobnym stanąłem i gdy mi papier pokazał z przeznaczeniem do jednego z pułków austriackiej infanterii, który na Węgrzech stał, myślałem, że śnię.
– Talary wam wypłacono? – spytałem głucho.
– Bez nich nie wyjąłbym was ze studni… żegnam. Nie wracajcie tu, bo wam Olizar nie daruje. No! Niech się pan pośpieszy! Żołnierze czekają, odwiozą pana.
– Ilem czasu siedział?
– Styczeń jest, roku 1800. Sami liczcie!
– Styczeń… roku…
Trzy lata z okładem. A ja trzy wieki naliczyłem. Skłonić się chciałem i wyjść, gdy naraz pamięć drgnęła.
– Prośbę mam.
– Jaką?
– Pozwólcie mi do celi wrócić, druha pożegnać.
– Druha?! Kpicie chyba? Olizar na złość wam do chłopa was wsadził, a wy… wy zbrataliście się z chłopem. Szlachcic przecież jesteście! Cóż, idźcie.
Chwilę potem stanąłem w drzwiach celi. Mówić nie musiałem, z oczu mi wszystko wypatrzył.
– Żegnaj, złego słowa nie pamiętaj.
– Co wy, panie…
Na pięcie się obróciłem, by odejść, gdy mnie coś jeszcze kolnęło.
– Czekaj! Nie pytałem jakoś, a przecież znać chcę. Za co w lochu siedzisz i kiedy ci pora wychodzić?
– Niedługo, szkoda frasunku. A za co? Za kradzież!
– Co ty?! Toż…
– Kazań nie praw! Pożyjesz, obaczysz, że złodziejstwo występkowi nie zawżdy równe. Pan Bóg miłosierny, na niebie sądy odprawiający, przykazał – po prawdzie ubogim tylko – “nie kradnij!”. Jeno zapomniał dodać: choćby ci dzieciska i kobieta z głodu na oczach zdychały!
Plecy pokazał, a moje kroki zadudniły echem w korytarzu.