Dopiero gdy Janek wyjechał, Dominik pojął, co oznacza samotność. Tak jak teraz nie odczuwał jej jeszcze nigdy. Nawet po śmierci matki, w kotle wrzącym od ruchu, bieganiny i wrzasków, jakim był dwór w Buszewie, w korowodzie wizyt i polowań, w oczekiwaniu świąt, czuł się otoczony życiem, buchającym jak para, rozgrzewającym, pozwalającym myśli oddalić od smutnych spraw przynajmniej na czas dnia. Obecność brata była tak mocno z tym wszystkim sprzężona, że Dominik nie zdawał sobie sprawy z tego, czym mogłaby stać się jego nieobecność. Nie krótkie, kilkudniowe wypady, ale nieobecność wieczna, nieskończona, niepojęta.
I teraz żywił przez kilka dni nadzieję, że brat lada chwila się zjawi, jak zawsze konia do stajni wprowadzi, budząc zdziwienie służby, że nie na tej samej szkapie przybył, na której wyjechał, i gniew ojca, jeśli nowy koń wyglądał na gorszego; że na ganek skoczy, zamknie się w swojej komnatce i zwali na posłanie w buciorach, w mig zapadając w sen głęboki. Wejść wtedy doń można było przez okno, poprzeglądać pistolety długie, srebrzone, z których za domem się często wprawiał, a które po ojcu swoim odziedziczył, pierwszym mężu matki, owym Karśnickim; w but długi skórzany nogę wsadzić i siedzieć, wpatrując się w leżącego z uczuciem radości, że oto czuwa nad tym wielkim bratem, śmiałym i zgrabnym, kochanym przez całą czeladź, a zwłaszcza przez co młodsze dziewczyny.
Ale Janek nie wracał.
Dni parę zaledwie minęło – święta się dopiero kończyły – lecz Dominik czuł, że tym razem brat już nie wróci. Nocna scena, gdy zbudzony, ledwie przytomny zobaczył przed sobą twarz rozognioną, majaczyła mu w pamięci jak sen lub przywidzenie. Pojedyncze tylko słowa zachował: “Wielkopolska… kolebka ojczyzny… pamiętaj! pamiętaj”! Ojczyzna, nie stanowiąc zjawiska materialnego, nie dając się wziąć do ręki, pogłaskać czy na przykład rzucić o ścianę, była dlań czymś nieuchwytnym, czymś odległym, obcym, pachnącym kadzidłem i ulotnym jak cytaty łacińskie mamrotane przez księdza w czasie nabożeństwa, a przecież ważne i potężne, jak dusza, jak Trójca Święta… Była wszakże wyrazem i niczym więcej. Ojczyzną ojca był Królewiec, leżący gdzieś daleko nad morzem i Buszewo, i król, który w Berlinie na tronie zasiadał. Ksiądz Lomazzo swoją ojczyznę opłakiwał, która znajdowała się hen za górami. Tę jakobini we krwi chrześcijańskiej skąpali… A Janek? A matka? W pewnym momencie spostrzegł, że nie jednym, lecz dwoma językami potrafi mówić, po polsku i językiem, który z wolna przyswajał sobie od Anny, Grety i od ojca. Ojciec, który tym drugim językiem rozmawiał z częścią służby i z landratem, nieraz perorował, że już Polski nie ma, że na wieki pogrzebana, że za butę swą i hardość karę na się ściągnęła i że już na zawsze Prusy na ziemi tej zasiadły. Dominik pojmował, że tak jest słusznie i że tak być musi wiecznie, gdyż sam Pan Bóg tak postanowił, a co on stanowi, tego ludzie zmieniać nie powinni, by grzechu śmiertelnego na duszę i ciało nie ściągać.
Nocne wyrazy zapalczywie szeptane przez Janka, choć zrozumiałe, wydawały mu się obcymi, a sens ich wywoływał w głowie Dominika przedziwny zamęt. Janek, Polskę ową, nie istniejącą, skazaną i pogardzaną, uważał za swą ojczyznę i na matkę się klął, że i jej to jest ojczyzna, a także Dominika. Za takie słowa drogo można było zapłacić, przeciw pruskie, przeciw królewskie, przeciw ojcowskie to były słowa. Czemuż więc z myśli precz ich nie wyrzucił? Może dlatego, że Janek nie okłamał go nigdy, że gdy o Polsce mówił, patrzył oczami matki, tymi samymi, które Dominik tak ukochał i za którymi płakał. I czuł w sercu jakąś dziwną i rozpierającą radość, że go Janek ze sobą równa. Ojciec. Ojca kochał, ale nie potrafiłby przytulić się do jego rąk jak do rąk matczynych, czy do pachnącej kuchnią Grety.
Niemka Greta, która pono niegdyś, w młodości, była opiekunką ojca, mówiła tylko po niemiecku, a przecież nie nienawidziła Polaków, polską czeladź dworską, kiedy mogła, dokarmiała i broniła przed gniewem starego. Mogło by się wydawać, że samą miłość nosi w swoim zwalistym łonie, przykrytym stosem koronek i fartuchów haftowanych, że nie potrafi na nikogo w świecie krzywo spojrzeć, nadąć się czy zęby pokazać. Mogłoby się tak wydawać, gdyby nie pisarz dworski Borek – jego Greta nie cierpiała z całej duszy.
Ów Borek, tutejszy Polak, Wielkopolanin, indywiduum znienawidzone przez wszystkich prócz ojca, choć i to nie wydawało się być pewnym, za Karśnickiego był parobkiem, doglądał koni. Gdy raz dziewczynie dworskiej zrobił dziecko, a żenić się nie chciał nawet pod groźbą chłosty, stary Karśnicki po pysku go łapą wytrzaskał, zęby dwa wyłamując, a pannę wydał za drugiego koniarza, trzosikiem skromnym pretensje pana młodego uciszywszy, zaś Borka posłał w rekruty, razem z kilkoma innymi, których mu z dymów jego nakazał wybrać urząd pruski. Jakim cudem Borek uniknął służby żołnierskiej – tego nikt nie wiedział. Czas jakiś podobno plątał się w kreisgerichcie przy sprawach kryminalnych, zbierając wiadomości dla działu żydowskiego, który utworzono po likwidacji sądów kahalnych. Wrócił tuż przed śmiercią matki i pisarzem został przez Rezlera mianowany, w miejsce Antoniego Cieleckiego, staruszka, który jeszcze Janka na rękach nosił. O wszystkich tych szczegółach szeptano po kątach, języki na Borku strzępiąc, jako że jednej chyba duszy przyjaznej nie miał, co mu zresztą nie przeszkadzało nosić głowę wysoko. Nawet dziewczyny dworskie, chociaż gładki był nad podziw, unikały go i rzadko która dała się namówić na wieczorne obmacywania w stodole, tak iż częściej musiał je niewolić. Jedynemu Hansowi schodził z drogi, ślepia odwracając.
Dominik o Borku, jak i o wszystkich innych tajemnicach dworu nasłuchał się od Grety, która gadała, kiedy tylko mogła, ni to do niego, ni do siebie. A i swoich obserwacji dorzucał z każdym dniem sporo.
Borek, obdarzony przez Rezlera zaufaniem szybciej niż się tego sam mógł spodziewać, źle pierwszy krok postawił. Ubierać się począł we fraki ponaszywane koronkami i wstęgami, w buty z klamrami, laskę z gałką błyszczącą nosił i kapelusz z szerokim rondem nasadzał na czubek głowy, a prawdę mówiąc na perukę z harcapem wstążkowym. Czeladzi, służbie dworskiej i oficjalistom oznajmił, że odnalazł stare papiery, w których jak byk stoi, że on, Borek, ze starej pruskiej rodziny, przez przypadek nieszczęsny jeno spolszczonej, familię swoją wywodzi. Od dziś więc “von Borek” mają go zwać, jeśli kto nie chce ze dworu iść. Tego już było Rezlerowi za wiele. Wezwał Borka do siebie, sklął tak głośno, że na podwórzu było słychać, po czym pisarz wyleciał siny z komnaty, bez peruki pudrowanej i już bez owego “von”, bo ani słowem nie wspomniał odtąd o swym prusactwie. Nie mniej od niego zaskoczyło to służbę i Dominika. Widzieli codziennie, jak Rezlera do prusactwa ciągnie, jak mu się kłania i podlizuje, gdy więc Borek mistrza chciał przeróść i przez niego samego został przywołany do porządku – nic już nie mogli pojąć.
Nic się jednak po tym nie zmieniło. Borek wobec ludzi dalej był twardy i bezwzględny, tylko przed Rezlerem płaszczył się bardziej niż dotychczas. Ten zaś, jakby nie pamiętał, co zaszło, Borkiem się wszędzie wyręczał i chwalił sługę często, że parobków i okoliczne chłopstwo trzyma krótko w garści. Gdy na skargę przychodzili, że pisarz dziewczyny gwałtem w zboże ciąga lub w stodołach dopada, krzywdę robiąc – Dominik sam widział jedną taką, pucatą dziewkę z grubymi łydami, wychodzącą ze spichrza za krzywo uśmiechniętym Borkiem, zapłakaną i prostującą spódnicę – wówczas Rezler pięścią przed nosami chłopkom wymachiwał, batami i rekrutami grożąc. Skargi ustały, ale też i częstotliwość Borkowych zabaw na sianie znacznie się zmniejszyła od pewnej nocy, gdy ktoś go z dziewczyny ściągnął, worek zgrzebny na głowę zarzuciwszy, i sprał niemiłosiernie. Odtąd Borek jeszcze bardziej nienawidził chłopów i znęcał się nad nimi zaciekle, oni zaś wyśmiewając niefortunne ambicje pisarza, nadali mu przezwisko “won, Burek!”
Dominikowi wydawało się, że zna Borka od dziecka i dopiero owej niedzieli po świętach, gdzie do dworu zawitało wesele, zrozumiał, że nie znał człowieka.
Od strony wsi zbliżała się wtedy rozwrzeszczana hurma, muzyką rozśpiewana, kolorowa, brzęcząca. Czerwień i czerń ludowego stroju tutejszej ziemi rozlewały się po gościńcu, czyniąc zeń migotliwe pole, nasycone kwieciem chabrowym i makowym. Dwa wozy z młodymi, z gośćmi i z kapelą tak gęsto były zapchane, że skrawka deski nie było widać, a tylko koła toczące się z mozołem pod górę. Istne ptactwo kłębiące się na gałęzi, gdy o liszkę schwytaną bój toczy. “Przodki” z przyśpiewkami, “szocze” i “wiwaty” tańczone do rytmu muzyki, ruch czyniły wokół tych dwóch wież Babel, kurz wzniecały – bo już i ziemia zaczynała się dusić, porażona słońcem, co od tygodnia nie schodziło z nieba – i spowijały całą czeredę w szarobure obłoki. Skrzypce zawodziły rozkosznie, nietrzeźwą znać ręką prowadzone, do wtóru klarnetu lub na zmianę dud i basującej godnie maryny, którą wspomagał zastęp blaszanych krążków.
W bliskości dworu ciszej się w kupie uczyniło, aż zamilkło wszystko i tylko gwizd tartych osiek niemile wdzierał się w uszy.
Stanęli u bramy.
Cisza zaległa grobowa. Jedna struna nie drgnęła, żadna ręka ruszyć się nie śmiała. Kilku chłopów z wozu pozsiadało, inni siedzieli jeszcze, patrząc uważnie i wyczekując. Naprzeciw przypatrywała się dziwowisku gromadka czeladzi, gęby otworzywszy, nieco dalej, w połowie drogi od wjazdu do kolumn portyku, stała Greta z Anną, obok nich Dominik. Obie gromady czekały na Rezlera.
Wyszedł wreszcie, nie ubrany do końca, w rozpiętej koszuli i w kożuszkowej kamizelce naprędce zarzuconej, w towarzystwie Borka, który swoim zwyczajem dzierżył pod pachą w skórzanej teczce plik papierów. Rezler podszedł bliżej bramy, spokojny i chłodny, zaś Borek, który czujnie stąpał obok, na próżno próbował przegonić z warg jadowity uśmieszek. Rezler przypatrywał się przez chwilę gromadzie, po czym skinął na pisarza. Ten postąpił krok do przodu i zapytał przymilnie:
– Z czymże to przychodzicie, dobrzy ludzie, pana swego w dzień niedzielny niepokojąc?
Na te słowa wystąpił z szeregu stary chłop, z twarzą przez wiatr i słońce zjedzoną, że jak zasuszona śliwka odcinała się od jasnych włosów, kapelusz zdjął, co i drudzy zaraz uczynili, i kłaniając się nisko rzekł:
– Łaski jaśnie wielmożnego dziedzica dopraszamy się! Łaski dla młodego, dla Kaspra. Żeni się, a w rekruty iść mu trzeba. Żonkę młodom ostawi…
– I co z tego?! – przerwał Borek, tracąc gwałtownie uśmiech. – Wola pana Rezlera!
– Drugi zań by się ofiarował, chtóry krom brata nic by nie ostawił.
Borek spojrzał na Rezlera i widać z twarzy jego wyczytał, co chciał, bo się nagle napuszył jak indyk, krok jeszcze jeden postąpił ku przodowi i piersią chłopa dotykając, zawrzasnął:
– Cóżeś, chamie, umyślił?! Wolę pana jak stare gacie odmieniać będziesz, wedle swej woli?! Niedoczekanie twoje! Diabelskie nasienie! Wywłoko! – przerwał, gdyż z grupy wolno wyszedł strojny młodzieniec, który trzymał w ręku jakiś papier. Podał ten dokument Borkowi.
– Cóż to?
– Dziada papiery. Stoi w nich, żem od żołnierki wolny!
– Skąd wiesz, co stoi, kiedy liter nie znasz?
– Ksiądz Zimorowicz przeczytał.
Rezler na dźwięk nazwiska księdza podszedł nagle i papier Borkowi z ręki wyjął, wzrokiem przelotnie obrzucił i na oczach wszystkich przedarł na krzyż, a strzępy rzucił na wiatr.
– Panie! – chłop do ręki mu przypadł, chcąc papier wyrwać, ale się spóźnił, a Rezler za kołnierz go ucapiwszy, twarz do swojej przysunął, w oczy popatrzył złowrogo i sycząc: “Precz!” miotnął w piach przy bramie.
Jęk głuchy wśród ludzi poszedł, podczas gdy Rezler, nie bacząc na nic, ku domowi już zmierzał.
To “przecz” drugi raz z ust ojca usłyszane, tak się Dominikowi okrutnym, tak nielitościwym wydawało, że aż sam pojąć tego nie mógł.
Borek, rozkraczony, pod boki się wziął i używał do woli:
– Patrzaj, chamie! Papierem przez buntownika sylabizowanym się zastawiasz! Wesele sprawiłeś, by się od służby królewskiej migać?! Przed mundurem się wybraniasz? Chytryś, glisto sparszywiała! Precz idź, bo ci bat takie weselisko na dupie zagra, że do śmierci popamiętasz! Ty gnoju zatracony, ty… – ciskał obelgami, zapieniony, upajający się swoją siłą, mściwy.
Dominik już chciał do dworu wracać, gdy zatrzymał go cichy głos dozorcy stadniny, który do jednego z czeladzi mówił:
– Prusactwo łeb na karku ma i wie, co czyni. Chytrze se to wykoncypowali. Nie oni, jeno dziedzic z ich rozkazu rekruta wybiera, gniew gminu na się ściągając, nie na urząd. A ten – głową wskazał klnącego i wygrażającego ręką Borka – ten od Prusaka gorszy. Sam czort nie wpuści go do piekła, ze strachu!
– Tedy w czyśćcu go dopadniem jeszcze i skórę złoim! – zaśmiał się parobek.
– Głupiś, krotochwile jeno we łbie…
Dominik ruszył w stronę sadu, zamyślony i smutny, ścigany szlochem panny młodej, który wiatr niósł z dołu wzgórza, od gościńca.
Święta wielkanocne, niewesołe i szare, a dla Dominika bolesne nieobecnością brata, minęły szybko. Po słońcu piekącym przyszły deszcze ulewne, wlewające nowe siły w wiosenną zieleń. Bociek pojawił się już na łące, stąpając wytwornie i żaby tropiąc.
Rezler wyjechał do Poznania i rządy dworskie zostawił na Borkowej głowie. Pisarz jednakże, miast władzy samodzielnej nadużywać zwyczajem swoim, przycichł, ludziom nie dokuczał, uśmiechał się tylko złośliwie a tajemniczo. Czuli wszyscy, że się coś znacznego święci i ta cisza przed burzą trwożyła bardziej ludzi, aniżeli dawniej pisarzowe fanaberie.
Ojciec wrócił w trzy powozy, z których się ludzi kilkunastu wysypało. Był wśród nich i człek w sutannie, który rozprawiał zażarcie z landratem Scholzem. Tegoż dnia wszyscy dworscy zarządcy, którzy jeszcze Karśnickiemu służyli, dostali wymówienie. Rezler, żałobę uznawszy za skończoną, zęby po swojemu pokazał.
Od śmierci Karśnickiej-Rezlerowej niejeden liczył się z wyrugowaniem, Rezler bowiem już uprzednio kilku zwolnił i nowych, w tym kilku Niemców, powsadzał na ich miejsce, ale że wszystkich starych stanowisk pozbawi, tego się nikt nie spodziewał. Ze wszystkich oficjalistów, rządców, komisarzy, dozorców majętności i aktuariuszy jeden tylko Borek nie utracił stołka. Greta za Marcinem poczciwym, który końmi pańskimi od lat powoził, prosiła uniżenie, ale mu Rezler nie zapomniał tego, że się wówczas pod kościołem, gdy ich szlachta turbowała, zapadł jak pod ziemię i serca swego zmiękczyć nie dał. Marcin tedy wziął w rękę kostur kozikiem rzeźbiony i zarzuciwszy na plecy torbę, w którą mu Greta ukradkiem nawtykała jadła, wymaszerował za bramę, przed siebie, bez nadziei żadnej, bo mu starość żebraczy już tylko chleb mogła ofiarować. Gdy mijał Dominika, spojrzał nań pustym wzrokiem i przeszedł nie zatrzymując się. Dominik chciał mu rzec jakieś słowo, pożegnanie, ale wydusić z siebie nic nie mógł, wstyd go palił i żal nieznany mroczył serce. Zawrócił więc w stronę dziedzińca, na którym już nowi panowali wszechwładnie.
Obce twarze, ciekawość rozbudzające, szybko uwagę chłopca w inną obróciły stronę. Najbardziej interesował go duchowny. Następca księdza Zimorowicza wywoływał dwojakie uczucie. Nie budził żywiołowej sympatii, nigdy się nie uśmiechał, a spojrzenie miał mądre, przeszywające, gesty starannie wymierzone, powolne. Przy tym wszystkim nie był odpychający, wzbudzał szacunek swą wiedzą, a życzliwość kalectwem. Utykał na prawą nogę, co nie mogło dziwić, zważywszy, że jak sam powiadał, przez kilka lat w armii królewskiej służył jako kapelan i dopiero po bitwie pod Jemappes kontuzja poza nawias wojska go usunęła. Na bladej, zielonkawo-przeźroczystej twarzy, z której świecące oczy wyrywały się jak biżuteria, rzadko pojawiał się grymas. Jedyną ruchliwą częścią ciała były palce, które nieustannie kręciły młynka lub splatały się w skomplikowane sieci, by za chwilę wybijać na ścianie takt marsza.
Ksiądz nazywał się Hondius. Już pierwszej nocy Dominikowi śniło się, że widzi go na ambonie. Wchodził po krętych schodkach na dno “łodzi apostoła”, otwierał Biblię, klęczał w pokorze, a potem nagle stawał i wyciągał dłoń w przestrzeń, krzycząc: “Wielka Polska! Ojczyzna!” Ale twarz miał już nie swoją, lecz księdza Zimorowicza. Hondius widać wiedział o tym, bo za włosy siwe chwycił, próbując zerwać z własnej twarz polskiego klechy, szarpał z całą mocą, rwał, drapał długimi, pielęgnowanymi paznokciami… bez skutku. Ksiądz Zimorowicz uśmiechał się pogodnie i nie zamierzał ustąpić… Dominik obudził się, ciężko dysząc.
Tego dnia pojechali wszyscy do kościoła, by wysłuchać pierwszego kazania księdza Hondiusa. Kościół był pełen, pełniejszy jeszcze niż w Wielką Sobotę, tak iż tłum wylewał się na dziedziniec. Miejsca dla Rezlera, Scholza i zarządców przygotowane zostały uprzednio na samym froncie, tuż pod amboną, nieco na prawo od krytego aksamitem podium, które dźwigało wielki, złoty fotel, flankowany przez dwa podobne, choć skromniejsze stolce. Zagrzmiały dzwonki i w otwartych drzwiach zakrystii ukazał się orszak – biskup w lśniącej ornamentami i haftami kapie, podtrzymywany z obu stron przez dwóch kleryków, i podążająca z tyłu świta, pełna twarzy skupionych lub nadętych, ust poruszających się bezgłośnie, oczu znudzonych, tonsur i habitów.
Teraz dopiero Dominik przypomniał sobie, że Hondius kilkakrotnie wspominał o swoich prośbach w diecezji, by jego świątobliwość biskup poznański Ignacy hrabia Raczyński zechciał zaszczycić jego nową parafię. Hondius, gdy rozprawiał o biskupie, nie miał dla niego słów uznania, czy raczej uwielbienia. Zdawało się, że nikogo w świecie tak nie kocha, jak Raczyńskiego, eks-jezuitę, znającego pono całą Europę, niezliczone języki, sztuki i nauki, jak powiadał Hondius, wszystkie, nie wyłączając astronomii, którą studiował u sławnego Hella. Raczyński niedawno, bo w 1793 roku, po zgonie Okęckiego, mianowany został kanonikiem poznańskim, zgodnie z wolą najjaśniejszego pana, którego sercu miły był nad podziw. Biskup, odbywający właśnie objazd duszpasterski ziem diecezjalnych, w czym coraz częściej wyręczał schorzałego arcybiskupa gnieźnieńskiego Krasickiego, zgodził się chętnie wprowadzić Hondiusa na nową parafię, co ten poczytywał sobie za największą łaskę, lecz mimo błagań Rezlera nie przyjął zaproszenia do spożycia obiadu w ich domu, tłumacząc się pośpiechem i koniecznością objazdu kilku innych miejscowości. Powóz otrzymany w prezencie od króla, a tak wytworny i bogaty, że Dominik nigdy podobnego mu przepychem nie widział, czekał już na biskupa przed kościołem, by po mszy uwieźć go w świat.
Raczyński zasiadł w fotelu i obrócił twarz ku ołtarzowi. Dominik czekał na inaugurację napięty, przypuszczając, że znowu coś ciekawego się wydarzy. Nic się jednak nie stało. Ksiądz Hondius w asyście ministrantów zaintonował mszę i w kościele zapanowała zwykła, męcząca Dominika nuda. Dopiero gdy Hondius zaczął czytać ewangelię, szmer lekki przetoczył się nad tłumem i głos jakiś syknął: “Diabeł ogonem mszę klepie!”, ale go inne głosy w mig uciszyły. Rezler uwagi na to nie zwrócił, Borek zaś, który jeszcze przed chwilą siedział obok niego, zniknął bez śladu. Dominik chcąc rozproszyć znużenie, począł go wzrokiem wypatrywać, lecz bezskutecznie.
Po ewangelii wyszedł przed ołtarz Raczyński. Mówił krótko, przedstawił Hondiusa, wychwalając jego kapłańskie doświadczenie, po czym nagle filozofować zaczął na temat powinności, jakie wszyscy wobec ziemskiej władzy najjaśniejszego pana należycie wypełniać mają, o miłości głębokiej ku majestatowi królewskiemu, bez której to miłości i szacunku kłamcą się jest i bezbożnikiem, jako że wszelka władza ziemska od Boga jest dana – prawdy te proste i nieskomplikowane Dominik setki razy słyszał w domu, toteż nudził się coraz bardziej i tylko wyskrobywanie paznokciem kruszącego się bez oporu tynku w spoinie filara dawało mu chwilową satysfakcję.
Wyrwał go z tej czynności podniesiony głos Hondiusa, który powtórnie wszedł na ambonę. Raptownie, nim głowę zdążył odwrócić, krzyk wstrząsnął ludźmi, tłum zafalował i szarpnął się do wyjścia. Nawet biskup poderwał się z fotela i chwila długa minąć musiała, nim pojął i opadł z wolna na siedzenie.
Z góry, od krzyżowego sklepienia, wielki, papierowy smok, klejony z kolorowych ścinków, spuszczał się po sznurze, falując skrzydłami.
– … Oto szatan, co do buntu chłopów przeciw panom kieruje, oto symbol buntu przeciw władzy, którą Bóg w wybrane ręce kładzie, oto pycha buntownicza, niegodziwa a sprośna! – Hondius przemawiał głosem mocnym, tak teraz inny, niepodobny do flegmatyka, natchniony, wieszczący.
Wtem zza filara wyskoczył rycerz w hełmie, z kitą długą na plecy spadającą i w pancerzu z łuski blaskomiotnej, włócznią się zamachnął i rozpruł gadowi brzuch, aż się trociny posypały na głowy nic nie rozumiejącego gminu, zalęknionego, trwającego w pokorze na kolanach.
– … Tak jak święty Jerzy smoka pokonał, tak prawo nad królestwem ciemności zapanuje, porządek nad buntem, dobra wola nad złą, a ręka w zwierzchność godząca uschnie i odleci!
Dominik chociaż blisko stał i widział, że potwór nie jest żywy, lecz zmajstrowany wymyślnie, drżał cały i dziwił się, że ten i ów ze szlachty uśmiech pod wąsem kryje, a niektórzy w głos ryczą z wesołości, wzbudzając tym gniewne spojrzenia Rezlera. Ojciec jednak nie dojrzał tego, co Dominik spostrzegł w ułamku chwili: wyraz niesmaku w skrzywionych ustach biskupa. Raczyński nie czekając końca mszy wstał i skierował się ku zakrystii.
Wracali do domu bryką, którą po raz pierwszy powoził nie Marcin, lecz sprowadzony lokaj w liberii. Scholz z Rezlerem omawiali wyposażenie nowych kolonistów, zostawiając Dominika własnym, ciężkim myślom. Gdy już byli niedaleko dworu, z tyłu rozległ się tętent konia, coraz bliższy i donośniejszy. Dominik wychylił się i ujrzał Borka, który galopował za nimi we fraku i z dziwnym przybraniem głowy.
Pisarz minął pojazd nie zatrzymując się, w przelocie tylko zerwał błyskotkę z głowy i kłaniając się nisko, zarechotał. Landrat i ojciec wtórowali mu pełną piersią, krztusząc się od śmiechu i dowcipkując. Nawet lokaj na koźle nie żałował gardła. W ręku Borka mieniła się błyszcząca krągłość – hełm świętego Jerzego, z kitą długą, podobną do końskiego ogona.
Następnego dnia ksiądz Lomazzo oznajmił, że wraca do Francji. Inne tam wiatry zawiały, kościołowi bardziej przychylne, a i tęsknota za ojczystą ziemią musiała swoje uczynić. Abbe spakował swój skromny kuferek i udał się do Rezlera po ostatnią zapłatę. Chłodno był żegnany, lecz brykę na drogę do Poznania wyprosił, skąd pocztą już na zachód zamierzał się udać.
Dominik, który nigdy sympatią szczególną nauczyciela nie darzył, poczuł teraz, że mu go będzie brakować. Nie tak mocno, jak Janka – lecz jednak. Lomazzo, milczek ludzi unikający, który jedynie w czasie lekcji z chłopcem rozgadywał się nieco, był jedną z tych nielicznych osób, do których Dominik czuł irracjonalne instynktowne raczej zaufanie. Stał długo na gościńcu i patrzył na oddalający się powóz, z którego ksiądz wychylił rękę, machając na pożegnanie lub może błogosławiąc.
W kilka miesięcy później ojciec wezwał Dominika do siebie i oznajmił synowi, że posyła go do szkoły, do Rydzyny, gdzie będzie pobierał nauki w konwikcie pijarskim. Stary Rezler, w obawie przed protestem dziecięcym, płaczem może i prośbami, zaczął od razu uspakajać syna i opisywać mu konwikt dostatni, w którym zamieszka, a w którym przełożonym jest znany panu Bronikowskiemu eks-major Deybel. Ten się Dominikiem zaopiekuje należycie.
Chłopak słuchał i nie mówił nic. Głos ojca dochodził doń jak przez mgłę, obcy i dziwnie daleki.
Dopiero na miejscu, w Rydzynie, gdy Rezler nie wysiadając z bryki syna w czoło cmoknął i przekazał w ręce uśmiechniętego osobnika o krostowatej twarzy, Dominik poczuł smutek jakiś, chciał do ojca przypaść i przytulić się, lecz ten już konie kazał podciąć i nie odwrócił głowy, gdy landara wymijała dominujący nad rynkiem pomnik Św. Trójcy. Mała dłoń skryła się w uścisku pięciu potężnych paluchów nieznajomego i Dominik podreptał za swym opiekunem, ledwie nadążając za krokami tamtego i starając się, by go ciągnąć nie musiano jak prosiaka. Powoli przychodziło uspokojenie, a później ciekawość na wszystko nowe, co stało przed nim i pozwalało zapomnieć o reszcie.
Deybel umieścił Dominika w konwikcie wybudowanym blisko samej szkoły. Brudny, odrapany budynek zawierał trzy sąsiadujące ze sobą sale, pełne drewnianych, schludnie zaścielonych łóżek, flankowanych stoliczkami, z których każdy posiadał niewielką szufladę. Dominikowi przypadło łóżko w pobliżu pieca, którego żółte, rzeźbione kafle były jedyną ozdobą komnaty, nie licząc krucyfiksu zawieszonego nad drzwiami. Deybel nie omieszkał pochwalić się, iż miejsce to sam wybrał, by Dominikowi chłód nie dokuczał zimą, a następnie objaśnił chłopca, że “panowie kawalerowie” pobierają właśnie nauki i zjawią się wkrótce, pouczył o obowiązkach, wskazał szafkę na ubranie i przypominając, że Dominik do niego ze skargami i pytaniami ma się kierować, wyszedł.
Dominik, gdy już pozostał sam, usiadł na łóżku, głowę wsadził w dłonie i siedział nieruchomo, jak długo – sam nie wiedział, aż go krzyki dobiegające ze schodów wyrwały z zamyślenia. Do sali wpadła rozwrzeszczana banda, wymachująca kajetami, potrącająca się, szarpiąca, szczebiotliwa. Na widok Dominika gromada w miejscu stanęła, ostatni tylko rozpędem jeszcze na pierwszych wpadali, aż wszystko się uspokoiło.
– Patrzcie, nowy! – krzyknął chudy wyrostek z imponującą czupryną.
– Nowy! Nowy! – ogłuszający wrzask wstrząsnął nobliwymi ścianami komnaty.
Dominik nie podniósł się z łóżka, patrząc na nich tylko, bez jednego słowa. Chciał, by odeszli jak najprędzej i zostawili go samego.
– Ty! – chudy uderzył go w ramię. – Niemowa jesteś?
– Niemowa! Niemowa! Głupi niemowa! – wtórowali kompani tamtego.
– No, ty! Odezwij się!
– Odczep się!
– Coś powiedział?!
– Coś ty, głuchy?
Udała się ta odpowiedź Dominikowi, bo tamten spąsowiał, a śmiech, który się rozległ, choć cichszy nieco, nie przeciw Rezlerowi tym razem był skierowany.
– Co? Ja głuchy?
– A kto?
– No to… no to powtórz to! – chudzielec nastroszył się i przygarbił, zwijając palce w pięści.
– Odczep się, chcę być sam!
– Nie odczepię się!
– A jak ci powtórzę, żeś głuchy, to mi dasz spokój?
– Spróbuj tylko!
Dominik spróbował i w tej samej chwili oberwał pięścią w nos i zaraz drugim kułakiem w brzuch. Zgiął się raptownie z bólu, który mu przeszył żołądek, przez co trzecie uderzenie nie trafiło i pięść chudzielca z całym impetem przeleciała nad głową Dominika, by wyrżnąć w kafel pieca. Ryk bólu z ust tamtego rozprostował Dominika. Nie umiał się bić, ale taka wściekłość go wzięła, że nagle z całą siłą wymierzył kopniaka w kostkę chudzielca, który stał obok i dmuchał na bezwładną dłoń, a potem skoczył na niego i zaczęli się turlać po podłodze, wśród okrzyków rozgorączkowanej zgrai: “Bij go, Dezydery!”, “Chłapowski górą! Hurrra!”, “Nowy, nie daj się!”, i innych podobnych.
Nie zauważyli, jak stanął nad nimi Deybel i chwyciwszy za kołnierze, podniósł z łatwością do góry jak dwa schwycone za uszy króliki. Oddychali ciężko. Dominikowi krew kapała z nosa, chudy lizał stłuczoną rękę. Czereda rozprysła się po kątach, lub zasiadła na swoich łóżkach gapiąc się z okrutną ciekawością.
– Chłapowski! Znowu ty! Nauczka dla nowego, prawda? No odezwij się! – Deybel był wyraźnie rozsierdzony i trzymając chudzielca za rękę trząsł nim jak liściem.
– Ja… ja… – tamten nie mógł wydobyć głosu z gardła.
– Obiecywałem ci: jeszcze raz i odsyłam cię do rodziców, nie będziesz nam konwiktu w karczmę zamieniał. Teraz był ten raz, pakuj manatki! Co ci on uczynił – wskazał na Dominika – że go napadłeś? Dość już…
– Ja… ja nie…
– Co nie?! Nie wyprzesz się chyba, nicponiu?! Przyłapanyś jest! Zaczepił cię i bić począł, prawda? – zwrócił się do Dominika.
Zrobiło się cicho. Wszystkie twarze zwróciły się w jego stronę. Dominik wytarł rękawem brodę, po której kapała krew i podnosząc nos do góry, by zatamować upływ, wyseplenił:
– Właściwie to nie.
– Co nie? – Deybel z wrażenia puścił rękę Chłapowskiego.
– No… nie tego, nie zaczepił mnie.
– Nie powiesz chyba, żeś ty to zrobił, jeśli mnie za głupiego nie masz!
– Po prawdzie – Dominik siorbnął nosem – to ja!
– Łżesz, Rezler! Za kłamstwo kara cię nie minie! Dobrze pierwszy dzień w szkole zaczynasz. Pogłaskałby cię ojciec, gdyby to widział!
– Ale nie widzi.
Na te słowa śmiech wybuchnął ogromną falą z ust wszystkich, widać było, że sam Deybel z trudem go powstrzymuje. Brwi jeszcze raz zmarszczył, lecz już nie tak głęboko, i kierując się do drzwi krzyknął:
– By mi się to nie powtórzyło więcej, Rezler, bo pożałujesz! Nim ojcu odwiozę, skórę złoję, jak się patrzy! A ty, Chłapowski, zapisz sobie, że to już naprawdę ostatni, najświętszy parol honoru, ostatni raz darowane!
Zaklął jeszcze coś do siebie i zamknął drzwi. Zostali sami.
– Równy jest, obronił Dezyderka – wyszeptał z nabożnym podziwem jeden z chłopców. Inni przytaknęli mu i ruszyli w stronę Dominika z przyjaznymi twarzami, z rękami wyciągniętymi po przyjacielsku, lecz ten odwrócił się raptownie i warknął:
– Odczepcie się!
Tak to powiedział, że nie próbowali więcej. Otoczyli Chłapowskiego, który pięść jeszcze rozcierał i śmiał się przez łzy:
– Co tydzień mi mówi, że to ostatni raz. Co tydzień!
Dzień minął i Dominik dowiedział się od kolegi z sąsiedniej pryczy wszystkiego, co wiedzieć chciał o konwikcie, o szkole, o ojcach pijarach, o panującej w przybytku surowości, w czym celował przede wszystkim zastępca rektora, profesor Gans. Z pijarskimi profesorami koty darł, a przez wychowanków był srogo znienawidzony za częste i okrutne bicie.
Dominik w domu rzadko był karcony rózgą. Bał się bardziej ręki ojca, która czasami znienacka uderzała w siedzenie. Zdziwił się więc i słuchał uważnie, nie bardzo wierząc w ową szkolną chłostę. Był przekonany, że Tancewicz, który mu to wszystko wykładał, chce go jedynie przestraszyć, że przesadza i plecie bajdy.
Równo z godziną ósmą, każdego wieczoru, świece nakazywano wygaszać, i brać szkolna zapadała w sen. Dominik długo nie potrafił zasnąć pierwszej nocy.
W trzy dni później młody Rezler rozpoczął naukę. Z racji wiadomości nabytych od księdza Lomazzo, z których musiał zdać egzamin przed komisją belfrów i ze względu na idący mu już czternasty rok, przydzielono go od razu do klasy drugiej.
Oznajmił o tym chłopcu ów zastępca rektora-pijara, profesor Gans, cynik i pijanica, którego jedynym marzeniem było trząść całym przybytkiem szkolnym. Był on w Rydzynie jednym z trzech, obok Deybla i Bawarczyka Mischkego, niemieckich nauczycieli świeckich. Osobliwe to było indywiduum. Ogromne, ponad miarę wypukłe wargi panowały nad szerokim nosem, zwieńczonym siną kurzajką. Włosy pudrowane gęsto, z przodu równo przystrzyżone, z tyłu i po bokach formowały się w olbrzymi warkocz i długie, fryzowane loki, które mu uszy zasłaniały, co przy szpiczastym czole tworzyło obraz komiczny i wstrętny zarazem. Ci co utrzymują, że charakter duszy na obliczu ludzkim maluje się znakami, dowód by w nim mieli na potwierdzenie swojej teorii. Surdut z klapkami, kryjący długą wyszywaną kamizelkę, cały był ubielony na plecach od warkocza. Przestrzeń między podszewką a suknem owego wdzianka wypełniał farsz niezwykły, składający się z kajetów uczniowskich, na których “jeometra”, bo tak go zwano, miał zwyczaj sypiać. W kieszeniach surduta, celowo przepastnych, mieściły się butelki węgrzyna, z których, gdy mu przyszła ochota, popijał w najmniej oczekiwanych momentach, na ulicy lub w szkole, udając, że zażywa lekarstwo na wątrobę.
Mieszkał sam, w pokoju, w którym żadnego sprzętu nie było, jak twierdził syn stróża domu. Podłoga w jeden barłóg zamieniona – stanowił on łoże “jeometry” – usiana była rękopisami i kajetami uczniowskimi. W szkole szeptano, że Gans z tych ostatnich co wieczór formuje zgrabną poduszkę i na niej sypia. W kącie tej komnatki stał cebrzyk znany całej braci uczniowskiej, pełen rózeg, które profesor odkładał na zimę jak chomik, by wychowankom maniery właściwe i mądrości do głowy, a raczej do tyłka wkładać. Ten właśnie cebrzyk zdumiał i przeraził Dominika, gdy podczas wędrówki przez miasto mijał dom “jeometry”. Belfer siedział na progu i z całą powagą przycinał stos brzezinowych gałązek, które następnie wkładał do sławnego naczynia, by namokły porządnie. Dominik wkrótce miał odczuć na własnej skórze działanie brzezinowej pedagogiki profesora Gansa.
Pamiętał pierwsze spotkanie z salą, w której miał pobierać nauki, a która śmiało mogła pomieścić kilkadziesiąt osób. Po prawej stronie, pod oknami, pięć długich ławek uformowanych w szereg, jedna za drugą, sąsiadowało z analogiczną piątką po stronie przeciwnej. Oba szeregi przedzielał korytarz, którego jednym biegunem była wysoka katedra profesorska, drugim zaś stercząca pod ścianą, obok szafki i tablicy, jedenasta ławka, zwana “oślą”.
Droga do niej prowadziła przez upokarzające bicie. Przysiągł sobie, że nigdy, nigdy do tego nie dopuści, nawet gdyby miał uciec ze szkoły, lub… się zabić. Nie pozwoli się bić…
Wyklarowano mu szybko, że w zależności od wyników w nauce i od sprawowania najpilniejsi uczniowie zajmowali dwie pierwsze ławki, mniej pilni następne i tak aż do ostatniej, na której zawsze siedziało kilku klasowych pariasów, zahukanych częstym karceniem i zastraszonych szyderstwami nielitościwych kolegów. Uczniowie pierwszych trzech ławek byli wolni od kary cielesnej. W przypadku swawoli lub jawnej niepilności przenoszono ich do niższej ławki i dopiero tam, jeśli nie zdołali rychło odzyskać pilności, czekały ich niechybne baty.
Gdy patrzył na “osłów” czuł litość jak dla obitych psów, bo na takich też wyglądali. Bici nieustannie, bywało, że i po trzy razy dziennie, stawali się z wolna gnuśnymi i obojętnymi na karę, ciało ich tępiało i uodparniało się na ból, wreszcie ich zmysły i oni sami tępieli do reszty. Nie czyniąc żadnych postępów opuszczali szkołę po dwóch zaledwie lub najwyżej trzech latach nauki. Nie potrafił tego pojąć. Nie ich głupoty, bo tej wszędzie było dość, ale tego, że się bić pozwalają jak zwierzęta, lub jeszcze gorzej, albowiem nie stawiali żadnego oporu.
Po kilku dniach system podziału klasowego przestał być dla Dominika tajemnicą. Brać uczniowska posiadała ścisłą hierarchię, wykoncypowaną na wzór urzędniczej. W każdej klasie znajdował się prezes, pisarz i tylu radców, ile ławek stało w danej sali. Do obowiązków “panów radców” należało codzienne sprawdzanie, przed ósmą rano i drugą po południu, czy ich podwładni nie pogubili książek, czy lekcje potrafią powtórzyć i czy zostały napisane zadane okupacje. Raport o niepilnych składali na karteczce prezesowi, ten zaś referował sprawę nauczycielowi. Całą tę czynność załatwiano w ciągu dziesięciu minut przed wejściem belfra do klasy. Zamiast więc wrzawy i swawoli przed rozpoczęciem lekcji tylko szmer pytań i odpowiedzi składał się na cichy brzęk tego ula. W owej chwili prezes zajmował tymczasowo krzesło profesora pilnując spokoju i nakazanego porządku. Do jego z kolei obowiązków należało przekonać się, czy radcy, wiceprezes i pisarz umieją lekcje i biada niesumiennym dygnitarzom, jeśli się w naukach zaniedbali lub, co gorsza, uwiedzeni przez współtowarzyszy datkiem jakowymś, ciastkiem lub jabłkiem, nie zdali rzetelnego raportu. Wówczas kasowano ich natychmiast i na parę miesięcy osadzano w ostatniej lub przedostatniej ławce. Pisarz miał pod swoim zarządem klucz do szafki, w której znajdowały się: kreda, gąbka, cyrkiel i najważniejsza księga merytów i demerytów, czyli zalet i nagan, oznaczonych liczbami, według których wyznaczano miejsca, nagrody i promocje.
Zanim życie szkolne nabrało dla Dominika szarego rytmu codzienności, odbyła się lekcja, jego pierwsza w rydzyńskim przybytku, i tę właśnie zapamiętał najlepiej. Wykładać miał belfer świecki, metrem zwany, pan Mischke. Ale Mischke zachorował na żołądek i zastąpił go prorektor Gans. “Jeometra” wszedł do klasy z pękiem wiklin w ręku, a brać uczniowska poderwała się na baczność. Gans nic nie mówiąc machnął rózgami kilka razy, słuchając, czy wydają należyty świst, po czym uniósł głowę w kierunku drewnianego krucyfiksu i płynnym ruchem zatknął witki za nogi wiszącego Chrystusa. Teraz dopiero odwrócił się i spojrzał na klasę. Chwilę tak stał, by wreszcie zaintonować przepisową modlitwę, a następnie przyjął spokojnie raport i zaczął pytać. Pierwsi na zadaną lekcję odpowiadali radcy, potem dwóch innych uczniów, prezes i wreszcie siedzący w czwartej ławie Skulski, drobny piegowaty chłopczyna, który chociaż starszy od Dominika, niższym był od niego o głowę. Skulski nie odpowiedział dobrze i Gans cichym głosem kazał mu wyjść na środek sali.
Prawie każdy nauczyciel w szkole posługiwał się rózgą. Dominik później nieraz obserwował, jak księża pijarzy, gdy padało sakramentalne “nescio reverende pater” – nie umiem, księże profesorze – wzywali do klasy kalifaktora. Ów stróż szkolny, grubas zawsze usmolony i nieogolony, w krótkim opiętym kabacie, przynosił stołek i dyscyplinę. Winowajca sam musiał ułożyć się na stołku i po otrzymaniu pięciu dyscyplin – w rzadkich wypadkach ilość razów zwiększano – wracał na miejsce, trzymając się za siedzenie. “Osły” do karcenia przywykłe twierdziły, że piętnaście razów kalifaktora mniej boli niż pięć wymierzonych przez “jeometrę”. Gans, jako jedyny z profesorów, nie wyręczał się kalifaktorem i sam bił z upodobaniem.
Teraz, gdy Skulski trzęsąc się stanął przed nim, Gans wyjął pęk rózeg zza krucyfiksu, przejechał nimi po lewej dłoni jak smyczkiem po czułym instrumencie i pokazał zęby w uśmiechu. Potem wszystko stało się tak szybko, że Dominik ledwo mógł dostrzec, uśmiech znikł z twarzy belfra w ułamku sekundy. Gans lewą dłonią poderwał Skulskiego, rzucił na krzesło i nie zważając na żałosne zawodzenie i prośby o litość, zaczął siec z rozmachem. Dominika poderwało, pięści zwarły się same, chciał krzyknąć coś, gdy już, na szczęście dla niego, Tancewicz siedzący obok chwycił go za ramię i posadził na ławie, nim Gans mógł dostrzec cokolwiek. Świst rózeg ustał raptownie, belfer otarł czoło, a Skulski posuwał się na miejsce w kucki, trąc tyłek i zawodząc: “O Jezuuu, o Jezuuuuniu!” Dominik nie wiedział jeszcze, że Skulski miał szczęście, otrzymując lanie jako pierwszy. “Jeometra” bowiem rozgrzewał się w miarę bicia i pod koniec lekcji ostatnim niepilnym przycinał już tak mocno, że ryczeli jak żywcem obdzierani ze skóry.
Znienawidził po owej lekcji szkołę z mocą, jakiej nigdy dotychczas nie potrafił wykrzesać. Nie zmieniło się to już do końca. Ale też dlatego uczył się zawzięcie, by chłosty uniknąć i czynił szybkie postępy, tak iż wkrótce otrzymał godność radcy, potem pisarza, a wreszcie nawet wiceprezesa klasy.
Dominik obok Tancewicza posiadał jeszcze kilku innych kolegów w rydzyńskiej szkole, lecz przyjaźni zbyt serdecznych z nikim nie zawierał, przez co współtowarzysze nazwali go “odludkiem” i do zabaw wspólnych nie ciągali natrętnie. Nie martwił się tym. Sam nie wiedział dlaczego, ale ich problemy były mu obce, jakieś niepoważne i… dziecinne. Często w pogodne popołudnia, po uzyskaniu zezwolenia od Deybla, wędrował do miasta, uwalniając umysł od balastu łaciny, retoryki, gramatyki, poetyki i wszystkich innych przedmiotów, w jakich pijarzy kształcili swych wychowanków. Chłonął żarliwie barokowe piękno rydzyńskich kamieniczek, przytulonych do siebie i kolorowych, podobnych do malowanki z bajki wyjętej, nad którymi górowała wieża ratuszowa, zwieńczona iglicą z kogutkiem. Godzinami przemierzał sieć parkowych alej, oplatających pałac książąt Sułkowskich. Budowlę wyznaczały cztery narożne wieże, a każda miała nasadzony hełm w kształcie spiczastej czapy. Włóczęga przez ogród opadający tarasowo od strony pałacu, poprzez klomby i fantazyjne “salony”, ścieżki flankowane pomnikami i mostki przerzucone nad “parterami wodnymi” poprzez cały ten gąszcz zielony, dawała chłopcu nie znane satysfakcje, kojące rozterki i przynoszące spokój. Tu nikt nikogo nie bił, nie krzyczał i nie znęcał się, nie zmuszał do wysiłku, pokory i kłamstwa, nie poniżał.
Wędrówkę swą kończył zwykle przed wejściem na rozległy cour dhonneur, ujęty w dwie ćwierćkoliste oficyny, które otwierały widok na wielką aleję prowadzącą do Leszna. Ten podwójny łuk zamykał stajnie i powozownie książęce, gdzie z ukrycia można było się napatrzyć do syta na cudowne rumaki, siodłane przez służbę i kłusujące w kierunku koszar korpusu kadetów księcia. Wejścia do pałacu, od strony frontu ozdobionego zawieszonym u szczytu herbem z mitrą książęcą i cyfrą Sułkowskich, strzegli dwaj gwardziści w perukach z harcapami, w kapeluszach stosownych, czerwonych rajtrokach i białych pludrach, wszystko na modłę saską, z bronią nabitą u nogi. Na widok tych dwóch cerberów myśl tajemna o wślizgnięciu się do środka umykała w popłochu.
Wolał te samotne wyprawy od gromadnych wycieczek po okolicy, które organizowali profesorowie w celach dydaktycznych. Nudził się wówczas i oczekiwał powrotu do konwiktu, nie podzielając ogólnej wesołości.
Tak minęło kilka miesięcy.
W ową sobotę pamiętną Dominik zbudził się wcześniej niż należało, umył, ubrał i zagłębił nos w kajecie, by kolan na rozkaz “jeometry” nie wycierać i rózgi nie posmakować. Sobota była dniem najczarniejszym dla konwiktowej braci, dniem profesora Gansa, który kulawą polszczyzną geometrię wykładał. Trwoga wówczas i trudne do opisania przerażenie panowały na sali. Tej jednak soboty Gans, z klęczek po modlitwie wstając, wychylił solidny łyk “lekarstwa” i oznajmił, że lekcji zwyczajnej nie będzie i że pomaszerują na rynek, gdzie żołnierz-buntownik odbierze karę za dezercję.
Z Gansem na czele, w równym szyku zaszli na plac, gdzie już i tłum spory począł się ustawiać, spychany na boki przez żołnierzy pruskich, odzianych w czerwone mundury. Ludzie szeptali, że jest to pułk pieszych grenadierów królewskich, maszerujących skądyś tam, hen od Renu, gdzie straty znaczne poniósł, by w Prusiech zaodrzańskich rany lizać. Żołnierz ów, Polak jak mówiono, w czasie walki do legii polskiej generała Kniaziewicza uciekł, ale podczas następnej potyczki w niewolę go wzięto i poznano. Bity był już pono dwa razy w czasie drogi, teraz trzeci tydzień, a więc i trzecia, ostatnia już w myśl regulaminu chłosta miała go dosięgnąć.
Na komendę podoficera czerwone mundury ustawiły się w dwa szeregi, oddalone od siebie na trzy kroki. Każdy z żołnierzy trzymał w ręku długi, ostro zakończony kij. Dominik nawet nie zauważył, skąd przywieziono skazańca, tak nagle pojawił się wózek z ofiarą. Młodziutki porucznik, z wąsem podobnym do kurczęcego puszku, podszedł do starego, a może podstarzałego katorgą człowieka i uchwyciwszy dwoma rękami za kołnierz z tyłu zgrzebnej koszuli, gwałtownym szarpnięciem rozdarł ją na pół. Szmer przeleciał nad rynkiem i ludźmi szarpnął. Dominik stanął na palcach, by dojrzeć. Plecy nieszczęśnika były czarne jak jedna wielka pałuba. Podoficer skinął na dobosza, werbel zawarczał krótko do wtóru kilku słów wypowiedzianych ostro przez stojącego z boku sztabsoficera i skazaniec, pchnięty między dwuszereg, począł iść.
Na pierwszy świst kija, który wyrwał z piersi bitego głuchy jęk, Dominik skulił się, jakby to jego uderzono. Gdy oczy otworzył, świst zagłuszany wyciem nieludzkim nabierał już rytmu. Kije podnosiły się i spadały miarowo. Każdy żołnierz, jak lalka na sznurkach poruszana, zanim skazaniec doszedł doń, czynił krok w tył, odchylał się, brał zamach i spuszczał pręt na kark mijającego. Wzdłuż szeregu szedł ów młody porucznik o dziecinnej twarzy i co chwila podnosił głos, grożąc chłostą tym litościwym, którzy chcieliby zbyt lekko uderzyć. Nie żałowali więc, bili ile sił. Dominik, cały drżący, bo mu się nagle przypomniały słowa Hansa o bitym żołnierzu, spostrzegł, że na czarnym grzbiecie biedaka ukazują się czerwone strumyki, spływające wolno wzdłuż ciała jak krople wody w czasie deszczu, kiedy torują sobie drogę na szybie.
Każde uderzenie gięło idącego, jakby kije miały ciężar żelaznych drągów. Nim do połowy drogi doszedł, dwa razy klękał i dwa razy podniesiono go i pchnięto dalej. Wśród tłumu tu i ówdzie rozległ się szloch kobiecy i milkł raptownie. Dominik, który stał obok Gansa, zauważył, że ten uśmiecha się z satysfakcją jawną, że oddycha dziwnie szybko, mrużąc oczy przed słońcem i oblizując spieczone wargi. Obok Gansa – Dominik wcześniej go nie widział – stał Deybel, wpatrzony w widowisko z jakąś chmurną uwagą. Wyglądało to, jakby studiował spokojnie mechanizm tego, co się dzieje, tym bardziej, że spluwał łuskami pestek, które gryzł na pozór beznamiętnie.
Lecz nagle Deybel nie wytrzymał, drgnął, jakby czując uderzenie kija na własnym karku. Chwilę się wahał, aż splunął gniewnie łupinami, cisnął o ziemię resztę pestek, odwrócił się do Gansa i wycedził z gniewem:
– To ohyda!
– Nie. To przykład i nauka! – “jeometra” uśmiechnął się, nie odwracając wzroku.
– Takimi obrazami chcesz pan edukować dzieci? Na katów? Po coś ich pan tu przyprowadził?
– Mówiłem już. Jest czas lekcji, czas nauki, Deybel – Gans nie tracił dobrotliwego wyrazu twarzy.
– Czy ksiądz Czekan o tym wie?
– Wystarczy, że ja o tym wiem. Jestem wicerektorem szkoły. Panu, Deybel, radzę o tym nie zapominać!
– Jesteś pan tylko zwykłą świnią, panie Gans – Deybel wymawiał te słowa powoli, jakby się bał, że nie zostanie dobrze zrozumiany – o tym nie trzeba nikomu przypominać. A mnie tylko wstyd, że obaj w żyłach nosimy germańską krew, bo pan jesteś zakałą hańbiącą naród!
Gans zbladł, jak gdyby go w twarz uderzono, chciał coś powiedzieć, lecz zobaczył już tylko plecy Deybla, który przepychał się przez tłum. Większość uczniów nie zwróciła uwagi na zajście. Dominik, który stał obok i rozumiał niemiecki, pojął wszystko. Dostrzegł też, że nie on jeden – stojący nieco z tyłu Chłapowski, wpatrywał się teraz w Gansa identycznym wzrokiem. Po raz pierwszy Dominik poczuł, że łączy go z tym chłopakiem, którego od początku, od owej bójki nie lubił, jakaś wspólna nić.
Znowu odwrócił oczy ku kaźni, choć czuł wewnątrz mdlące obrzydzenie, i nie potrafił oderwać wzroku, tak jakby widok krwi miał nieznaną siłę przyciągania.
Krzyk dziki wydarł się nagle z piersi skazańca. Jedna trzecia szlaku pozostała mu do końca katorgi, gdy raptownie głowę poderwał ku górze. Patrzył na rzeźbiony masyw grupy św. Trójcy, który mijał właśnie, usta otworzył i rękę wyciągnął, jakby o zmiłowanie prosił lub jakby szydził ze Stwórcy: takiś jest miłosierny? Trwał tak, a gdy pchnięto go, by dalej szedł, padł na twarz i już się nie podniósł. Słychać tylko było, jak wiatr stuka w ścianę okiennicą oderwaną od haczyka. Żołnierz leżał, cały w posoce czerwonej, która w oczach chłopca zlewała się z kolorem mundurów. Dwuszereg zamarł, nawet porucznik żółtodziób nie ruszał się z miejsca – chyba nie wiedział, co czynić.
Dominik nie potrafił znieść tego całunu żałobnej ciszy, tak jak nie mógł już dłużej obserwować ohydnego uśmiechu Gansa i wdychać słodkawego zapachu krwi. Odwrócił się na pięcie i roztrącając kolegów przeciskał się ku pierzei rynku, obojętny na fakt zrywania guzików i strzępienia surducika, najlepszego jaki posiadał.
– Rezler! Wróć! – zagrzmiało za nim.
Biegł przed siebie na oślep, jak wówczas przez sitowie, gdy zobaczył ojca z Anną.
– Rezler! – głos Gansa ginął w oddali.
Zdyszany słaniał się na nogach, ustał wreszcie, nieświadom dokąd dobiegł. Stał przed wysoką wieżą kościoła farnego. Nigdy tu jeszcze nie był. Pchnął drzwi, ciężkie, rzeźbione, potem nacisnął masywną klamkę i drugie drzwi ustąpiły. Zagłębił się w półmrok chłodny i orzeźwiający, który działał na rozdygotane ciało jak balsam ulotny, niematerialny. Nad nim rozpościerały się wielkie żagle sklepień nawy, spływające w barokowe sploty rzeźb wystroju, pomarszczone, najeżone setkami szczegółów, świecące. Lawina elips i kolumn zmiękczających załamania muru i flankujących ołtarze sprawiała wrażenie, że nie ma tu ani jednego kąta prostego. Cała ta sakralna “roślinność” tuliła Dominika do siebie, wsysała w kołyski swych wygięć i łuków, próbowała rozproszyć ciężar myśli zalewem ciekawostek i barw. Spod korony cierniowej po twarzy ukrzyżowanego Jezusa płynęła strużka krwi. Dominik wpatrzył się w nią i nagle zapłakał cicho i stał z opuszczonymi rękami. Wtem z ławki ukrytej we wnęce poderwała się postać niewielka, nie zauważona przez chłopca, podeszła doń i oparła dłonie na jego ramionach.
– Czemu płaczesz?
Dominik poznał, że stoi przed ojcem Czekanem, rektorem szkoły. Czekan lekcji z nim jeszcze nie odprawiał, ale Dominik czasami widywał starca sunącego korytarzem szkolnym, z książką w ręku, i ustępował mu z drogi z nabożnym lękiem. Mądre oczy, patrzące ciepło spod siwych, krzaczastych brwi, mówiły mu teraz, że lękać się nie było potrzeby.
– Nie płacz. Jemu już nie pomożesz, chyba modlitwą, choć i ta mu pewnikiem niepotrzebna, bo za ten czyściec ziemski święty Piotr bramę niebieską bez pytania mu otworzy.
– Skąd pater wie, że… że oni… – ustające łzy łamały jeszcze głos dziecka i zlewały się z sapaniem księżowskiego nosa w kakofonię drażniącego chlipotu.
– Skąd wiem? Nieraz mękę człowieka oglądałem. Dzieje świata, dzieje to okrucieństwa i podłości, wybacz mi, Panie, te słowa! Tegom widział, jak go na wózku wieźli. Śmierć już do niego wyciągała kikuty. I bez bicia dnia by nie przeżył. Prusak kiedy bije, do trumny człowieka posyła!
W Dominiku bunt jakiś zawrzał przeciwko temu mnichowi, tak łagodnie mówiącemu, jakieś szarpnięcie, sprzeciw.
– Przecież z wojska uciekł! Grzech to śmiertelny – wyjął to z ust kapitana Ertliego, wbrew samemu sobie, a przecież wymawiał. – Czemu to zrobił?!
Czemu?! Czemu?! Czuł, że chce zakrzyczeć prawdę, że co by pijar nie rzekł w tej chwili, słusznym będzie, bo za słowami jego jawić się będą plecy idącego przez rózgi żołnierza i nie ustąpią, będą czerwieniły cały kościół, horyzont, wszechświat.
– Czemu? Nie pojmujesz jeszcze, że jako Polak do Polaków uciekł, do swoich? To jedno może pojmiesz, synu, że do takiego wojska uciekał, w którym żołnierza bić nie wolno, choćby nie wiem co uczynił!
Dominik patrzył szeroko rozwartymi oczami, długo zapewne, bo ksiądz, ręką mu skinąwszy, odwrócił się i chciał odejść. Chłopiec chwycił go kurczowo za rękaw habitu i nic nie mówiąc w miejscu trzymał, z głową opuszczoną do dołu, żałosny, z drgającymi ramionami. Czekan pogłaskał go po włosach, ramię delikatnie oswobodził i podreptał ku zakrystii.
Gdy Dominik wrócił do szkoły i otworzył drzwi do klasy, nie zdążył się już cofnąć. Gans wciągnął go błyskawicznie do środka, pchnął w przeciwległy kąt i uśmiechając się po swojemu sięgnął po rózgi. Dominik ze wzrokiem wbitym w nauczyciela, z czołem, które zaczęły pokrywać kropelki potu, cofnął się za szereg ław, ręką opierając się o ścianę i poruszając trzęsącymi się ustami:
– Nie… nie… nie…
– Do mnie, Rezler! Estymy dla profesorów brak ci, tedy ci jej wpoić nieco należy. Chodź tutaj, już!
A gdy Dominik dalej cofał się, aż się plecami oparł o kąt komnaty, Gans skoczył ku niemu z ręką rozcapierzoną, wyciągniętą przed siebie, do chwytu przygotowaną. W ostatniej chwili Dominik uskoczył i zaczął biec ku drzwiom, lecz Gans przesadziwszy rząd ławek, uprzedził go, zamknął swym cielskiem drogę i sieknął chłopca po zasłaniających twarz rękach. Pchnięty przez “jeometrę” przewrócił się na kolana i poczuł kilka palących jak ogień razów na grzbiecie, gdy wtem drzwi do sali otwarły się i ktoś wrzasnął:
– Proszę go zostawić, panie profesorze!
Chłapowski stanął między nimi i osłonił Dominika. Gans na tak jawną zuchwałość ucznia, jakiej oczy jego nigdy nie oglądały, z wrażenia aż się cofnął o krok do tyłu i zamarł na sekundę.
– Ty… ty polskie ścierwo, ja ci… z drogi!
Zamachnął się szeroko, ale nie uderzył. W tej samej bowiem chwili Chłapowski miękkim ruchem położył dłoń na olbrzymim, szpikulcem zakończonym cyrklu, który leżał na stole, ścisnął go w dłoni, aż się oba ramiona cyrkla zwarły z trzaskiem i sprężony, pochylony do przodu czekał. Dominik leżąc, nie mógł widzieć oczu kolegi, ale musiało być w nich coś strasznego, gdyż Gans zamarł jak posąg, z ręką wzniesioną do ciosu. Stali tak obaj naprzeciw siebie, bez ruchu, gdy w otwartych drzwiach klasy zamajaczyła postać w habicie. Był to Czekan, który nie wchodząc do klasy zawołał:
– Panie Gans, proszę do mnie!
Gans, nie wypuszczając rózeg z dłoni, odwrócił się na pięcie i pomaszerował za rektorem. Z korytarza słychać było jeszcze pytanie pijara:
– Jakim prawem poprowadził pan uczniów na kaźń nieludzką bez mojej wiedzy i zgody?
Nie słyszeli, co odpowiedział Gans, lecz gdy po kilku minutach “jeometra” opuścił pokój rektora, patrzył wokół ślepiami obitego psa.
Gdy wracali wolno do konwiktu, Chłapowski wyciągnął rękę.
– Nie sroż się już i bądź mi druhem.
– Nie srożę, wdzięczny ci jestem, dzięki – i podał dłoń.
– Aleśmy jeszcze nie kwita, bom ja cię wtedy więcej razy prasnął, pamiętasz, przy piecu – zaperzył się Dezydery.
– Tedy jeśli chcesz, walnij mnie teraz ze… no, ze dwa razy i tego… no, będziemy kwita.
Dominik roześmiał się i kiwnął głową, że się nie zgadza.
– To wiesz co? – Chłapowski wyraźnie był zadowolony, że się tak skończyła jego propozycja. – To spełnię jedno twoje życzenie, kiedy i co będziesz chciał. Dobrze? No zgódź się, dobrze?
– Dobrze! – Dominik objął go ramieniem i zagwizdał z uciechy.
Trzy lata rydzyńskiej szkoły uczyniły z Dominika małego mężczyznę. Latem, na Wielkanoc i na Boże Narodzenie ojciec brał go do domu i czułość mu okazywał większą niż wówczas, gdy dworu nie opuszczał, brał ze sobą na polowania i do konia przyuczał. Dominik otrzymał w podarku gwiazdkowym zgrabną strzelbę, lekką i daleko bijącą, a wkrótce i konia własnego. Klaczka to była, trzylatka, kara, z pęcinami srebrzystymi i takimż nosem, łagodna i w cuglach chodząca bez oporu, dobra skoczka i biegunka. Teraz Dominik na łąkach i po gościńcach mógł używać, teraz dopiero zaczął tęsknić za domem. Gdyby jeszcze Janek był, gdyby tak po polach, po wsiach, galopem, razem… Dopytywał się też o brata nieustannie, ale ani Rezler, ani służba, nawet wszystko wiedząca Greta, pojęcia nie mieli, gdzie młody Karśnicki przepadł.
Ostatnia wiadomość pochodziła sprzed kilku miesięcy i wiązała się z wizytą tajemniczego gościa. Po wizycie tej ojciec musiał już coś wiedzieć, Dominik nie miał co do tego wątpliwości, ale wydobyć ze starego choć pół słowa o Janku było niemożliwością. Ojciec twierdził niezmiennie, że o niczym nie wie i wiedzieć nie chce. A zdarzyło się wszystko w czas Bożego Narodzenia roku 1799.
Dominik przybył wówczas do dworu po raz pierwszy nie przywieziony, lecz sam i zastał w domu obcego. Niewielki człeczyna w okularach przyjechał kilka godzin przed Dominikiem i czekał na ojca, który w towarzystwie Borka wybrał się do Poznania i miał wrócić dopiero pod wieczór.
Przybysz, który podawał się za kupca wiedeńskiego, siedział w salonie popijając likier – Anna usłużnie podsunęła butelkę – i ćmił małą, dwukrotnie załamaną fajeczkę. Na widok Dominika ożywił się, przedstawił, mamrocząc nijakie nazwisko i o szkołę zagadnął, na co chłopiec dał odpowiedź uprzejmą, lecz krótką, prawie wymijającą. Dopiero gdy nieznajomy o brata zapytał, Dominik rzucił się ku niemu pytając, czy jakowych wiadomości nie przywozi od Janka. Tamten jednak niewiele chciał mówić i pomimo gorących nalegań nic nie rzekł ponad to, że brat jest zdrów i że pewnie wróci do nich rychło, co zresztą od ojca zależeć będzie. Dominik nie pojmował, w jaki sposób powrót Janka mógłby zależeć od woli ojca, ale nieznajomy uśmiechał się tylko i pytania wszystkie zbywał umiejętnie.
Rezler wrócił późno. Dominik uściskał ojca i zdziwił się, widząc go innym niż przed pół rokiem, starszym jakby, przygarbionym, bez dawnej energii sprężonej w oczach i gestach. Ojciec, o gościu usłyszawszy, pośpieszył do salonu i zamknął za sobą drzwi. Z komnaty tylko od czasu do czasu przebijały się głośniejsze wyrazy: Krakau… podejrzenie… spiskowiec. Spiskowiec! O Janku była to z pewnością mowa. Musiał się w niezgorszą wdać kabałę i teraz przyjaciela wysłał z wiadomością. A dlaczego do ojca? Nieważne, jedno co jest istotne to to, że dał znak życia. Dominik pomyślał cieplej o przybyszu. Wtem z salonu dobiegł ryk ojca:
– Dziesięć tysięcy? Oszalałeś, mój panie!
Padło jeszcze kilka słów, ciszej już wypowiedzianych i zatupotały kroki zdecydowane, zmierzające ku drzwiom. Dominik nie ruszał się z miejsca, w którym zostawił go ojciec po powitaniu. Drzwi rozwarły się i stanął w nich ów kupiec wiedeński. Wargi miał ściśnięte grymasem gniewu, kapelusz na głowę nasadził i nie zamykając za sobą drzwi ruszył do wyjścia. W przedsionku otarł się o wchodzącego Borka, który skłonił się nisko i podśpiewując wkroczył do salonu. A raczej wkroczyć zamierzał, bo nim drzwi zatrzasnął, Rezler wyszeptał z trudem, jakby czując w gardle silny ból:
– Zawróć… zawróć go!
– Kogo? Tego wywłokę z Galicji?
Borek nie rozumiał lub głupiego udawał, ale mu to na dobre nie wyszło. Rezler jak kot go dopadł i warknął do ucha:
– Szybciej! Kijów dawno nie wąchałeś?!
Pisarz jak oblany ukropem skoczył w te pędy za kupcem. Przybysz niby to ociągał się, lecz w oczach radość mu błyszczała. Wiedział, że wygrał.
Drzwi zamknęły się znowu. Długo nic nie było słychać, wreszcie głos ojca podniesiony:
– … I rewers pan podpiszesz. To po pierwsze, a po drugie… – i znowu ciszej. Drzwi otwarły się raz jeszcze. Nieznajomy skłonił się, Rezler nie drgnął, lecz gdy już tamten w przedsionku znikał, krzyknął raptownie:
– Herr Schroger!
Kupiec odwrócił się zdziwiony.
– Herr Schroger. Jeśli umowy nie dotrzymasz, przysięgam, że cię wydobędę spod ziemi i że cię wtedy cała policja cesarska nie obroni!
– To są słowa bez pokrycia, panie Rezler. Straszyć nie powinieneś, bo mścić się nie byłbyś w stanie. Kupiecka to umowa, nie wolna od hazardu. Ale się nie turbuj. Dotrzymam słowa!
I zniknął w mroku.
Rezler oparł się o ścianę, jakby go niemoc nagła schwyciła i zaczął się wlec do komnaty, krok za krokiem. Borek wyskoczył mu naprzeciw, piszcząc cienko:
– Jaśnie wielmożny… panie… toż… Jezuuuu! Dziesięć tysięcy talarów, za takiego… buntownik niecny… panie!
Szarpał Rezlera, nieprzytomny, zrozpaczony, żałosny, jakby go niespodziewanie okradziono, skrzywdzono. Rezler głowę podniósł, popatrzył w rozpalone Borkowe gały, chwycił go za kołnierz gardło ściskając, aż tamtemu oczy na wierzch wylazły i syknął:
– Milcz! Zapomniałeś, gadzie, kto cię pod kościołem przed Czarnockiego szablą piersią własną zastawił? Ziemię byś jadł od lat! Moich spraw nie tykaj, bo ci gnaty połamię. Rachunek jemu spłaciłem – ledwie słyszalnie wymawiał wyrazy, szeptał – i… i jej też… A teraz precz!
Borek poleciał do tyłu, dusząc się i za gardło stłamszone chwytając. Dyszał chwilę, tchu złapać nie mogąc i wyczołgał się na zewnątrz.
Rezler długo jeszcze sterczał oparty o ścianę, nie dostrzegając syna i zanim do salonu postąpił, Dominik usłyszał szmer słów. Ojciec mówił z wysiłkiem ni to do siebie, ni do kogoś nieobecnego:
– Mario, widzisz… widzisz, Mario…
Zrozumiał, że ojciec mówi do matki i że przed chwilą, samego siebie łamiąc, uczynił coś dla Janka, po raz pierwszy i zapewne ostatni, lecz coś tak wielkiego, że teraz sam nie był w stanie tego pojąć.
Rankiem następnego dnia Dominik zobaczył, że głowę ojca pokrywa srebrzysty biały nalot.
W ostatnim roku nauki Dominik większość czasu spędzał z Chłapowskim albo u księdza Czekana. Pijar ów był nauczycielem historii naturalnej i w gabinecie swoim posiadał bogaty, fascynujący chłopca zbiór fauny i flory. Roiło się tu od wypchanego ptactwa, przyszpilonych do tekturki owadów i płazów zastygłych w spirytusie. Woń z gabinetu, w którym ojciec Czekan preparował szkieleciki stworzeń, przeganiała wścibskich, tych, którym przychodziła chętka wedrzeć się do tego sanktuarium. Dominik z trudem przywykł do fetoru, ale przywykł i lubił zamykać się z księdzem sam na sam w owym pokoju, gdzie nawet druh serdeczny, Chłapowski, nie zaglądał.
W czasie ich wspólnych posiedzeń chłopak mało mówił – czasem spytał lub przytaknął, zaś pijar ust prawie nie zamykał, księgi bogato ilustrowane otwierał przed młodym Rezlerem, tłumaczył, perorował zaciekle, wyjaśniał lub kłócił się zapalczywie, umysł wysilając, by argument znaleźć w materii, którą roztrząsali. A nie o owadach i nie o roślinach rozprawiali.
Innym był już człowiekiem Rezler, gdy Rydzynę opuszczał, coś wewnątrz niego przełamało się, jakieś szale zachybotały się po raz ostatni i zatrzymały w bezruchu, w innym niż kiedyś położeniu. Ból, który każdy dzień życia przynosi, przestał być już bólem dziecinnym, a dojrzałym się stał, prawdy jedne umarły, nawożąc glebę, na której inne wyrosły…
Gdy Rydzynę żegnał, myślał już o Berlinie; ojciec posyłał go tam do sławnej Artillerieacademie, a Dominik namówił do tego samego Chłapowskiego i Tancewicza i teraz był rad, że się sam nie zostanie w nowym środowisku. Zanim jednak pożegnali miasto, szkołę, konwikt i współtowarzyszy, dokonali gromadnie aktu zemsty na znienawidzonym belfrze.
Zemsta miała być równie wyrafinowana, co nowoczesna. W ostatniej klasie rydzyńskiej szkoły, w czasie gdy Dominik kończył nauki, wprowadzono zajęcia z fizyki i chemii. Nauczyciel z Berlina przybyły, Holender z pochodzenia, o nazwisku Purbus, prowadził wykłady oparte o teorię Lavoisiera, Fourcroya i innych, a także ćwiczenia z elektrycznością, czym rozpalał wyobraźnię wychowanków. Każdy z uczniów marzył o posiadaniu elektroforu lub nawet – o zgrozo! – “maszyny elektrycznej”, z którego to powodu najbardziej ucierpiały rydzyńskie koty. Purbus twierdził, iż kot zawiera w sobie płyn elektryczny, który łatwo można wydobyć, pocierając sierść zwierzęcia pod włos. Wieczorami brać konwiktowa urządzała regularne polowania z nagonką na biedne stworzenia, które następnie, mimo rozpaczliwego oporu i wrzasku, tarło ile sił. Iskry sypały się w ciemności, a młodzi fizycy promienieli dumą, prezentując swe umiejętności kolegom z młodszych klas.
Później przyszła moda na chałupnicze elektrofory, majsterkowane z drewnianego talerza, wylanego lakiem zmieszanym z żywicą i z tej samej wielkości co talerz tekturowego koła, wytapetowanego srebrnym papierem i utrzymywanego na czterech jedwabnych sznurkach, związanych ze sobą. Lisim ogonem, a o te nie było trudno, uderzano w elektrofor, wzbudzając w nim prąd elektryczny, iskry chwytano na srebrzoną tekturę, a następnie magazynowano je w tak zwanej butelce lejdejskiej, którą każdy mógł sporządzić z łatwością, po czym uderzano nagromadzonym płynem jakiegoś profana. Ten zaś, wstrząśnięty ukłuciem, doznawał niespodziewanych i niezbyt miłych emocji. W ten właśnie sposób miano pokarać “jeometrę”. I w tym celu, własnym przemysłem i w wielkim trudzie, lecz z pomyślnym skutkiem zbudowano najprawdziwszą “maszynę elektryczną”.
Pierwszym krokiem przedsięwzięcia było zebranie skromnych zasobów finansowych, co pozwoliło uciułać kapitał wynoszący równo cztery talary. Oddali je w ręce Dominika, który, choć dawniej do przywództwa się nie rwał, teraz z całą energią kierował przedsięwzięciem, wspomagany przez Chłapowskiego, Tancewicza i kilku innych. Najpierw Skulski, który nie zapomniał batów otrzymywanych od Gansa, kupił taflę grubą po stłuczonym zwierciadle, kazał szklarzowi obciąć ją na okrągło i zrobić dziurę w środku dla obsadzenia walca, na którym miało obracać się koło. Chłopak od stolarza zrobił drewniany postumencik i dwa słupki do obsadzenia korby i walca. Inny chłopak, mały Żydek od rękawicznika, zeszył dwie poduszeczki z irchy. Zostały one wysmarowane przez spiskowców amalgamą z cynku i merkuriusza. Cztery “butelki lejdejskie” dźwigały deseczkę, stanowiącą stolik elektryczny, która mogła unieść ciężar stojącego na niej ucznia. Druty do przeprowadzenia prądu nic nie kosztowały, urwano je gdzieś od dzwonka w sieni. I tak powstała “maszyna elektryczna” za jedyne trzy uczniowskie talary. Trzeba było teraz tylko wypróbować jej działanie! Ba! Ale na kim? Chętnego śmiałka, który by się zgodził poddać próbie, nie było. Przez tydzień targowano się, losowano, namawiano, ośmielano… bez skutku. I wówczas Dominik wpadł na szatański pomysł.
– Chłapowski, kładź się na deskę! – rozkazał na kolejnym posiedzeniu konspiratorów.
– Ja? zwariowałeś? Dlaczego właśnie ja?
– Ktoś musi!
– No to sam się połóż! Patrzcie go, mądry się znalazł. Dlaczego właśnie ja, a nie ty?
– Bo ja ci nie obiecywałem, że spełnię twoje życzenie, jakie by ono nie było! Zapomniałeś?
Pozostali, wpatrzeni w nich, nie bardzo rozumieli, o co chodzi, ale na widok twarzy i milczenia Chłapowskiego pojęli już, że oto wreszcie jest delikwent na próbę. Dezydery stał chwilę oniemiały, po czym westchnął cicho, spuścił głowę i podszedł powoli do piekielnego mechanizmu. Zanim się położył, mruknął jeszcze w kierunku Dominika:
– Ale ty jesteś świnia, niech cię licho!
Brać cała na te słowa kwiczeć zaczęła ze śmiechu, Dominik aż się za brzuch trzymał na widok zbolałej miny Dezyderka. Ten zaś w chwilę później napompowany płynem, leżąc na stoliku elektrycznym, za przyłożeniem ręki miotał iskrami lecącymi z nogi lub ucha, lub nawet nosem i ustami je wypluwał. Gdy do włosów dłoń zbliżano, jasna czupryna Chłapowskiego podrywała się na baczność, jak ze strachu. Sukces był całkowity. Gansowi można węgrzyn w butelce na płyn zamienić i w ten sposób sam się napompuje! Jedna tylko troska pzostała: jak ułożyć Gansa na stoliku? Myślano długo i mozolnie, za ostatni z czterech talarów nagrodę nawet wyznaczono dla tego, kto pomysł sposobny podda. Wszystko na próżno. Najbardziej wściekły był Chłapowski, że jego poświęcenie pójdzie na marne.
Dzień zakończenia roku zbliżał się nieubłaganie, a pomysłu wciąż brakowało. Rozpacz czarna ogarnęła spiskowców. Tylko Dominik nie tracił wigoru. Za owego talara kupił pieprzu i butelkę węgrzyna, którą opróżnił, przelewając zawartość do innego naczynia.
W dniu uroczystym żegnał absolwentów ksiądz rektor Czekan, wicerektor profesor Gans i całe grono pedagogiczne, zasiadające za dębowym stołem o krzywych nogach. Gdy Czekan kończył uroczystą przemowę, Gans, w czeluść surduta odświętnego rękę zapuściwszy, “lekarstwo” wydobył i za fotel sąsiada lekkim, niby naturalnym przechyłem się kryjąc, łyk zdrowy pociągnął.
Później działy się rzeczy niesamowite, jakich rydzyński przybytek nie widział ani przedtem, ani potem. Gans bluznął na stół fontanną pieprzu pomieszanego z wodą, począł się krztusić i pluć naokoło, paskudząc profesorom odzież świąteczną. Ci rwetes podnieśli, od stołu się zerwali i wycierali, przy wtórze idącego od sali śmiechu. Uczniowie wyli z uciechy.
Dominik, rzecz dziwna, jedynym był chyba, który się nie śmiał. Czuł, że to ostatni sztubacki figiel, jaki spłatał i że od dziś los jemu będzie płatał figle znacznie poważniejsze.
Długie chwile minęły, nim porządek jaki taki przywrócono na tyle, by – już w nieobecności “jeometry” – można było wręczać promocje i świadectwa. Dominik, jak i inni, swoje z rąk Czekana odebrał, spodziewając się zwykłej formuły gratulacyjnej. Ale stary pijar, rękę mu ściskając, szepnął jedynie:
– Wiesz teraz, co w życiu Polaka poczciwego najpierwsze?
– Wiem!
– Gdy brata spotkasz swego, powiedz mu… powiedz, że mu ciebie zwracam, od matki waszej! Żegnaj!
Dominik schylił się i jak było przepisem nakazane, przycisnął usta do dłoni starca.