Wspomnienie 4 – Za plecami cesarza

W świcie cesarza jechałem z Poznania ku Warszawie, przez Kutno, Łowicz i Błonie. Wiatr dokuczliwy nas smagał, lecz zima ciągle w rejteradzie była, a drogi utopione w błocie, o którym Francuzi złośliwie prawili, że to polski piąty żywioł. On to właśnie sprawił, że w Łowiczu cesarz, zniecierpliwiony wolnym posuwaniem się, na konika się przesiadł i dalej w siodle ku stolicy podążał. Tabory cesarskie ugrzęzły gdzieś za nami na drodze, co mnie trapiło, bo w jednym z powozów jechała Kami pod opieką Gila.

O tymże samym Gilu mowa, co niegdyś w lochu ojcem mi był i niańką. Nie poznałem go w czas audiencji, kiedy ze Strzyżewskim do Poznania przybył jako przedstawiciel gminu galicyjskiego. Następnego dnia po owym posłuchaniu, wieczorem, przyglądał mi się człek pewien na ulicy Gołębiej i za chwilę zagadał do mnie. Gil! Stwór włochaty, do zwierza podobny, teraz przystrzyżony był i ochędożony, jakże miałem go poznać? Opowiadał, jak go żona odumarła, jak dziatki u siostry bezdzietnej ostawił, jak z lochu wylazł i w rekruty poszedł, i błagał, bym go do służby przyjął. Strzyżewskiemu Napoleon nic obiecać nie mógł, bo z Austrią zatargów o Galicję nie chciał, kiedy nie opodal Rosjanie stali nad Wisłą. Deputacja wróciła z niczym. Gil został, nie miał po co wracać.

– Jaśnie panie, ordynansować będę, służył będę wiernie, konie czyścił…

Inny był niż wtedy, już nie chłop-mędrek, już nie chłop-jakobin i filozof, a wieśniak uległy, proszący. Nie wiem czemu, ale gdy “jaśnie panie” mówił, nie przerywałem i nie zabroniłem. Ordynans potrzebny mi był, bo Dąbrowski nominację wreszcie wypisał i konnych pospolitaków pod Łęczycę prowadzić miałem, a tym bardziej później, gdy się za sprawą ślepej fortuny wszystko odmieniło. Znaczy, kiedy mnie jak grom z nieba jasnego awans na cesarskiego adiutanta dosięgnął.

Wyjechaliśmy z Poznania zaraz potem jak przybył do grodu kurier od marszałka Murata z ważnymi wieściami z Warszawy. Cesarz nie chciał więcej czekać. Trzy mile za miastem zatrzymał się i wyszedł z powozu pożegnać nas. Oznaczało to rozwiązanie jego wielkopolskiej gwardii honorowej. Podziękował nam krótko a serdecznie, potem zaś Berthierowi coś szepnął i ten oznajmił, że wszyscy z nas awanse dostają, jeden nadto z cesarzem ostanie się jako adiutant najjaśniejszego pana. Chłapowski wyrwał się wprzód z oczami błyszczącymi niczym po mocnej okowicie, ale marszałek osadził go prawiąc, iż po sprawiedliwości wybór dokonany będzie, zrządzeniem losu czyli loteryją. Nazwiska nasze, na karteluszkach wykaligrafowane (widać z zamysłem wcześniejszym, bo gotowe były), w czako ułańskie ciśnięto i sam Napoleon jedną wybrać raczył. Moje nosiła imię!

Dezydery o mało trupem nie padł z żalu, mnie zaś wielka radość nie ogarnęła, bom o pospolitakach marzył i zdało mi się, że mi to marzenie przepada. Gdyby mi kto wtedy do myśli zajrzał, zdziwiłby się wielce, boć przecież przy cesarzu być splendor ogromny. Berthier tymczasem uśmiechnął się i teraz on coś cesarzowi w ucho szeptem włożył. Bonaparte spojrzał na mnie, aż mi ciarki lodowate po krzyżu smyrgnęły, i rzekł:

– Pamiętam, Kasnyki, ami du Klaposky!

Berthier coś dalej prawił, a cesarz postąpił ku mnie.

– A więc jesteś bratem tego nieposłusznika, co Schulmeistrowi umknął?

– Tak jest, sire! – odpowiedziałem.

– Czy cała rodzina tak niesubordynacji podatna? To nic, lubię nieposłusznych, byle w dobrej sprawie. Ale bacz, byś więcej nad jeden raz nieposłusznym się nie okazał. Tylko raz wybaczę. Jedziemy, panowie!

I ani patrząc na mnie więcej, do powozu wrócił.

To, co o Dominiku rzekł, prawdą było. Brat mój wybornie misję swą odprawił. Przypadkiem dziwnym jednego dnia szef ochrony cesarza, monsieur Schulmeister, dwa zlikwidował spiski, filadelfów, co monarchę przy pomocy Angielczyków porwać chcieli, i drugi, pruski, a przy tym drugim Dominik odznaczył się nad podziw. Chciał go Schulmeister na stałe w służbie swojej zatrzymać, ale mu braciszek figla spłatał co się zowie. Cesarzowi przedstawiony, podziękowań wysłuchał, a na koniec rzekł mu Napoleon, iż o co tylko chce, w nagrodę prosić może. Dominik tedy wypalił, że prosi, by go do marszałka Soulta oddano, gdzie ja mu już miejsce w sztabie wysuplikowałem. Schulmeister protestować począł i nalegać, książę Sapieha takoż, niczego wszakże nie wskórali. Cesarzowi nijak było obietnicę cofać i acz niechętnie, zgodę bratu dał. Nim go uwolnił, zapytać raczył o powody i w responsie usłyszał:

– Najjaśniejszy panie, chcę służyć w polu, z szablą w dłoni. Zakładanie wnyków na szpiegów i zdrajców nie moim jest powołaniem, inni do tego zdatniejsi będą.

Ciepło go nie pożegnano, ale swoje obronił, harda dusza!

Do Łowicza 18 grudnia o wpół do czwartej po południu przybyliśmy. Cesarz pożyczył tam mały polski kocz, który lepiej od ciężkich wozów błoto pokonywał, a stanąwszy w domu przy rynku u niejakiego Kosierkiewicza, zjadł obiad, po czym przywołał gospodarza i zadawał mu pytania względem ceny w tym mieście rozmaitych towarów. Dom Kosierkiewicza na sztab się chwilowy zamienił, pełen oficerów sztabowych i ordynansów. Do siódmej godziny Napoleon rozkazy pisał i depesze mu czytano. Ni razu nie zareagował na okrzyki ludności plac zalegającej, ani do okna nie podszedł, by podziękować za wiwaty, które na cześć jego wznoszono.

Wieczorem konia od jednego ze strzelców zabrał i gromkim aplauzem żegnany ku stolicy ruszył. O dwudziestej drugiej sięgnęliśmy Błonia. Przed pocztą cesarz z siodła zeskoczył, napił się wina z wodą pomieszanego i przepytawszy tamtejszego komendanta, w pół godziny, konia zmieniając, dalej pognał. Pędził tak, wierzchowca siekąc, że tylko ja i jeden z wachmistrzów kroku zdołaliśmy mu dotrzymać – marszałek Berthier i reszta świty, z eskortą razem, daleko zostali.

Powtórzyła się historia z Poznania. W Warszawie też ogromne uczyniono na powitanie króla królów preparacje, marząc o wielkich fetach i zabawach. Arków tryumfalnych nastawiano co niemiara, iluminacje gotowe były, napisy rymowane zawieszono, wieńce uplecione czekały. Nie doczekali się – podobnie jak w Poznaniu nic nie wyszło z uroczystości. Tym razem nie za przyczyną pogody, tylko pośpiechu monarchy, który sobie z pompy wrzaskliwej mało co robił.

Noc była jeszcze, a ku rankowi się zbierało, kiedy we trzech stanęliśmy u wrót zamkowego placu. Na zamku wszystko leżało pogrążone w głębokim śnie. Cesarz przy mojej pomocy własnoręcznie wartę na odwachu zbudził, ta dała znak umówiony i otwarto podwoje. Jakiż rwetes się uczynił, wszyscy potracili głowy, chaos i zamieszanie buchnęły takie, aż mi się wstyd zrobiło, że się cesarz polskiego bałaganu napatrzy.

Wnętrza zamkowe spoczywały w nieładzie, napraw bowiem sposobnych pokończyć nie zdążyli. Deski, wapno, cegły i zwoje płócien walały się wszędzie. Szczęściem gabinet króla Stanisława w jakim takim stanie się ostał i tam Bonaparte założył sobie pomieszkanie.

Rano tłumy nieprzebrane zamek obległy, wrzeszcząc na cześć zwycięzcy tak, że się ogłuchnąć mogło. Cesarz we wściekłym był humorze. Z panem Wybickim i z Poniatowskim księciem, na czele wojsk naszych wbrew nadziejom Dąbrowskiego przez gubernatora Warszawy, marszałka Murata, postawionym, rozmowy zaraz odbył, ale się jeszcze bardziej zgniewał, gdyż książę gwarancji odeń zażądał na odbudowanie wielkiej Polski, jakby mu ustne przyrzeczenie monarchy nie starczało.

Słyszałem każde słowo, bom tego dnia, jako adiutant ordynansowy, pełnił służbę obok, pokoik mając przy gabinecie cesarza, za przepierzeniem z dykty jeno. Trwogą mnie największą napełnił dyskurs Napoleona z księciem Talleyrandem, ministrem francuskich interesów zagranicznych. Pierwszy raz ujrzałem naonczas obmierzłą grę wielkiej polityki; rzygać mi się chciało, kiedym słuchał kulawego biesa, co cesarzowi racje swoje narzucać się ośmielał.

– Nie obchodzą mnie twoje zastrzeżenia, Talleyrand! – mówił cesarz głosem podniesionym, krzycząc prawie. – Stara, burbońska Francja, ta, która ciebie ukształtowała, zhańbiła się, przypatrując się z podłą bezczynnością zagładzie takiego królestwa jak Polska! Polacy byli zawsze przyjaciółmi Francji i ja wziąłem na siebie obowiązek ich pomszczenia… Przed laty obiecałem Sulkosky’emu, że odbuduję jego ojczyznę i teraz dotrzymam słowa, bo Korsykanie mają to do siebie, że szanują swoje słowo. Polska musi się odrodzić!

Kiedym usłyszał ministra, jakby żmija przemówiła, chłodnym i śliskim sykiem:

– Jestem identycznego zdania, sire. Wymaga tego, poza obowiązkiem dotrzymywania słowa, który jest przywilejem wszelkich szlachetnych natur, także francuska racja stanu. Potrzebujemy silnej tarczy na wschodzie, a Polska sprzymierzona z nami nadaje się do tego wyśmienicie. To oczywiste, że dopóki nie zostanie odbudowana, nie będzie trwałego pokoju w Europie. Moje zastrzeżenia nie tyczą się więc niewątpliwej konieczności upieczenia ciasta, sire, lecz piekarzy, których do tej roboty wybrałeś, najjaśniejszy panie.

– Co masz przeciw Wybikiemu i Dombrosky’emu?

– To jakobini, sire, marzy im się republika, zwłaszcza Wybycky’emu. Dombrosky to kondotier, który ma niewiele polskiej krwi w żyłach, najwięcej zaś saskiej, pójdzie więc na każdą służbę wzorem kondotiera, a Wybycky ma coś z tych ekstremistów roku 93, którzy obalili monarchię.

– To uczciwy patriota i szlachetny człowiek, oddany Polsce sercem i duszą! Kiedy go przyjąłem w Berlinie, chcąc go skaptować, zacząłem od tego, by mi podał wartość swego majątku, który mu zajęli Prusacy, a ja mu zwrócę tę sumę. Wiesz jak zareagował? Odparł mi gniewnie, że nie przybył po to, by mówić o odzyskaniu swojej własności, lecz o odzyskaniu przez Polskę samostanowienia i tylko to go interesuje! Gdyby wszyscy moi ministrowie, marszałkowie i generałowie w równej jak on proporcji dbali o interesy własne i o interesy Francji, byłbym najszczęśliwszym z monarchów… Co zaś do Dombrosky’ego, to jest to doświadczony żołnierz. Obaj cieszą się zaufaniem Polaków. Ich jakobinizm jest marzycielski, a może być pomocny, bo zjedna nam takich samych marzycieli, których w Polsce nie brakuje.

– Ośmielam się nie zgodzić kategorycznie z waszą cesarską mością. Według moich informacji Wybycky jest w poważaniu tylko u wąskiej grupy pogrobowców dawnego żywiołu republikańskiego w Polsce, a Dombrosky nawet jako wódz Legionów miał wielu wrogów wśród Polaków. Postawić ich na czele to ryzyko wzniecenia swarów wewnątrznarodowych i anarchii, którą Polska żyje od wieków i przez którą utraciła niepodległość. Obaj, najjaśniejszy panie, pamiętamy tytuł dzieła Rulhiere’a, z którego czerpaliśmy pierwsze wiadomości o tym kraju: “Historia anarchii w Polsce i rozbiorów tego państwa”. Dlatego…

– Już zadecydowałem! Wybiki będzie szefem polskiej administracji cywilnej, a Dombrosky szefem polskiej armii. Murat samowolnie postawił Poniatosky’ego nad Dombroskym i zostanie za to ukarany! Rządzić będą ci dwaj, tak jak już zaczęli w Poznaniu, a zaczęli doskonale.

– Nie przeczę, sire, ale tamte nominacje uważałem za doraźne. Wielkopolska to tylko kawałek Polski…

– Najważniejszy, tam wykuli sobie prawo do niezawisłości.

– Nie o tym myślę, lecz o tym, że ktoś, kto dobrze włada departamentem, wcale nie musi być dobrym zarządcą całego państwa.

– To się okaże. Jeśli model poznański nie sprawdzi się w skali państwowej, to go zmienimy, chwilowo wszakże nie ma podstaw do…

– Są, najjaśniejszy panie, są! Państwo to nie tylko granice, lecz i ludzie, którzy na owej ziemi coś znaczą. Jakobinów polskich już mamy, a musimy mieć cały naród, jeśli nie stanie przy nas polska magnateria, całe dzieło rozleci się jak źle utoczony garnek. Osobnicy pokroju Wybycky’ego nie skaptują dla nas polskiej arystokracji, która ma silne powiązania z naszymi wrogami, Tzartoryscy z Petersburgiem, a Ratzywillowie z Berlinem!

– Niech sobie flirtują z Petersburgiem, Berlinem, Wiedniem i z samym diabłem, obejdę się bez Ratzywillów i Tzartoryskych!

– Toteż ja nie o nich myślę, sire.

– Wiem! Wiem o kim myślisz, wiem, że to ty, intrygą, za moimi plecami, wpłynąłeś na Murata, by poniżył Dombrosky’ego, dając szefostwo wojsk polskich Poniatosky’emu, z którego siostrą już przed laty zawiązałeś w Paryżu nader intymną znajomość! Wiem nawet i to, że nakłoniliście Murata do owej bezprawnej decyzji, błyskając mu przed oczami nadzieją korony polskiej. Jak widzisz, wiem bardzo dużo…

– Nigdy nie wątpiłem, sire, w talenty pana Schulmeistra i jego agentów. Jest to właściwy człowiek na właściwym miejscu, bo cóż byśmy poczęli, najjaśniejszy panie, bez dobrego wywiadu… Całe rządzenie sprowadza się w końcu do obsadzania stanowisk właściwymi ludźmi, dlatego…

– Najlepszym władcom zdarza się popełniać błędy w tej materii, mój drogi Talleyrand. Exemplum ja sam, czyż nie uczyniłem cię ministrem? Ha, ha, ha, ha, ha, ha, ha, ha!

– Z pewnością jestem sługą wielce niegodnym – odrzekł z niezamąconym spokojem ten lis – ale to nie tragedia, bo jestem cały czas przy tobie, najjaśniejszy panie, i to ty decydujesz. Gorzej będzie, jeśli tu, z dala od ciebie, zostaną przy władzy ludzie niewłaściwi. Nic nie poczniesz w Polsce tak jakbyś chciał, sire, bez ludzi wzoru Poniatosky’ego, którego marszałek Murat promował na odpowiednie, moim zdaniem, stanowisko. Poniatosky to człowiek cieszący się nie kwestionowanym autorytetem tak w narodzie, jak i wśród najwyższych kręgów arystokracji. Wyizolowana grupa jakobinów pójdzie za każdym, nie ma bowiem nic do stracenia, w przeciwieństwie do magnaterii, która, jeśli zwiąże się z nami, to na stałe. Gwarancją będą nam wielkie dobra ziemskie, które ci ludzie posiadają, a które, po związaniu się z nami, utraciliby w przypadku powrotu Prusaków. Nasz Poniatosky przekona do nas polskich magnatów, czego nigdy nie zdoła uczynić nasz Wybycky. Przeciwnie, Wybycky by ich odstraszył, a Dombrosky…

– Dosyć! – zakrzyknął cesarz. – Nie chcę już słyszeć o Poniatoskym! Nie proteguj mi tego bawidamka, tracisz czas! Znam dobrze Poniatosky’ego, interesuję się sprawami polskimi od dziesięciu lat. To człowiek lekkomyślny i niekonsekwentny, chłystek! Un freliquet!… W 94, kiedy Polacy bronili Warszawy, zawalił swój odcinek obrony, bo się spił do choroby z dziwkami, i tylko wspaniała postawa Dombrosky’ego uratowała sytuację. Teraz, ledwo się dogadał z Muratem, który tak samo tylko babską dupę ma w głowie, już żąda ode mnie gwarancji! Gwarancji! To tak jak ty byś stawiał warunki Panu Bogu, na których łaskawie zechcesz z nim współpracować jako biskup!

Z trudem się od głośnego śmiechu powstrzymałem, ręką gębę zatykając. Dobrze mu cesarz łatę przypiął, boć przecież Talleyrand w młodości był biskupem Autun i za rewolucji dopiero, ekskomunikowany, suknię duchowną rzucił, ale go i tak czasem “chytrym klechą” zwano. Nie miałem wszakże czasu radować się prawością cesarza, bom raptem głos jego posłyszał donośny.

– Kasnyki!

Poprawiłem guzik u munduru i zameldowałem się w ułamku chwili.

– Biegnij po Murata! – nakazał mi. – Ma się stawić w dwa kwadranse!

Stawił się. Cesarz bez powitania wsiadł nań z góry:

– Bawisz się w Warszawie, stroisz, umizgasz, hołdy przyjmujesz niczym udzielny władca, zapomniawszy, że armia w polu głoduje i że twoim obowiązkiem było zorganizować zaopatrzenie frontu!

– Sire, ja… ja starałem się… – wybąkał marszałek.

– Doniesiono mi! Starałeś się wziąć do łóżka wszystkie kurwy, które ci ściągnięto i teraz musisz się leczyć ze szpetnej choroby! Na prawdziwe rządy zabrakło ci energii! Nie ścierpię, by moi przedstawiciele zachowywali się jak rozpasani gówniarze, kompromitując mnie!

– Sire, przecież…

– Milcz, póki nie pozwolę ci mówić, hultaju! Odkąd zostałeś moim szwagrem, zbezczelniałeś do niemożliwości, ale przebrała się miarka. Jakim prawem wyniosłeś to książątko nad generała Dombrosky’ego?! Ja Dombrosky’ego mianowałem wodzem polskiej armii, a ty, tak po prostu, jak gdybym ja nie istniał, oddajesz to stanowisko innemu, żeby nasi wrogowie mogli gadać o swarach między nami! Chociaż nie… oni wiedzą, że o takich swarach mowy być nie może, bo między nami jest relacja dupy i kija, a kij się z dupą nie liczy. Więc będę mówić o prowokacjach, o dywersji, wiesz co to znaczy?! Za mniejsze rzeczy Aleksander Wielki rozdzierał swoich namiestników końmi!… Głupcze, powiedzieli ci, że dzięki Poniatosky’emu możesz zostać królem Polski. Słyszałem o tych przyjęciach, podczas których pozowałeś na Sobesky’ego, a oni ci kadzili, że tak samo jak tamten byłbyś królem na koniu. Tylko dlatego, że dowodzisz konnicą Wielkiej Armii! Paradne! Brałeś to na serio, błaźnie, tak jakby ktoś poza mną mógł decydować o tronach! Niedoczekanie! Wybij to sobie ze łba, kto inny będzie królował w tym kraju, ktoś poważniejszy od ciebie!

Nie dosłyszałem do końca, bo mnie wywołał sekretarz cesarski, każąc skontrolować, czy nazwiska pisane poprawnie na liście dostojników polskich, których na wieczorną audiencję zawezwano. Wszystkie prawie koszmarnie przekręconymi były. Musiałem też pokazać mu, jak się je wymawia, ale niewiele z tego wyszło, Francuzi bowiem prędzej żywą żabę przełkną niźli nasze imię wysylabizują poprawnie.

Męczyło mnie to wszystko, prawdę rzekłszy, na froncie bym wolał brykać, miast za psa gabinetowego służyć. Chwała przybocznego w służbie cesarza nie do pogardzenia była, ale jakoś mi to nie smakowało serdecznie. Pierwszy raz przyłapałem się na tym, że Dominikowi zazdroszczę.

O trzeciej po południu cesarz, w szary, skromny szynel odziany, wyruszył w miasto na pięknym siwku. Tłumy pod zamkiem warujące oszalały: jeden wielki grzmot uniósł się nad dachami i gdyby nie potrójny kordon żandarmów, zmiażdżono by tego, na którego cześć wiwatowano. Wśród towarzyszących cesarzowi nie zabrakło Murata i Poniatowskiego, ale on rzadko się odzywał do nich i niejednego z gapiów musiały dziwić wielce ich posępne oblicza.

Pojechaliśmy wpierw na Stary Rynek, gdzie cesarz z konia zsiadł i kazał się najkrótszą drogą ku Wiśle prowadzić. Wiedziono go w dół Kamiennymi Schodkami. Na Brzozowej ulicy stosy nieczystości smród okropny czyniły, o czym się Napoleon wyraził dosadnie, co ojców miasta zawstydziło. Po obejrzeniu mostu, który Murat pobudował na miejsce spalonego przez Prusaków, wróciliśmy do Rynku i dalej konno tą samą drogą. Mnóstwo napisów zdobiło mury kamienic, jeden bardziej od drugiego bałwochwalczy, jako ten, co go ku przykładowi podaję:

“Wznosić upadłe państwa,

wracać im imiona,

dziełem jest tylko Boga

lub Napoleona!”

Rzeźnik jeden w oknie malowidło wystawił, na którym on sam wielkiemu wołu łeb obcina, a pod strugami kapiącej krwi jaśniał dwuwiersz:


“Kto nie będzie wierny Polsce i Napoleonowi,

To mu łeb utnę jak temu wołowi!”


Sama radość z oczu i ust każdych wyzierała, wszyscy szczęśliwi, jakby to było jedyne święto ich życia. Nie myśleli o kłopotach, które sprawił kwaterunek wojenny i rekwizycje, zapomnieli wcześniejszych utyskiwań i skarg, bo i te się już trafiały, głównie za sprawą Francuzów zaczepiających kobiety po ulicach, tak że władze policyjne nakazały w końcu, by niewiasty przyzwoite wychodząc z domu zasłonę jakowąś miały na włosach, zaś “kobiety dobrej woli mają nosić żółte wstążki”. Dzwony kościelne, trąby, bębny i piszczałki, śpiewy i pohukiwania jak po udanym polowaniu kakofonię czyniły, której drugiej nie pamiętano chyba od powrotu króla Jana spod Wiednia. Choć może i po uchwaleniu Konstytucji 3 Maja entuzjazm równy się wyraził, ale mnie przy tym nie było.

Zegar na kominku w gabinecie cesarza siódmą wybił, gdy Talleyrand przybiegł oznajmiając, że przedstawiciele wyższych stanów polskich i urzędów na uroczystą audiencję w sali przygotowanej już zgromadzeni. Napoleon słowem nie odrzekł, w lustro się wpatrując – pokojowiec Constant włosy mu poprawiał, wilgotne jeszcze po umyciu. Minister powtórzył:

– Najjaśniejszy panie, czekają już pół godziny!

– Nic im się nie stanie… Wystarczy, Constant… Tak, może być… Kasnyki!

Stanąłem we drzwiach.

– Tak jest, sire?

– Idziemy.

– Tak jest, sire.

Talleyrand spojrzał na mnie ze złością, jakbym mu przeszkadzał, a możliwe i to, że cesarz kazał mi za sobą iść, żeby się od natręctwa Talleyranda uwolnić. Ale jeśli tak myślał, to się zawiódł. Minister zdeterminowany był okrutnie i znowu swoje zaczął:

– Najjaśniejszy panie, są tam Dombrosky i Poniatosky…

– Wiem.

– … Obaj mają nadzieję, że publicznie dzisiaj rozstrzygniesz sprawę naczelnego dowództwa, sire.

– Wiem.

– Należałoby to zrobić, czas najwyższy, w armii polskiej nie wiedzą już, kogo się słuchać…

– Wiem!

– Mam nadzieję, sire, iż wiesz również, że należałoby zostawić dowództwo w ręku Poniatosky’ego.

– Czyją to matką, jak powiadają, jest nadzieja? – spytał cesarz szyderczo i śmiechem się zaniósł, z gabinetu wychodząc.

Przez sąsiedni pokój weszliśmy w korytarz prowadzący do sali, gdzie się audiencja odprawować miała. Talleyrand nie ustępował:

– Najjaśniejszy panie, to już nie pora na żarty, dziś się waży los Polski, a dokładniej los naszej racji stanu w tym kraju.

– Naprawdę?

Cesarz stąpał ostrym krokiem przy ścianie z oknami, które na dziedziniec zamkowy wychodziły, mijając kolejne apartamenta, a minister kuśtykał za nim, jakby gonił uciekającego, i sapiąc z wysiłku wyrzucał z siebie gorączkowe słowa. Ja szedłem trzy kroki z tyłu, w plecy cesarza wpatrzony.

– Sire!

– Talleyrand, czyż nie rozstrzygnęliśmy już tej kwestii? Dlaczego mnie męczysz?

– Dla tych samych powodów, o których już mówiłem, sire. Nie są one błahe. Dombrosky mało w Polsce znaczy, kogóż on reprezentuje? Po powrocie do kraju znalazł niewielu swych podkomendnych z Legionów…

– To już rzeczywiście mówiłeś. Powtarzasz się, co zazwyczaj jest oznaką starości…

– Kpij ze mnie, sire, ale nie z francuskiej racji stanu! Jeśli nawet obiecałeś Dombrosky’emu, a o ile wiem nie zrobiłeś tego bezpośrednio, to przecież wobec kondotiera żadne dalekosiężne obietnice nie mają znaczenia. W Polsce doskonale wiedzą, że możesz tego Sasa odwołać w każdej chwili, przerzucić na inny front europejski, a nawet zwolnić z wojska jak zwykłego najemnika. Sire, przecież on, zanim wstąpił do armii polskiej, przez dwadzieścia lat służył w saskiej…

– Czytałeś Rulhiere’a i nic nie wiesz o Sasach na polskim tronie? Masz doprawdy zadziwiające luki w wykształceniu, Talleyrand. Przez tych dwóch monarchów Saksonia i Polska są ze sobą związane bardzo mocnymi więzami historycznymi, dlatego Polacy bardzo chętnie służyli w armii saskiej. Możesz natomiast nie wiedzieć, że Dombrosky jest tylko półkrwi Sasem, po matce. Zresztą ojczyznę się wybiera, podobno jest ona tam, gdzie się chce umrzeć. Czy powiesz mi, że ja nie jestem Francuzem, bo jestem Korsykaninem?… Winieneś też wiedzieć, że Polacy w swej ukochanej konstytucji majowej postanowili, iż następcą króla Stanisława, jeśli ten zemrze bezpotomnie, będzie przedstawiciel królewskiej familii saskiej. Nikt ich do tego nie zmuszał.

– To w żadnym stopniu nie zmienia postaci rzeczy, sire! To już nie jest ta sama Europa, okoliczności i warunki się zmieniły, nasi jakobini zdejmując głowę królowi przewrócili świat do góry nogami…

– A czyż ty nie maczałeś w tym palców? Przypomnij mi łaskawie, jeśli się mylę…

– Sire, teraz ważne jest tylko to, że pomylisz się ogromnie nie słuchając mojej rady!

Miałem ochotę kopnąć go w tyłek. Dwa szybsze kroki do przodu i szpicem buta! Cesarz już nie odpowiadał, szedł milcząc, z zaciśniętymi ustami, coraz szybciej, a Talleyrand z coraz większym wysiłkiem powłóczył za nim kulasem, równał się z nim i zostawał, chrypiał mu do ucha, zdało się chce ucapić za ramię, zatrzymać i przekonać.

– … wyniesienie Poniatosky’ego umocni wiarę Polaków w nasze intencje i wzmocni entuzjazm, a to da nam wielu rekrutów. W tym klimacie nasz zmarznięty żołnierz potrzebuje wsparcia wojsk polskich, bardziej zahartowanych do zimy. Sire, jesteś największym z wodzów, rozumiesz to lepiej ode mnie, więc czemu…

Przeszliśmy ponad pół drogi, drzwi do sali były coraz bliżej. W ciszy korytarza dudniły równo wojskowe obcasy Napoleona, a rytm ich uderzeń zakłócała dreptanina trzewików ministra. Prawy z nich był wysoki, lekarski, na kulawą nogę i klaskał o tafle pawimentu niczym kijanka w ręku kobiety bijąca wodę, lewy ciągnął się za nim, skrzypiąc dokuczliwie. Ja starałem się iść na palcach.

– Sire, na miłość boską, Francji nie stać na utratę takiego sojusznika jak Polska! Poniatosky ma kolosalne wpływy i pójdzie za nim cała arystokracja, a za nią cały naród, jeśli zaś postawimy na jakobinów, możnowładztwo może ulec podszeptom Petersburga, Wiednia i Berlina! Tzartorysky, przyjaciel cara, robi wszystko, by magnaci polscy nie wiązali się z nami, obiecują im złote góry, Polskę prawie od morza do morza…

Drzwi tuż tuż. Cesarz wyprostowany niczym posąg i jak posąg niemy, a może i na słowa ministra głuchy, bo żadnym gestem nie dający odzewu, idący miarowo jak na paradzie, i ten kulas goniący za nim i błagający rozpaczliwie. Boże, raz w życiu coś takiego widziałem, kiedy ważyły się sprawy większe niż potyczka i nawet bitwa duża, i nic uczynić nie mogłem, choć mi w piersi wyło, bom już Dąbrowskiego polubił!… Nie zdąży, zaraz cesarz na salę wejdzie i skończy się ta straszliwa heca. Trzy zaledwie kroki.

– Sire! – krzyknął Talleyrand i głos jego echem puszczyka poniosło w czeluść korytarza za nami.

Cesarz zatrzymał się, odwrócił na pięcie i stanął milczącą twarzą do ministra tak, że ten omal nie wpadł na Bonapartego. Ale usta mu się nie zawarły.

– Najjaśniejszy panie, powtarzam, a więcej razy powtórzyć nie zdążę: Dombroscy, Wybyccy, Kollontaie i wszelacy jakobini i tak pójdą z nami, bo nie mają innego wyjścia. Po co kupować swoją własność? Dałeś im, najjaśniejszy panie, zbyt dużo władzy. Pobawili się, ale teraz dość. Jest ostatni moment, by zmienić układ i ustanowić potężną bazę naszych wpływów w tym kraju. Błagam cię, sire, zademonstruj publicznie swoje poparcie dla księcia Poniatosky’ego. Nie!… Nie błagam, lecz żądam tego od ciebie, bo tego właśnie wymaga teraz francuska racja stanu!

Przez oblicze Napoleona przeleciał dziwny uśmiech. Powiedział cicho, zdało się sam do siebie:

– Czasami zastanawiam się, Talleyrand, czy francuskiej racji stanu nie zrobiłaby dobrze kuracja polegająca na skróceniu cię o głowę.

Po czym drzwi rozwarł i wszedł na salę rycerską, malunkami Bacciarellego głośną.

Oni stali w szeregu, śmietanka dygnitarzy polskich, cywilnych i wojskowych. Członkowie Sejmu Konstytucyjnego z sędziwym marszałkiem Małachowskim na czele, członkowie Izby Najwyższej Wojenno-Administracyjnej oraz Izby Sprawiedliwości, duchowieństwo, generalicja, deputacje miast i inni. Skłonili się bez komendy, jakby dłoń jedna pochyliła im głowy. Cesarz wsadził dłoń w rozpięcie kamizelki, drugą zwyczajnym swym ruchem założył na plecy, i począł iść wzdłuż muru wyprężonych piersi, raz po razie którego o co pytając. Talleyrand za nim kuśtykał, niczym pobielone płótno blady, zmęczony walką w korytarzu i swojego niepewny. Ja obowiązkiem moim drzwi zamknąłem i przy nich zostałem.

W połowie szeregu Napoleon wstrzymał się, ku środkowi sali o krok cofnął i we wszystkie naraz twarze spoglądając wyrzekł tonem nagany:

– Balujecie, rozpijacie francuski garnizon w Warszawie, przyzwyczajacie do zbytków, a na linii bojowej żołnierze mrą z głodu, w magazynach pustki!

Wystąpił na to z szeregu członek deputacji, Michał Kochanowski, mówiąc:

– Najjaśniejszy panie, wszystko, czego do tej pory żądano, dostarczyliśmy.

Cesarz podniósł nań swój zagniewany wzrok i zawarczał:

– To jest nieprawda! Żołnierz francuski nauczył się w waszym kraju dwóch zaledwie słów: kleba i ne ma! Kleba ne ma! Skąd się to wzięło?!

– Nie wiem, sire, wiem natomiast, że dostawy regularnie idą. Zapewniam też waszą cesarską mość, że wszystko, co względem aprowizacji żądanym będzie, również zostanie dostarczone.

– Tak?…

Napoleon sięgnął po złożony papier i Kochanowskiemu podając, rzekł:

– Oto wykaz potrzeb, mój panie. Jeśli wszystkie te rzeczy nie zostaną dostarczone na wskazane miejsca w ciągu dwudziestu czterech godzin, waszmość zostaniesz rozstrzelany!

Kochanowski papier wziął, rozwinął i okiem nań rzucił. W tejże chwili cesarz, twarz Kochanowskiego lustrując, tabakierki dobył i zażył niuch głęboki, Kochanowski zaś od razu do tejże sięgnął. Kichali razem, a Napoleon śmiechem się zaniósł.

– Diabeł nie człowiek! Ja mu oświadczam, że każę go rozstrzelać w dwadzieścia cztery godziny, a on mi nie prosząc bierze niuch tabaki i to bez podziękowania!

Tymczasem Kochanowski spokojnie lekturę ukończył i pokręcił głową.

– W dwadzieścia cztery godziny nie da rady, ale w trzy dni wszystko będzie dostawione.

– Na pewno? – spytał cesarz.

Wybicki wtedy, obok Kochanowskiego stojący, wtrącił się:

– Jeśli pan Kochanowski tak twierdzi, to rzecz jest pewna, najjaśniejszy panie.

Napoleon zwrócił się ku niemu:

– Wybiki, dla potwierdzenia tego, coś rzekł, ty sam zajmiesz się dostarczeniem pierwszych siedmiuset cetnarów mąki dla armii w ciągu dwudziestu czterech godzin. Reszta za trzy dni!

Znowu ruszył wzdłuż szeregu. Kiedy doszedł do końca, wygłosił kolejną mowę:

– Pobiłem jednych waszych zaborców, pobiję i drugich. Ale nie może być tak, aby za waszą wolność bili się tylko cudzoziemcy. Im szybciej wystawicie własną silną armię, tym szybciej zasłużycie na niezawisłość. Wzmóżcie wysiłki, nie ma dla was ważniejszej sprawy. Wojna jeszcze nie skończona. W przyszłorocznej kampanii chcę widzieć polskiego żołnierza w wielkiej liczbie na placu boju. Jest to nieodzowny warunek wskrzeszenia Polski. Naród, który nie potrafi przelewać krwi dla swego honoru, nie jest godzien samodzielnej państwowości. Dobre wojsko, oto czego wam potrzeba!

Postąpił kroków kilka i nagle przed Poniatowskim się zatrzymał.

– Czyż nie mam racji, książę?

– Najjaśniejszy panie – odrzekł książę Józef – naszemu narodowi potrzeba wielu rzeczy, których od dawna byliśmy pozbawieni i do których tęsknimy, jak choćby sejmu i naszej Konstytucji 3 Maja.

Z oczu cesarza wystrzeliły pioruny.

– Czy na to też mam ci dać pisemną gwarancję, i to przed ostatecznym zwycięstwem nad wrogiem, mój panie?!

Straszna zapadła cisza. Na twarzy Talleyranda ujrzałem chmurę, usta zacisnął, jakby chciał wargi przygryźć. Poniatowski stężał i nic nie odrzekł. Najbliżej mnie stojący deputat ku sąsiadowi w biskupiej sukni się nachylił i wyszeptał:

– Zdaje się, że nasz książę będzie mógł jeszcze dzisiaj wynieść się na długi odpoczynek do Jabłonny i zająć z braku czegoś lepszego pisaniem memuarów.

Cesarz przerwał milczenie, nie spuszczając oka z twarzy księcia.

– Panie Poniatosky, dam ci jedną radę i gwarantuję tylko to, że jest to najlepsza rada do jakiej możesz się zastosować! Otóż radzę ci, byś jako naczelny wódz wojsk polskich sprzymierzonych z armią francuską mniej myślał o strzelaniu do mnie żądaniami pisemnych gwarancji, a więcej o strzelaniu do nieprzyjaciela prochem i kulami. Macie moje cesarskie słowo, na którym stanie wasza niepodległość, ale bronić jej będziecie musieli sami i ty tego dopilnujesz, książę!

Oparłem się o framugę, bom myślał, że na pawiment upadnę. Chmura z Talleyrandowej gęby ku twarzy Dąbrowskiego przefrunęła, minister uśmiechnął się tryumfująco, a Murat wtórował mu pod nosem. Nie pamiętam nawet jak się audiencja skończyła. Dość naprawdę tego wszystkiego miałem, więc kiedym tylko usłyszał, że Dąbrowski na przysięgę pospolitego ruszenia do Łowicza jedzie, wyprosiłem u cesarza przepustkę i jako delegat kwatery głównej do jenerała dołączyłem. Uściskał mnie niczym marnotrawnego syna, smutek wciąż mając w oczach ten sam, co na sali. Tak mu za lata poniewierki, którą dla Polski przechodził, podziękowano.

W Łowiczu stanęliśmy w dzień Nowego Roku. To, co się na polach podłowickich działo, wyobrażenie przechodzi. Tłumy wyszły na spotkanie wielkiego wojownika, wiwatując jakby to sam cesarz nadjechał. Rozwinął się wielobarwny zbrojny polonez “la pospolite”, ze sztandarami i werblów warczeniem podniosłym. W gwarze bajecznej manifestacji szablę Sobieskiego niesiono przywiezioną z Italii, a takoż buławę Stefana Czarnieckiego, którą na ten dzień Wincenty Krasiński ofiarował.

Ślozy w oczach miał Dąbrowski, a kiedy przemówił, ja własnym nie zawierzałem uszom. Przez cesarza pokrzywdzon (choć na korzyść innego dobrego żołnierza, ale przecież), sławił Napoleona z zapałem takim, że gdyby potem prywatę mu ktoś zarzucił, trza byłoby kalumniarza do wariatów zamknąć. Nad własny się podniósł ból serca, bo mu sprawa narodowa ważniejszą od osobistych była korzyści, i tak prawił:

– “Rycerze! Za najszczęśliwszy dzień życia mego poczytuję ten, który po dwudziestoletnim rozstaniu połączył mnie z wami rodacy, który mi daje oglądać słodkie owoce prac moich, podjętych za granicą dla utrzymania mężnego ducha w Polakach. Jestem sowicie od niebios nagrodzony, kiedym was w istocie przekonał, żem nie płonnemi ziomków moich karmił nadziejami. Ten rok 1807 jest pierwszy, w którym każdy z was życie swoje poczyna, bo kto ojczyzny swej nie miał, tego można w liczbę umarłych policzyć. Ta ziemia, po której dziś wolni chodzicie, dopiero od tego momentu poznała prawdziwe swe dzieci, kiedy was widzi zebranych na ochronę swoją. Już widać w oczach waszych odżywczy ogień świętego zapału, który przypominając dzieła przodków daje wam razem uczuć, co to jest odzyskać utraconą ojczyznę. Lecz komuż winniście swoje odrodzenie, jeżeli nie wielkiemu Napoleonowi, którego opatrzność wskazała, aby opuszczone sieroty do własnej doprowadził matki. Szanujmy tę rękę, która nam jednym dla dźwignienia się podaje te same rycerskie narzędzia, jakie wydarła największym mocarstwom za to, że nie umiały godnie ich używać. Na uczczenie więc tego wielkiego bohatera zgromadzeni tutaj rycerze pod przewodnictwem moim nieście modły do Boga o ciągłą pomyślność dni jego i z głębi serca waszego wynurzcie tę godną wdzięczności przysięgę, która nas z ust kapłana czeka”.

I do przysięgi przystąpiono… Niejednom widział i przeżył. Ale kiedy sześć tysięcy szlachty na błoniu zebranej w chorągwiach poszczególnych ziem, na których czele rotmistrze pospolitego ruszenia stali, przysięgało Polsce na buławę Czarnieckiego i na ten pałasz Jana III przywieziony spod Loreto, nie zdzierżyłem i ryknąłem serdecznie. Głos po polach niosło:

“Ja, tu przytomny, przed obliczem Boga Zastępów, przed bóstwem powstającej ojczyzny mojej, przysięgam na tę buławę, którą niegdyś bohaterska dłoń Czarnieckiego dźwigała; na ten miecz walecznego Sobieskiego, pod którym padał Polski nieprzyjaciel, iż posłuszny do zgonu rozkazom Wielkiego Napoleona, o swobodę i całość Ojczyzny aż do przelania ostatniej kropli krwi mojej walczyć będę!”

“O swobodę i całość Ojczyzny!”. Nie ja jeden płakałem. Ryk był powszechny, łzy się nam lały po licach i nikt się ich nie wstydził. Pamiętam, jak ktoś pierwszy krzyknął: “Niech żyje cesarz!” i ja wraz z innymi w strzemionach się uniosłem, wrzeszcząc: “Niech żyje cesarz!!!”, aż echo szło po równinie. Przybiegły mi na pamięć słowa księdza Zimorowicza: “Powstanie Polska… oto wam zapowiedziałem!”. Mogłem-li nie wierzyć teraz, że powstanie?

Na koniec szablę i buławę Dąbrowskiemu wręczono, a mowę przy tym do jenerała, w imieniu wojewódzkich dowódców, rotmistrz inowrocławski, imć Sokołowski, wygłosił:

– “W tobie, jaśnie wielmożny jenerale, naczelniku nasz, znajduję jednego ze sławniejszych naszych wodzów. Piastując buławę Czarnieckiego i oręż Sobieskiego, tobie szczególnie należące, bo w ich ślady wstąpiłeś godnie, kieruj sercami współbraci, gotowymi iść wszędzie na twoje wezwanie. Bądź tłumaczem Polaków przed najjaśniejszym cesarzem Francuzów, królem włoskim, wielkim Napoleonem, że historia nie poda innego przykładu, jak tylko iż Polak najwierniejszym jest zawsze dla swych monarchów. Z tego względu ośmiel się prosić: niechaj nas swym potężnym wspierając ramieniem udzieli szczęścia oglądać na tronie jednego z najjaśniejszej krwi jego, przy takich sprawach, które by dały sposobność przekonywać, że Polak ma sobie za chlubny zaszczyt być wiernym i posłusznym Monarsze, Ojczyźnie i Prawu”.

Marzyło się wszystkim króla mieć z cesarskiej familii, a nikt wiedzieć wtedy nie mógł, że Napoleon inaczej postanowi i Sasa nam na królowanie wybierze, tak jak Konstytucja Trzeciomajowa przewidziała, którą uszanował.

Przepustkę miałem na dni czternaście, a w tym czasie służbę ordynansową przy cesarzu Falkowski odprawował. Znowu ćwiczeniem pospolitaków się zająłem i to mi radość dawało, jakiej na pokojach cesarskich zaznać nie mogłem.

Kiedym wrócił do stolicy i do domu się udał na Starym Mieście, gdzie mieszkanie dla Kami i Gila wynająłem – jej już nie było. Gil przerażony rzekł mi, jako od dwóch dni już zniknęła. Szukać zacząłem po mieście, aż mi jeden z oficerów naszych doniósł, że ją z Francuzem wyższej rangi widziano.

Nigdy przedtem ani potem nie biłem głową o ścianę, czaszkę pragnąc roztrzaskać na wióry. Oprzytomniałem na podłodze i znowu dostałem szału. Słono musiałem płacić gospodarzowi za sprzęty porozbijane. Jeszcze w kilka dni później Gil, tak jak kiedyś w krakowskim lochu, zmieniał mi opatrunki.

Poniatowski na mój widok, gdym się w sztabie pojawił, aresztować mnie chciał, bo mu się widziało, że burdy i pojedynki po nocach czynię, ledwom go udobruchał. Tak płaciłem rachunek mej miłości i głupoty zarazem. Gdybym Kami wtedy dopadł, ubiłbym na miejscu.

Poniatowski człowiekiem okazał się serdecznym i uczucia moje, wrogie ku niemu zrazu za sprawą krzywdy Dąbrowskiego, tajać poczęły. Dowiedział się widać w czym rzecz, bo mnie zawezwał i rzekł, jako przed cesarzem mnie usprawiedliwi, żem się z przepustki do służby ponownie nie zameldował. Na to mu odpowiedziałem, że ja już na cesarskiego adiutanta nie pójdę, a jeżeli dezercję mi zarzucą i kulę w łeb zechcą dać – wola boska. Pokiwał głową niby ojciec nad niesfornym dzieciuchem.

– A nie myślisz – spytał – że honor każe, byś sam to cesarzowi rzekł, nie zaś jako szczur umykał?

– Wasza książęca wysokość ma rację. Pójdę do cesarza i powiem mu.

– I co dalej?

– Pospolitaków chciałbym w bój prowadzić.

– Dostaniesz nominację…

– Już miałem, przed adiutanturą, od jenerała Dąbrowskiego.

– Tedy z dobrej ręki miałeś, znamienity to wojownik. Ale tamta już nieważna, drugą ci wypiszą z przydziałem. Chcesz do legii poznańskiej Dąbrowskiego?

– Wszystko mi jedno, byle w pole iść. Gdzie goręcej.

– Dobrze, pójdziesz gdzie najgoręcej, może od tego się utemperujesz. Papier u Fiszera odbierzesz jutro.

– Wasza książęca wysokość…

– Co jeszcze?

– O jeden tydzień zwolnienia upraszam.

– Boże mój – westchnął, patrząc w okno zamyślonym wzrokiem – co one z nas robią! Słabeuszy… Wierzysz, że ją odszukasz i że do ciebie wróci? Nie łudź się. Ale to twój frasunek, ja ci w tym pomóc nie mogę. Tyle tylko, że ten tydzień ci dam. Wolnyś.

Pętałem się po mieście jak zaczadzony, każdej kobiecie zaglądałem w twarz, za niektórymi powozami goniłem, cud prawdziwy, że mnie z ulicy nie zabrano do Bonifratrów, gdzie chorych na umyśle przetrzymywano. Nareszcie dowiedziałem się, że 17 stycznia bal wielki u Talleyranda odbywać się będzie. Tam być mogła z oficerkiem swoim, bo wszystkie znaczące figury zaproszono. Gil mundur mi ochędożył, a ja od rana zaprzestałem picia gorzałki i kiedy zmierzch nadszedł, trzeźwy byłem jak od kilku dni nie bywało. Kiedym się do pałacu Tepperów na Miodowej zbliżył, krok przybrałem sprężysty i fagasowi stojącemu w drzwiach rzuciłem:

– Cesarski kurier z depeszą od marszałka Neya!

Puścił mnie bez słowa.

Bal trwał już, tańczono zawzięcie, toasty podnoszono i zaśmiewano się. Cesarz z Anastazową Walewską kontredansa tańcował mało zgrabnie. Przebiegłem sale, bacząc pilnie, alem jej nigdzie nie dostrzegł. Przepychając się w tłumie, naraz na grupę przy Napoleonie stojącą wpadłem.

– Wiesz pani – mówił cesarz do Walewskiej, zarumienionej pod obstrzałem wszystkich oczu – czemu w tańcu stawiam zazwyczaj obok siebie Berthiera? Przez kokieterię, gdyż on tańcuje jak niedźwiedź, przez co ja prezentuję się nieco lepiej. Myślę, żeście się wszyscy z mego tańca naśmiewali.

– Najjaśniejszy panie – rzekła mu na to dowcipnie pani Aleksandrowa Potocka, bo panią Walewską zamurowało – jak na wielkiego człowieka tańczysz doskonale.

– Ba, udaję tańczenie, a już waszych tańców ni w ząb nie potrafię, choć podobają mi się. Taki mazur! Ma w sobie coś rycerskiego, tchnie zwycięstwem, musiał powstać po zawojowaniu sąsiedniego państwa.

– Najjaśniejszy panie, w naszych dziejach nie czyniliśmy zaborów. Polak nie podbijał, bronił się tylko, a odpierając nieprzyjaciół… czasami rozszerzał swe granice. Jeśli więc mazur bierze początek na polu sławy, musiał być stworzony po odparciu najeźdźcy i oswobodzeniu ojczyzny…

– Jeśli tak – przerwał jej cesarz – nie należało go tańcować po utracie waszego kraju.

Potocka i tym razem zachowała się rezolutnie.

– Za to teraz możemy go tańczyć, mając wśród nas wskrzesiciela.

– Powiedzcie mi też, skąd się bierze wasz polonez?

Na to pytanie odpowiedział pan Stanisław Potocki, gdy się już wydawało, że nikt responsu nie zna.

– Kiedy Henryk Walezy wracając z Polski do Francji zatrzymał się w Wenecji, wymyślono dlań taniec polonezem nazwany, by całe idące parami towarzystwo mógł poznać. Taniec ten przeniesiono wkrótce do naszego kraju, sire.

– Taniec włoski sprowadzony do Polski przez francuskiego króla winien do Francji powrócić – zadecydował na to cesarz i poszukał wzrokiem marszałka dworu. – Duroc! Odtąd w Paryżu wszystkie bale polonezem zaczynać się będą!

Zauważył mnie, bo za marszałkiem stałem. Uśmiech mu z twarzy sczezł i w kilka chwil później Falkowski zaprosił mnie do tronu, który dla Napoleona pod ścianą ustawiono. Gdym się zbliżył, cesarz odstawił kielich z chłodnikiem na tacę, którą sam gospodarz, książę minister trzymał, a do mnie odezwał się gniewnie:

– Czemuś na służbę nie wrócił?! Dezercja w każdej armii głowę kosztuje!

Nic nie odrzekłem.

– Gadaj! – ponaglił mnie – bo od razu pod sąd pójdziesz!

– Nie pójdę, sire! – odszczeknąłem się hardo.

Falkowski mało nie zemdlał z wrażenia, a Talleyrand byłby tacę na dywan upuścił, gdyby mu jej lokaj obok sterczący nie przytrzymał.

– Coś rzekł?!

– Że wasza cesarska mość zezwoliła mi raz być nieposłusznym bez kary. Oto byłem.

Zdawało mi się, że się uśmiechnął, ale jeno oczami, bo twarz nieporuszona została.

– Więcej nie będziesz, zwalniam cię ze służby przy mnie, kiedy ci tak ona nie smakuje! Zejdź mi z oczu!

Lepiej się stało, niźlim chciał, bo nie musiałem sam o uwolnienie prosić i tłumaczyć dlaczego. W trzy dni potem, kiedy Francuzi ruszyli na Lidzbark, pchając przed sobą cofającą się armię Bennigsena, byłem już w szeregach. Pięciuset konnych pospolitaków, którymi komenderowałem, przyłączono do brygady Lasalle’a. Teraz miałem już naprawdę to, o czym marzyłem.

Karol Lasalle, cudowne dziecko francuskiej konnicy, przyjaciel Murata, a zarazem konkurent tegoż do sławy najwspanialszego kawalerzysty. Gdy w kilkuset huzarów bez dział i piechoty, zdobył – rzecz niebywała – olbrzymią i świetnie zaopatrzoną twierdzę Szczecin, osłupiał sam cesarz, który już niejeden cud wojenny oglądał i sam sprawił. Wielka Armia, przejęta podziwem na wieść o tak nieprawdopodobnym wyczynie, nazwała jego brygadę “piekielną”. I oto ja, Jan Karśnicki, miałem honor służyć w tej “brigade infernale”.

Włączono nas do niej, by zapchać ubytki spod Gołymina. Tam, w ogniu Rosjan, piekielna brygada, po raz pierwszy i ostatni w swojej karierze, zawahała się na moment. Ta krótka chwila wystarczyła, by Rosjanie rozbili brygadę Marulaza. Lasalle wściekł się. Bez słowa, z zimną krwią, poprowadził brygadę w krzyżowy ogień dział nieprzyjaciela, kazał stanąć w miejscu, jak na paradzie i trzymał ich tak przez kilka kwadransów. W ten sposób, z premedytacją, zdziesiątkował swoich ludzi, siebie też nie oszczędzając, bo stał na czele i kilka koni pod nim ubito. Ta kara straszliwa w jego zawstydzonej brygadzie i w całej Wielkiej Armii zyskała mu uznanie i szacunek. Piekielna brygada nie miała prawa do chwil słabości.

Czułem, że odżywam, że rodzę się na nowo pod skrzydłem Lasalle’a. A że jeszcze polubił mnie i do namiotu często zapraszał na kości i karty winem podlewane – Bóg mi niebo do nóg chylił i nawet Kami rzadziej się jawiła po nocach. Biliśmy Rosjan i piliśmy, zgrywaliśmy się z żołdu i ćwiczyli na pałasze. On mi rękę układał do kilku wybornych cięć z siodła, ja zaś nożem uczyłem go miotać, odkąd on i jego oficerkowie zobaczyli, jak to czynię, i powariowali z zachwytu.

Nocą, gdy się upił, o dziewkach lubił gadać, a ja udawałem, że słucham, choć mi się zęby zwierały jak żelazo, na myśl o Cygance zdrajczyni. Przechwalał się jak każdy, ale też przyznawał szczerze, z nutką żalu, że gdzie mu tam do Murata. Ten pono nawet w pole woził nałożnice swoje, poprzebierane za kadetów – bez tego wojaczka mu nie szła i wigoru brakowało. Śmiałem się z tego. Gdybym to wiedział wtedy, że z siebie samego dworuję, w łeb bym sobie chyba wypalił.

Bałem się okrutnie o Dominika, który z Soultem szedł. Nieopierzony szczeniak, łatwo mu się co złego przytrafić może. Ostatnim raz widział brata na tydzień przed zdobyciem Olsztyna, jeszcze w styczniu. Było to w owym przeklętym dniu na biwaku, niecałe pół miesiąca przed rozstrzygającą bitwą z Rosjanami. Mróz tęgi trzymał nas w kleszczach, wiatr odmrażał uszy, oddech parą się kłębił. Brrr! Rosyjskim zwyczajem tłukliśmy ramionami o plecy, wędrując w pobliżu namiotów i ognisk. Nagle ktoś krzyknął:

– Patrzcie! Dzierlatka do Murata jedzie!

– Oficerek z niej, że palce lizać. Chciałbym być tym krawcem, co ów mundurek na nią kroił!

– Ha, ha, ha, ha, ha, ha…!

Ledwiem słyszał, kołnierz futrzany na uszy postawiłem, nogami przytupywałem o lód, brrr!

– Patrz Jean! – Lasalle wyjął spomiędzy zębów wielką porcelanową fajkę, nabijaną cennymi kamieniami. – Patrz! Dziewka Murata do namiotu Joachima na noc podąża. Kupił ją pono od pułkownika Jomarda, a ja myślę, że raczej odziedziczył, bo Jomard na krach się przez Wisłę przeprawiając utonął, biedaczysko. Z Vorstadt jedzie, pewnikiem na pożegnanie, bo jej już dalej Joachim ciągać nie będzie mógł. Za gorąco się robi i bitwa ani chybi lada dzień, tedy ją pewnie ku Warszawie odeśle… Hmm! Chciałbym to ja żegnać ją tej nocy! Piękna, że ciary po krzyżu wędrują. Ten ma szczęście! Gębusia bielsza od śniegu. Joachim mówi, że co rano okłada ją szmatką, w jakiejś miksturze cygańskiej czy diabelskiej maczaną. No, patrz, do diabła!

Szarpnął moje ramię. Ruszyłem się z niechęcią, bo mnie odwracał w stronę kurzawy śnieżnej i patrzyłem, jak mi kazał.

Nie wiem, jakim wzrokiem patrzyłem, ale to wiem, że gdy Lasalle w gębę mi spojrzał, fajka mu z zębów wypadła, a wąsy, które zazdrość innych wzbudzały, zdusiły uśmiech.

Mądry był Lasalle. Stał tak chwilę i widać coś takiego w twarzy mojej ujrzał, że się do tyłu cofnął, jakby się uderzenia spodziewał, pięść do góry podniósł i tym jednym gestem nakazał milczenie roześmianym sztabowcom, a gdy to ujrzeli, skulili się, jakby śmierć przed nimi stanęła. On sam cofał się tyłem, krok po kroku, aż znikł mi z oczu.

Powóz, z którego wysiadała, musiał długo już stać przed naszym namiotem. Patrzyłem jak nieprzytomny, ogniki dalekie biwaków zlały się w jedno z płatkami śniegu i zaczęły biec ku mnie, wzrok mi mącąc. Gdy stanęła obok, nie widziałem już nic, tylko parę jej czarnych oczu w moje oczy patrzących i policzki dwa blade, po których krople łez ciekły i zamarzały srebrzyście.


***

Gdy kurier od Lasalle’a przywiózł wiadomość, że Murat i Soult zdobyli Olsztyn, przytomniałem już z wolna. Wkrótce potem Murat i korpus, w którym adiutantował Dominik, wdarli się do Pruskiej Iławy i w ciężkiej walce wyparli z miasta Rosjan. Murat, Murat, Murat! Wszędzie on, na ustach wszystkich, na czele awangardy, podziwiany i kochany przez całą armię. Nienawidzony przeze mnie. Nie myślałem przedtem, że nienawidzić można silniej niż miłować.

Gdy minęła ta przeklęta noc i spadł na białą ziemię ranek, jej już nie było. Przyszła i znowu zniknęła jak zjawa. Jeden Bóg wie, jak wówczas cierpiałem. Chciałem biec koniem do korpusu Murata, wyzwać cesarskiego szwagra na ubitą ziemię i utłuc jak gada! Z trudem utrzymałem to szaleństwo w klatce mózgu i nie zrobiłem głupstwa. Śnieg, zimny i kojący, uspokajał. Poczekam, choćby nie wiem jak długo…

Minął tydzień i jeszcze dni kilka.

Tymczasem nadciągnęły do Iławy korpusy Augereau i Davouta, wreszcie sam cesarz. Bennigsen krok tylko wstecz uczynił i w zapadającym zmierzchu widać było, jak Rosjanie zapalają ogniska biwakowe, pozornie dalekie, ledwie dostrzegalne w zadymce śnieżnej.

Nasza brygada, powiększona do siły dywizji, ubezpieczała lewe skrzydło Wielkiej Armii. Mróz był wielki, konie pod derkami drżały z zimna, my zaś staliśmy przed namiotami, wpatrując się w ogniki rosyjskie i marząc, że Bennigsen już się więcej nie będzie wymykał jak upiór i że bitwę przyjmie.

Загрузка...