Tego październikowego ranka było zadziwiająco ciepło jak na porę roku tak zazwyczaj chłodną. A może podniecające oczekiwanie chwili rozgrzewało Dominika, może tłum, który tłoczył się zwartym szeregiem, wywoływał niepoważną, rzecz prosta, chętkę, by zrzucić ciasno opięty surdut i szerzej zaczerpnąć oddechu. Trzy dni temu, gdy był tu z Chłapowskim, działo się podobnie. Wtedy również tłumy mieszkańców wyległy na ulice, przepychając się ku bramie zwanej Brandenburską lub Charlottenburską, jako że rozkraczyła swoje dwanaście kolumn na drodze z Poczdamu przez Charlottenburg.
Wówczas – 25 października 1806 roku – nastąpiło tylko preludium. Do miasta wjechał na czele swego korpusu marszałek Davout. To pierwszeństwo należało mu się, było nagrodą za zwycięstwo pod Auerstadt, o którym mówiono, wbrew oficjalnym zapewnieniom, iż miało o wiele większe znaczenie dla przebiegu kampanii niż Jena samego cesarza. Lecz Davout znał swoje miejsce. Gdy przedstawiciele rządu municypalnego, na czele którego uciekający Fryderyk Wilhelm postawił księcia Hatzfeld, wręczyli mu klucze do Berlina, on zwrócił je, oświadczając, że należą do kogoś większego. W mieście zostawił tylko jeden pułk piechoty, którego zadaniem było pełnić razem z mieszczanami funkcje policyjne, sam zaś stanął o milę za miastem, we Friedrichsfeld, między Sprewą a lasem.
Berlin, zdany na łaskę Francuzów i pełen obaw o swój los, los wziętej stolicy, mógł Bogu składać dzięki, że tym pierwszym ze zwycięzców, który pojawił się w jego murach, jest właśnie Davout. W całej Wielkiej Armii nie było korpusu bardziej karnego niż korpus Davouta. Porządek był tu prawem niepodważalnym, złamanie tego prawa równało się wyrokowi śmierci, stawało się samobójstwem wichrzyciela. Davout, surowy do przesady, fanatyk karności i wróg bezprawia, był zarazem czułym ojcem swoich ludzi. Zabezpieczając się przed zimnem wybudował dla wojska drewniane, kryte słomą baraki, zorganizował dostawy żywności i rozproszył niepokój berlińczyków, przez co sklepy, zamknięte w dniu jego wjazdu, już następnego dnia zostały otwarte. To zaś dawało oddziałom puszczanym z Friedrichsfeldu na zwiedzanie miasta możliwość dokonywania zakupów.
I teraz, gdy znowu nieprzebrane tłumy falowały po obu stronach szerokiej na kilkadziesiąt metrów alei, prowadzącej do zamku królewskiego, wszędzie pełno było francuskiego munduru. Poza żołnierzami, którzy utrzymywali porządek, zwanymi “les gendarmes”, widziało się kity, hełmy i czaka Francuzów rozsiane jak kolorowe kwiaty w szarym mrowiu berlińczyków, wśród czepków kobiecych, kapeluszy, chust i koronek, pośród dzieci siedzących na ramionach rodziców, pod drzwiami i na balkonach domów.
Tym razem Dominik, nauczony lekcją przy wjeździe Davouta, kiedy przybył za późno i niewiele widział, przywędrował pod flankujące bramę galerie już o świcie. Pozycja była nad wyraz dogodna.
Co pewien czas jakiś przypadkowy okrzyk lub mimowolny ruch ręką żołnierza, który pilnował porządku i nie pozwalał rozlewać się ciżbie w kształt nieregularnej plamy oliwy, jakiś jeździec przelatujący galopem lub też zwyczajnie, samoistny, niczym nie wywołany prąd przenikający masę, odwracał wszystkie głowy w kierunku głębi widniejącej w prześwicie kolumn, wszystkie stopy unosiły się na palcach, głośny szmer jak powiew wichru przetaczał się nad aleją i cichł aż do następnego razu.
Berlin wraz ze swymi kluczami czekał na Napoleona.
Napoleon. W Artillerieacademie jeden był tylko człowiek, pośród wielu nauczycieli, oficerów-artylerzystów i inżynierów, który wyrażał się o wielkim Korsykaninie bez nienawiści, z pewną dozą szacunku zmieszanego ze starannie skrywanym podziwem. Był nim kapitan Scharnhorst, ulubiony wykładowca Dominika, gorący pruski patriota, człek światły i prawy, w przeciwieństwie na przykład do takiego korepetytora, porucznika Perlitza, który przypominał chłopcu Borka. Pogląd Dominika na Bonapartego, wszystko co myślał o nim, co rozsądzał i oceniał, nasłuchując wieści o oszałamiających sukcesach kolosa, wszystko to streszczało się w jednym słowie: uwielbienie. Podobnie było z Chłapowskim, serdecznym druhem z wojskowej szkoły i Tancewiczem, który jednak nie dożył obecnej chwili, rozerwany przez przypadkowo eksplodujący pocisk, na ćwiczeniach. Dominik w marzeniach szarżował z młodym Kellermanem pod Marengo, a z Rappem pod Austerlitz, generałował i marszałkował, zdobywając Legię i krzyczał: “Vive l’empereur!” Wszystko to w twardej ławce lub na placu ćwiczeń i koszarowym dziedzińcu. Czekał na cesarza, śnił o dalszym marszu na wschód, ku Pznaniowi, ku ojczyźnie.
Tłumem szarpnęło w przód. Ręce żołnierzy, tworzących żywy mur oporowy, rozcapierzyły się i skrzyżowały, tamując ruchliwy organizm masy ludzkiej. Dominik uniósł się na palcach. O trzydzieści kroków od niego przesuwały się konne i piesze szeregi cesarskich gladiatorów, dalej wyorderowana, wyszamerowana złotem elita i obok On, w szarym płaszczu, mały, niepozorny, największy.
Kilku zgiętych wpół dostojników miejskich wstrzymało świtę. Zgarbiony starzec wyciągnął do przodu ręce, na których leżała atłasowa poduszka ze złotymi frędzlami i pomponami u naroży, a na niej dwa mistrzowsko rzeźbione klucze, ułożone na krzyż. Gawiedź milczała jak zaklęta i o to milczenie uderzał pogłos idący spod butów maszerujących grenadierów gwardii.
Wybicki przysiadł na brzegu biurka i nie patrząc na trzymaną w ręku kartkę rozkazał:
– Pisz, waść, co następuje: “Jan Henryk Dąbrowski… ”
– Przerwij! – Dąbrowski doskoczył do Dominika i położył rękę na papierze. – Inaczej zaczniesz, Wybicki pierwszy, on memoriał składał, jego to…
– Jego to memoriał i jego skład! Waszmość, panie jenerale, nie będziesz mi raz ułożonego konceptu wywracał. Nie salon tu i nie czas w drzwiach stać i pierwszeństwo sobie zwracać… Proszę tedy… nie przeszkadzać!
Wybicki prosząc, tak był stanowczym, że generał nie protestował już, uśmiechnął się i wyszedł rozmawiać z Berthierem i panem Miaskowskim, który już od godziny czekał nań niecierpliwie. Wybicki powtórzył:
– Pisz waść. “Jan Henryk Dąbrowski, generał dywizji, ozdobiony orderem Wielkiego… ”
– Orderem przez duże O?
“… Orderem Wielkiego Orła Legii Honorowej i komandor Orderu Królewskiego Korony Żelaznej. Józef Wybicki, reprezentant miast na sejmie 1791 roku.
Polacy!
Napoleon Wielki, niezwyciężony, wchodzi w trzykroć sto tysięcy wojska do Polski. Nie zgłębiajmy tajemnic zamysłów, starajmy się być godnymi jego wspaniałości.
Obaczę, jeżeli Polacy… ” – przerwij! Po “obaczę” zrób nawias! “Obaczę (powiedział nam), obaczę, jeżeli Polacy godni są być Narodem, idę do Poznania, tam się pierwsze moje zawiążą wyobrażenia o jego wartości… ”
Do Poznania! Dominik słuchał tego śpiewu i w duszy mu grało, i w głowie, i trudno było pisać poprawnie, kiedy tyle cudów spadło naraz z nieba. “Jeżeli godni są być Narodem”. Godni! – krzyczało w Dominiku. Rację miał Wybicki, gdy cesarzowi na posłuchaniu zaręczył, że Polak krew swoją i majątek odda dla odzyskania niepodległości i ojczyzny. Lepiej niż dotychczas czuł to właśnie teraz, w obecności tych ludzi, nieprzytomnych, rozpalonych nadzieją, natchnionych jak święci, takich jak Wybicki i Dąbrowski, ten sam, którego ojciec buntownikiem zwał i jak Falkowski adiutant, który chciał naraić Wybickiemu na sekretarza Chłapowskiego, gdy Wybicki zjawił się w Berlinie, wezwany przez Dąbrowskiego. Ale Chłapowski, który w czasie nauki w Artillerieacademie służył w regimencie pruskim Brusewitza i na sześć tygodni w roku wychodził na manewry w pole, gdy regiment miał iść nad Ren został w stolicy, co mu wyprotegował u dowódcy stary Chłapowski i zaraz po wejściu do Berlina korpusu Davouta wyjechał do Poznania. Na stancji Falkowski zastał Dominika. Czasu ni wyboru nie było. Wybicki był w Berlinie już 2 listopada i nazajutrz stanął przed cesarzem, a Dominik znał język polski, niemiecki i francuski, ojczyznę kochał żarliwie, czegoż trzeba więcej. Wziął go Wybicki.
Dominik starał się, by Wybicki nie musiał żałować.
– Waść pisania nie wstrzymuj, piszmy dalej!
Ocknął się.
– “Polacy! Od was więc zawisło istnąć i mieć ojczyznę: wasz zemściciel, wasz stworza się zjawił.
Zabiegajmy mu drogę z stron wszystkich, tak jak osierocone dzieci rzucają się na łono ojca. Przynoście mu wasze serca i odwagę wrodzoną Polakom. Powstańcie i przekonajcie go, iż gotowi jesteście i krew toczyć na odzyskanie ojczyzny. Wie, iż jesteście rozbrojeni. Broń i oręż z rąk jego otrzymacie… ”
“Od was”, a więc i od niego. I on nie będzie żałował krwi. I Janek też, choć na razie przy gospodarce siedzi z ojcem i z tą nie znaną mu dziewczyną z Krakowa.
“A wy Polacy, przymuszeni przez waszych najeźdźców bić się za nich przeciwko własnej sprawie, stawajcie pod chorągwiami Ojczyzny swojej… ”
Gdyby Janek to usłyszał, gdyby matka… Pióro skrzypiało coraz szybciej, aż go musiał Wybicki temperować i przymuszać do zwolnienia. Pisać było łatwo, bo Wybicki przed chwilą, zaraz po rozmowie z cesarzem, zredagował wszystko i teraz dyktował mocnym, dźwięcznym głosem.
“Wkrótce Kościuszko, wezwany przez niezwyciężonego Napoleona, przemówi do was z Jego woli. Na teraz macie od nas rękojmię Jego oświadczonej dla Narodu obrony.
Przypomnijcie sobie, iż proklamacja, która was do formowania legionów polskich we Włoszech wzywała, nie była ku waszej zdradzie użyta. Ci to są legioniści, którzy niezwyciężonego Napoleona pozyskawszy względy, dali mu pierwsze wyobrażenie o duchu i charakterze Polaków.
Dan w kwaterze głównej cesarskiej w Berlinie, dnia 3 listopada 1806 roku. Dąbrowski, Wybicki”.
– Pokaż! No, pięknie. Piszesz jak skryba sądowy. Hauke teraz na francuski przetłumaczy i będzie można pokazać ją cesarzowi.
Drzwi się otwarły i Dąbrowski przecisnął swój brzuch, spięty w kurtkę munduru. Wybicki zwrócił się do niego:
– Patrz! Wykaligrafował jak franciszkanin – podał papier generałowi. – Rezler się zwie, a pisze jak ksiądz Skarga.
– Karśnicki mam drugie, po matce!
Wybicki spoważniał i przesuwając papiery na biurku odezwał się:
– Ojciec… stąd pewnie?
– Wasza wielmożność chciał rzec: Prusak!
W głosie Dominika zagrała jakaś nutka zjadliwa, której sam nie rozumiał.
– Nie wielmożuj mi, bom nie hrabia. Jeślim głupstwo strzelił, wybacz. Jeno że nie dość, jako to dzisiaj widać powszechnie, Polakiem się urodzić, by Polakiem być. Kto cię Polakiem uczynił? Matka?
– Długo by mówić. Księża dwaj, matka takoż. I brat i Dezyderek Chłapowski, a życie samo najwięcej. Ojciec mój…
– Czekaj! – przerwał Dąbrowski – brata masz? Karśnicki… Józek czy Janek, nie pomnę… Za Naczelnika ze mną i z Madalińskim pod Bydgoszcz chodził, wąsów jeszcze wtedy nie miał, dzieciak zupełny. Jeśliś ty ta sama krew, toś brylant czystej próby, dzierż go, Wybicki!
Dominik mimo wszystko, mimo że Wybicki spodobał mu się od pierwszego spojrzenia, nie potrafił polubić Dąbrowskiego. Teraz jednak, gdy ten wspomniał o Janku jak o własnym synu, pomyślał o generale cieplej.
– Co z nim? – zagadnął Dąbrowski.
– Co z nim? Po świecie ganiał, po morzach nawet. Lat kilka nie było go w domu, a potem nagle wrócił, kilka dni zabawił i do Krakowa pomknął. Wrócił w trzy niedziele i dziewczynę przywiózł, Cygankę, pono piękną jak… jak…
– Do diabła z twoim jak, co dalej?!
– Nic dalej. Siedzi teraz w Buszewie, a co robi, nie wiem, bom nie był w domu dwa lata prawie. Ojciec mi o tym wszystkim kilka słów napisał, będzie już półtora miesiąca temu.
– Znaczy się, brat sieje i orze, a mieczyka przepomniał!
– Kto go wie? Jednego tylko nie pojmuję, jak się z ojcem zgadzają razem. To tak jakby psa i kota do jednej zamknął klatki. Zresztą nie wiem, toć już rok prawie razem żyją… Jeśli żyją, bo nie wiem nawet, czy się Janek znowu z ojcem nie pokąsał i w świat nie czmychnął. On…
– Gdzie to? – wskoczył w słowo Wybicki.
– Pod Szamotułami, Buszewo.
– To jedź tam. Trzy dni ci daję. Ja jutro do Poznania ruszam. Siódmego, najpóźniej ósmego zjawisz się w mieście, jeśli… jeśli cię złe nie porwie. Ale się nie turbuj, złe złego nie porywa. Ha, ha, ha – roześmiał się szczerze, pierwszy raz tego dnia i zaraz znowu spoważniał. – Ludzi poderwiemy. Nim Napoleon przyjdzie, my już musimy zacząć działać i wszystko na nogach, na polskich nogach postawić! Pamiętają tam serca prawe jenerała, jak z rozkazu Kościuszki wojował… Wielkopolska ogień ten roznieci tak, że się cała Polska zapali. Wielkopolska wicią będzie, naród podrywającą. Pojmujesz? Twoja ziemia, aniś się domyślał, co? – Wybicki promieniał, jakby stał na trybunie. – Ani żeś wiedział, ni marzył!
– Wiedziałem, dawno już wiedziałem. Wiedziałem, nim waść, panie Wybicki, wiedział!
Dąbrowski, który do wyjścia się zbierał, w drzwiach stanął i zawrócił raptownie. Wybicki stał wytrącony z konceptu, osłupiały, z głosem się mocując.
– Ty? Wróżem chyba jesteś albo bajesz! Dzieciuchem byłeś przecie, teraz ledwie przeskoczyłeś dwudziestkę, a prawisz, żeś dawno wiedział!
– Wiedziałem! – odparł Dominik z mocą. – Brat mi to rzekł, kiedy w świat uchodził. Jemu zaś i drugim przepowiedział ksiądz.
Wybicki i generał spojrzeli po sobie, znak wzrokiem dając, że młodzikowi chyba rozum pomieszało.
– Cóż, cóż ci rzekł? – wyszeptał Wybicki.
– Że Wielkopolska ojczyzny kolebka… Że ona naród do boju podjudzi. Z niej się wolny byt narodzi. To mi rzekł!
Tamci dwaj nie wiedzieli, co mówić, milczeli, oszołomieni wyznaniem, którego za kłamstwo brać nie śmieli, bo je prawda rozpierała najświętsza, wyczuwalna… Nie mogli pojąć.
Dominik skłonił się i wybiegł konia siodłać. Wierzchowce – odkąd marszałek Berthier wciągnął
Dąbrowskiego, Wybickiego i ich pomocników na listę kwaterunkową sztabu generalnego Wielkiej Armii – trzymali w stajni sztabowej, gdzie miały opiekę, o której można marzyć. Był już prawie gotów, kiedy z dołu, spod butów, usłyszał głuche, długo przeciągnięte wycie człowieka. Za chwilę powtórzyło się i zgasło. Uklęknął, rozgarnął słomę i przyłożył ucho do ceglanej posadzki. Przez jakiś czas nic nie było słychać, aż nagle rozległ się przytłumiony jęk i dochodzące jakby z bardzo daleka, rozpaczliwe “nieeeeee!… ”. Poderwał się na nogi i wyskoczył z przegrody swego konia. Pobiegł do krańca stajni, w stronę, z której zdawało mu się napływały owe krzyki. W samym kącie ujrzał żelazną klamrę drewnianej klapy. Gdy przyłożył do niej ucho, słyszał już bardzo wyraźnie, co się dzieje w podstajennym lochu i w chwilę później uniósł klapę…
Kosztowało go to kilka godzin opóźnienia w wyjeździe, lecz ta historia należy do innego rozdziału i zostanie później opowiedziana.
Przez wspomniane opóźnienie wyjechał dopiero przed samym wieczorem. Dąbrowski, czekający na zatwierdzenie przez cesarza odezwy, którą Wybicki i Hauke już przetłumaczyli na francuski i Napoleonowi zanieśli, wstrzymywał Dominika prawiąc, że wariactwem jest ruszanie o zmroku, i namawiał do przespania się, a wyruszenia o świcie dnia następnego, lecz Rezlera ogarnęła gorączka i nawet stu Dąbrowskich nie mogłoby go powstrzymać inaczej jak rozkazem. Wszakże generał nie zakazał, tylko pokiwał głową, jakby chciał rzec: “Postrzelony dzieciaku!” Dominik pożegnał się drugi raz i w kilka minut później przekroczył rogatki Berlina.
Pędził całą noc, szczęśliwy, że wreszcie własny dom zobaczy. We Frankfurcie niewiele brakowało, by pozostał na długo lub nawet na zawsze. Wieczorem w bardzo porządnej gospodzie, nic nie mającej z karczmy pospolitej czy przydrożnego zajazdu, Dominik zamówił jedzenie i piwo, w którym się rozsmakował w Berlinie. Gdy jadł, para aktorów zaczęła ku uciesze gości odgrywać zabawne scenki rodzajowe i pantomimy na obłożonym dywanami podwyższeniu. Dominik nie zwracał szczególnej uwagi na spektakl, lecz w końcu podniósł głowę znad talerza, gdy usłyszał głośniejszy wybuch śmiechu.
Mniejszy z komediantów, w kapeluszu naciśniętym na czoło, które ozdabiał charakterystyczny kosmyk, w szarym płaszczu i z jedną dłonią wsadzoną w rozpięcie kamizelki, drugą zaś założoną na plecy, maszerował uciesznie i pokracznie tam i z powrotem, kopany w tyłek przez drugiego klowna, dzierżącego w ręku pruską chorągiewkę z czarnym orłem. Więc to tak?! Dominik rozejrzał się dookoła – gawiedź pokładała się ze śmiechu, kwiczała, tupała nogami i biła brawo przy każdym celniejszym kopniaku. W drzwiach stał fagas w liberii i wyglądał ostrożnie na zewnątrz. Pilnuje, czy Francuzów nie ma w pobliżu! Dominikiem zatrzęsło. Tak poniewierać cesarza! Wroga szanować należy, sam Scharnhorst tego uczył. Tak szanują!
Dominik sam nie wiedział, jak się to stało. Może przez częste bywanie w teatrach berlińskich, gdzie nauczył się żywo reagować. Wsadził nagle dwa palce w usta i świsnął tak silnie, że śmiech ucięło jak nożem. Wyższemu pajacowi noga zamarła w wykroku, mały, “Napoleon”, czekał z wypiętym zadem. Wszystkie twarze zwróciły się ku młodemu Rezlerowi. Nie rozumieli jeszcze, był w cywilnym ubraniu, swój.
Brodaty mężczyzna, który siedział przy sąsiednim stoliku, podniósł się wolno. Po ruchach widać było, że to wojskowy, jeden z tych, co zrzucili mundur, by ustrzec się przed niewolą. Brodacz chwycił w rękę ciężki kufel i stanął przed Dominikiem.
– Das Pfeifen gefallt mir nicht! – zawarczał, opierając się łapami o blat stołu i przysuwając czerwony nochal do twarzy siedzącego.
Dominik odsunął się nieco i wycedził z flegmą, pokazując brodaczowi drzwi:
– Wenn es ihnen nicht gefallt, so gehen sie heraus!
Sala czekała w napięciu. Pijak rozejrzał się niepewnie wokół, jakby szukając poparcia czy podniety, po czym uniósł kufel… i poleciał w tył, wraz ze stołem i całą zastawą, kopniętymi przez Dominika, który również padł, przewrócony siłą odbicia na wznak, razem z krzesłem. Zerwał się w mig i dostrzegając kątem oka, że już suną ku niemu z dwóch stron, zamarkował bieg do wyjścia, lecz miast w objęcia czyhającego tam fagasa, tuż przed nim skoczył w bok i osłaniając głowę rękami, całym ciałem uderzył w okno. Na szczęście nie kości, lecz drewniane ramiaki poszły w drzazgi, Dominik przekulał się przez grzbiet i zatrzymał na parkanie. Zerwał się natychmiast i podbiegł do konia, u którego cugli wisiał już ów kelner czy sługa w liberii. Pejczykiem przez pysk, raz i drugi i po zasłaniających gębę łapach, konia obcasami i galop przez most, dalej na wschód.
Wkrótce minął uśpiony Sulęcin, gdzie udało mu się zmienić konia, potem Międzyrzecz i poczuł bliskość rodzinnych stron. Drżąc z zimna przyswajał sobie na nowo własne krajobrazy, budzące się do życia w świetle poranka, a przecież i tak martwe, posmutniałe jesienią. Dalekie połacie piachów, najeżone kolcami sosen, kępy jałowca, które kłaniały się nisko, jak gdyby witając lub dziwując się, mgła… Słabe słońce rozświetlało równinę, świecąc w oczy i przynosząc senność. Był zmęczony i obolały, ale już blisko domu. Niepokój… Co z ojcem? Pewnie go sąsiady z Francuzami wyżeną, a może nie, toć razem z Jankiem gospodarują, może da się wszystko uładzić. Nie było mu to obojętne.
Prędzej! Prędzej!
Zza mijanej ściany lasu wytrysnął widok pagórka i nagle korony drzew wokół dworu. Na krańcu wstęgi gościńca dostrzegł kilka punktów, bliżej dało się widzieć, że to konni i dwa wozy z ludźmi. Sam wkrótce dopadł dwóch szlachciców, którzy zmierzali kłusem pod górę. Do ojca jadą? Z czym? Niepokój ścisnął mu serce, zaciął konia. Gołe kikuty sadu śmigały wokół uszu, wpadł w bramę i oniemiał.
Całe podwórze zastawione było powozami, brykami, staroświeckimi landarami, a także i chłopskimi wozami z drabin. Ponad trzydzieści koni najróżniejszych maści wierciło się przed stajnią, na uwięzi. Parobcy znosili zwierzętom owies.
Na pojazdach leżeli w słomie panowie szlachta i jakieś łyki przedziwne, wyglądające z miejska i trudne do określenia. Całe zgromadzenie, nie rozbudzone jeszcze i głośno chrapiące, tuliło się pod kożuchami i derkami. W kącie podwórza kilku grzało się przy małym ognisku.
Dominik nic nie pojmował. Szedł wśród tego koczowiska sam, bo mu konia bez słowa z ręki wyjęto i przywiązano u stajni, patrzył w obce twarze, spite, zmarznięte, zaspane i chrząkające. Wstąpił pod tympanonik portyku i w oczach zrobiło mu się ciemno, plamy jakieś migały i atakowały zmysły. Z domu wychodził, przecierając oczy, człowiek, którego widzał przed laty, jak rozszalały rzucał się na ojca wraz z Czarnockim i innymi, pod kościołem. Tamten nie mógł poznać trzynastoletniego brzdąca w dwudziestodwulatku pod wąsem. Minęli się. Dominik, pełen złych przeczuć, skoczył w kierunku korytarza zawalonego leżącymi pokotem ciałami. Tu wpadł niespodziewanie w objęcia Grety, która zaczęła go tulić ze szlochem, co przeczucia jego uczyniło jeszcze czarniejszymi. Wyrwał się z jej ramion i kopnął z rozmachem drzwi, w miejsce, gdzie w dzieciństwie przykładał chciwie ucho.
– … Tedy, mówię, hańba czekać! Tak i…
Kilkanaście głów siedzących przy jedzeniu szarpnęło się ku niemu, kilkunastu ludzi zerwało się, chwytając za szable, lufy spojrzały mu w twarz czarnymi oczodołami.
Jeden człowiek pozostawał w miejscu. Miał twarz młodą, lecz zmęczoną, ogorzałą, prawie brązowego koloru. Przedwczesna, nieznaczna jeszcze siwizna, przydawała patyny pełnym szlachetnego skupienia, mocno kreślonym rysom. Kanciaste brwi jak dachy kryły oczy i te oczy patrzyły w twarz Dominika uporczywie, z niedowierzaniem, wahaniem, z radością i bojaźnią… Dominik poczuł ból w gardle, ściskało mu krtań. Patrzył chciwie. Tamten powoli uniósł się, okrążył stół, zbliżał się i rósł, potężniał w oczach. Dominik bezwiednie szeptał raz za razem: “Janku… Janku… ”
Karśnicki wyciągnął do brata drżące dłonie, ale zaraz cofnął się o krok, skurcz niemiły wykrzywił mu oblicze, spytał:
– Ktoś jest, ojca czy nasz, znaczy mój i matusi? W Berlinie cię twój stary hodował. Cóż wyhodował?
Dominik osłupiał, ale na krótko. Opadło w nim wszystko, strach i napięcie. Czuł się szczęśliwy tak bezgranicznie, że ani mógł to wyrazić. Podszedł do kanapy, zrzucił na nią kożuszek, poprawił włosy, które spadały mu na czoło i stanął przy oknie, tyłem do zebranych. Cisza była, nikt nie usiadł, słyszeć się dało, jak Karśnicki palce zwiera, że aż strzelają wyginane kości. W tej przyczajonej gotowości, naciągniętej jak struna, która pęknie, zabrzmiały spokojne słowa, mówione dobitnie i głucho brzmiące, że wydawało się jakby dochodziły zza szyby, gdzieś od drzew, od mgły…
– “Polacy! Napoleon Wielki, niezwyciężony, wchodzi w trzykroć sto tysięcy wojska do Polski. Nie zgłębiajmy tajemnic zamysłów, starajmy się być godnymi jego wspaniałości. Obaczę, jeżeli Polacy godni są być Narodem. Idę do Poznania… ”
– Bracie!
– “Idę do Poznania, tam się pierwsze moje zawiążą wyobrażenia o jego wartości. Polacy!… ”
– Bracie!
– “… Od was więc zawisło istnąć i mieć ojczyznę… ”
Karśnicki już szedł ku niemu.
– “… Przynoście mu wasze serca i odwagę wrodzoną Polakom. Powstańcie i przekonajcie go, iż gotowi jesteście i krew toczyć na odzyskanie ojczyzny. Wie… ”
– Bracie kochany!
Mężczyźni patrzyli po sobie albo w ziemię, skrępowani widokiem tych dwóch, którzy tulili się do siebie jak para kochanków, całowali, patrzyli w oczy, śmiali bezgłośnie i znowu zwierali, jakby próbując siły swych ramion. Stali tak długo, aż się z głębi pokoju ozwał głos:
– Panie Karśnicki, na Boga, czas mija!
Karśnicki i Rezler oderwali się od siebie i podeszli do stołu.
– Waszmościowie, oto mój brat jedyny, Dominik… Z Berlina pewnie przybywa, tedy i wieści przynosi najnowsze. Cóżeś to prawił tak pięknie a tak uczenie? Kto to napisał i gdzie owa księga?
Dominik począł ściskać wyciągające się dłonie, obchodził kolisko i tłumaczył, że przywozi proklamację Wybickiego i że jej autor wraz z generałem Dąbrowskim lada dzień stanie w Poznaniu, by naród z kolan podnieść, że tuż za nimi następuje Napoleon, by siłą swego oręża poprzeć Polaków, że…
– Wiwat! niech żyje Napoleon!
– Wiwat! Wiwat!
Okrzyki i i nagła palba zbudziły tych z podwórza, zrywali się wszyscy, w najdalszych kątach, w strachu, że ich ktoś osaczył, a nowinę poznawszy, sami walili z pistoletów, ze skałkówek i kapiszonówek, z czego się dało.
– Wiwat!
Dominik docisnął się do brata.
– Co się tu dzieje?
– Nie pojmujesz? Francuzi tuż, tuż. Pod Poznań podchodzą. Wszędzie szlachta i mieszczanie wieści nasłuchują, znaku im tylko trzeba. Ot i znak przywozisz. Niech jeno Wybicki i Dąbrowski deklarację ogłoszą… O chłopów tylko chodzi…
– O chłopów?
– Właśnie, czy się ruszą. Zanim cesarz przywędruje, sami kraj oczyścimy, by móc głowę wysoko dzierżyć, a nie między nogami! W Szamotułach landrata już nie ma, choć Francuzi poszli bokiem, ale Borek, pardon, Herr von Boritz, już od kilku miesięcy tam siedzi i landraturą zarządza. Kupę widzisz od wczoraj tajemnie zbieram. Szlachty i mieszczan sporo przybyło. Zamiarujemy prusactwo zdusić, nim samo tył da, a też i o Czarnockiego chodzi, bo go tam w piwnicy trzymają już prawie dziesięć lat. Ojcu twemu to zawdzięcza… Nie, nie tylko za to pod kościołem, ale potem uciekać chciał i żołnierza utłukł.
Ojcu? Dominik przypomniał sobie.
– Gdzie ojciec?
– Jak to gdzie?
– No gdzie, przecież po polsku gadam!
– Nic nie wiesz?
– Nic? Znaczy co?!
– Ojciec twój… nie żyje.
…
– Umarł trzy tygodnie temu. Serce, kiedy wieści o Jenie przyszły… Pochowaliśmy go, ja i Greta… Dominiku! Dominiku!
Dominik nie słuchał. Podszedł do kanapy, która już opustoszała, bo się wszyscy obejmowali i zwalił się z jękiem, kryjąc twarz w poduszkę. Brat dotknął go łagodnie.
– Odczep się!
Krzyki na zewnątrz i wewnątrz dworu nie ustępowały.
– Wiwat, niech żyje! Wiwat cesarz!!
– Wiwat Wybicki i Dąbrowski – ryknął Karśnicki, oderwany od znieruchomiałego brata i podrażniony.
– Co za Wybicki! Jakobin, gilotyny przywiezie! – ryczał już któryś. – Nie trza nam. Napoleon idzie, słyszeliście panowie, a tu pan Karśnicki chłopskie powstania będzie czynił, Wybickiego na sztandar pchając!
– Racja! – poparł go głos drugi. – Od rana nic nie uradziliśmy! Czasu szkoda, w pole trzeba, sami radę damy!
– W pole, w pole!
Zabrzęczały szable wyrywane z pochew.
Karśnicki długo wrzawę uciszał, aż wreszcie, przekrzykując nieustępliwych, rzekł:
– Panowie bracia! Cóż sami zwojujemy? Grupki małe wybijem, ot wszystko. Prusak, choć się cofa, silny jeszcze. Siłą wspólną ugryźć go trzeba, wtedy padnie na giczoły i dopieroż przez kark mu się przejedziemy! Czyście tylko wy narodem? Jakiż naród wyzwalać chcecie, swój tylko? A jaki swój, stan szlachecki jeno? Kto nie szlachcic, ten nie Polak? Kto tak mówi, klnę się, Stworzycielowi bluźni! Panowie bracia, toż…
– Dość już słuchaliśmy tych bajań, od rana…
– Veto!
– My i ich wyzwolim spod Prusaka! Nasza rzecz szable, a ich motyka… Niech w chałupach siedzą, bo jak nie!…
– Chłopski filozof!
– Rację ma, dajcie mu gadać!
Wrzawa straszliwa wyrwała Dominika z odrętwienia. Część drobna szlachty i mieszczanie za Karśnickim stali, reszta gromadziła się na ganku pomstując, waląc szablami o kolumny i belkowanie, tupiąc, do koni się rwąc.
– Nie będziesz chamów buntował, Karśnicki!
– Nie na to na wodza cię braliśmy! Wojaczkę znasz, to i dobrze, ale chłopów naszych zostaw, swoich bierz, jeśli łaska!
– Jakobin!
– Zaremba na czoło!
– Nie, Biernacki, Biernacki…
– Rydygier!
Kłócili się zawzięcie o przywództwo, szarpiąc, popychając.
Karśnicki spojrzał pogardliwie, splunął i pokazując ich swoim zadrwił:
– Patrzcie, czego im trzeba! Sejmikują, elekcje robią… patrioci!
Chciał iść ku nim, gdy wtem człek na koniu wpadł w podwórze, doskoczył do Karśnickiego i wyrzucił z siebie:
– Panie, ludzie las rąbią!
– Jacy ludzie?! Zwariowałeś? Gdzie?
– Za jeziorem… nasi… chłopi. Tną, aże głos po puszczy leci.
Wszyscy usłyszeli. Dominik zobaczył, jak brat gwałtownie pobladł i zawahał się przez chwilę.
– Konie! Ruszamy!
Rzucono się ku stajni.
Nim Karśnicki zeskoczył z ganku, w drzwiach ukazała się czarnowłosa kobieta niezwykłej urody, strojna w kolorowe łaszki jak jarmarczna tancerka i brzęcząca owiniętym wokół szyi łańcuszkiem z rzeźbionych miedziaków.
– Jedziesz, znowu?
– Muszę.
– A ja sama znowu. Jedziesz i wracasz, czyniąc tyle rzeczy obcych, komu potrzebnych? A mnie smutno samej, bez tańca, bez muzyki, bez ciebie…
– Nie czas teraz, u licha! Puść!
– Nie czas? Kiedy ty masz dla mnie czas? Nocką tylko? – mówiła śpiewnie, cicho, patrząc gdzieś w przestrzeń nad ich głowami, jakby śledziła lot ptaka.
– Hamuj się, Kami… Brat mój oto przybył, przywitaj go.
– Brat? – uśmiechnęła się smutno, lecz nie ruszyła z miejsca. – Ładny twój brat, aleś ty ładniejszy. I on mi kruszynę twego serca zabierze.
Popatrzyła na Dominika bez ciekawości, bez sympatii, spod przymkniętych powiek.
– Daj spokój, na Boga! Nie czas, wrócę rychło!
Szarpnął brata ku podwórzu, gdzie już stały gotowe rumaki.
Pędzili kupą, gnając konie i prześcigając się wzajemnie. Dominik, który na początku zgubił wierzchowca w splątanej masie zwierząt, teraz biegł za pierwszymi, wśród których widać było futrzaną czapkę brata, ukazującą się nad czuprynami tamtych i zapadającą, na kształt głowy tonącego, kiedy pojawia się na powierzchni wzburzonego jeziora. Przegonił kilku mniej sprawnych jeźdźców, głównie ci z miasta zostawali w tyle, ale doścignąć Janka było nie sposób.
Od północy, od szarych pagórków, dął silny wiatr, spychając jeźdźców na pobocze i przynosząc pierwsze, drobne płatki śniegu. Rwali tak parę minut, choć Dominikowi zdawało się, że to sekundy mijają, przebiegli przez pustą wieś i skrótem po łąkach, obok jeziora, znowu na gościniec, przez rów i wąską ścieżką wśród lasu. Tu już nie można było kupą, kłusowali gęsiego, bacząc, by sprężynujące gałęzie nie kaleczyły twarzy, lecz choć tempo jazdy spadło, Dominik, przedzielony wąską kolumną jeźdźców, bardziej jeszcze oderwał się od brata i zupełnie stracił go z oczu. Jedną ręką trzymał cugle, drugą, zgiętą w łokciu, wyciągnął do przodu chroniąc twarz. Gdy wyskoczył z gęstwiny w szeroką przestrzeń zielono-białego salonu, cisza tam jeszcze panowała, czekano na resztę. Jeźdźcy, którzy wylewali się ze ścieżek, zapełniali brzeg polany. Z drugiej strony wysypywali się chłopi, stawali przy wozach obarczonych sosnowymi pniami, milczeli, stawiając siekiery obuchami na łapciach. Dominik spostrzegł, że po jego prawej ręce las rzednie, daje szerokie prześwity, wśród których tańczą białe ptaki zacierające widok gościńca. Niepotrzebnie przedzierali się przez bór, koło robiąc, gdyż polana sąsiadowała z traktem, który wił się kapryśnie w nierównym terenie.
Chłopi widać wszyscy już wybiegli z lasu. Sporo ich było, wieś cała albo i dwie, w tym kobiety, które zbiły się w gromadkę za plecami mężów. Konni jeszcze pojedynczo dobiegali na miejsce, lecz coraz rzadziej. Po lesie leciało hukanie tych, którzy pobłądzili, i gasło w oddali.
Dwie gromady stały twarzą w twarz. Dominikowi przypomniał się ów dzień, gdy wesele przyjechało do dworu i gdy stali naprzeciw siebie chłopi i czeladź, i gdy ojciec… Ojciec! Dominik przemógł się i spojrzał ku przodowi. Janek – dziwnie było myśleć “Janek” o tym potężnym mężczyźnie, z twarzą nieco dziką i ponurą – zeskoczył właśnie z konia i postąpił ku chłopom. Zatrzymał się na środku polany i był teraz jak aktor grecki, sam jeden w amfiteatrze napiętych, złych twarzy, wpatrzonych weń i oczekujących pierwszego gestu i pierwszego słowa.
Karśnicki stał tak przez chwilę, ruszył się, wolno, ociężale i zatrzymał przy wozie załadowanym po brzegi. Dłonią począł przesuwać po powierzchni kory, jakby głaskał, jakby pieścił trupy zwalonych sosen. Gdy uniósł głowę, oparł wzrok na sędziwym chłopie, który sterczał na czele gromady jak wódz na czele armii. On jeden nie trzymał żadnego żelaza, ręce miał opuszczone, zdawało się martwe, z jednej tylko zwisał kostur sękaty. Dominik rozpoznał w nim tego, który w ów weselny poranek prosił o łaskę dla młodego oblubieńca. Brodę miał teraz dłuższą jeszcze i bardziej białą, paluchy sękate jak trzymany kij, a w oczach swoją chłopską zaciętość. Spokojny był i czekał.
Karśnicki zbliżył się do niego i chociaż nie mówił głośno, głos zamknięty ścianą lasu rozchodził się donośnie na wietrze.
– Dlaczego drzewo bijecie?
Chłop przestąpił na drugą nogę, oparł się na kiju i odpowiedział.
– Zima… zima idzie, panie… Ulituj się nad nami, panie. Chałupy trza popodbijać, zgniłki wyrzucić i nowe krokwie dać. Stare się rozpadają. Tyle lat my się nie budowali, dzieciskom w mrozy ognia nie palili. Ulituj się, panie…
– Mów: jaśnie wielmożny panie, chamie przeklęty! Zapomniałeś bata? – jeden ze szlachty wyrwał się z koniem ku mówiącemu.
– Litości mu się zachciewa, za złodziejstwo łapy rżnąć! – wtórował inny.
Karśnicki wstrzymał ich wyciągniętą ręką i głosu nie podnosząc, jakby nic się nie stało, pytał dalej:
– Dawniej nie biliście, czemu teraz to czynicie?
– Drzewiej ojciec jaśnie wielmożnego pana, a potem ojciec jaśnie wielmożnego panicza – wskazał na Dominika – zasiekłby na śmierć, a teraz, panie…
– Teraz żeście odważni, bo on już nie żyje, chciałeś rzec!
– Bo Napolion idzie i bić nie da! – wyrwał się głos jakiś z chłopskiego tłumu.
– Kto wam to rzekł?
– Kacper, jaśnie wielmożny panie – odparł stary – w rekruty go jaśnie wielmożny pan Rezler dał. Po bitwie wielgiej od Prusaków uciekł i do dom powrócił. Cuda prawił, ano że cysorz Prusaków goni.
Karśnicki rozejrzał się wokół.
– Gdzież on Kacper?
…
– Gdzie, pytam!?
– W kamerze, do lochu wsadzon. Borkowi ludzie wywlekli go z chałupy, do studni przywiązali i bili, aże mdlał, tedy wodą go lali, aż się małżonka Kacpra u nóg Borka uwiesiła, kolana całowała… o łaskę żebrząc – głos starca drżał i wykruszał się.
– Co dalej? – Karśnicki nie tracił spokoju, jakby przesłuchiwał, choć już się zaczynało wrzenie pomiędzy szlachtą.
– Dalej… dalej Borek nas zwołał i prawił, że jak kto mundur królewski praska, winien jest utraty gardła, a Maryśka Kacprowa u nóg mu leżała, rycząc. Łaski… dostąpiła. Przerwał Borek bicie. Maryśkę do chałupy zawlókł… długo siedział. Kiedy wylozł, wzięli Kacpra, na wóz cisnęli, boć kulasami ruchać nie zdołał i powieźli.
– Prusackie ścierwo! Naszych chłopów sieką! Na pohybel! – ryknęła konna gromada.
Karśnicki odwrócił się gwałtownie, a twarz mu gniewem pałała, ale starzec, nad podziw żywy, uprzedził go i przed pyskami końskimi stanął pierwszy. Inny teraz był, oczy mu błyszczały, zęby wyszczerzył, jakby gryźć chciał. Już nie wielmożniepaniący.
– Prusacy… biją. Panowie nie gorzej biją i… krzywdę czynią. Ot, pan Korwid, połowa dziecisków w Stasiakach jego jest… wszystkie dziewki do dworu ciągał, wola czy nie wola. Bata nie żałował, takoż pan – głos starca chrypieć zaczął. – Pan… wszyscyście! Wszyscyście! – wzniósł do góry zaciśnięty kułak, gdy już go dwaj młodzi rwali za ramiona do tyłu:
– Cichaj, ojciec, co godosz… jaśnie wielmożny panie, zmiłuj się, on stary i bez rozumu plecie, jaśnie…
Nim jeszcze do starego dopadli, wyprzedził ich ryk szlachty:
– Milcz, chamie! – kilka identycznych okrzyków zlało się w jeden i uderzyło gromem, ale nie chłopa, który w tył siłą szarpany pięści jeszcze nie opuszczał, ale w Karśnickiego. Ten, jak smagnięty, skulił się przed tym słowem, a nim rezon odzyskał, szlachta już szable z pochew rwała. Chłopi zwarli się ciaśniej, kosy i widły błysnęły nad głowami.
– Staaać! – Karśnicki ręce rozłożył. – Dość zwady! Nie po to tu przybyliśmy!
– A po co?! – drwił stary szlachciura, Biernacki, który innych już koło siebie gromadził.
– Pójdą chłopi z nami na Prusaków, czy nie…
– Jeśli pójdą, to z tobą może, panie Karśnicki, ale nie z nami! Popatrz na nich! Drzewo ci rąbią bez zezwolenia i to czym! ha, ha, ha… popatrz! Pomylili się znać biedaki, bo kosy i widły z domu pobrali. Ot, buntowniki!
Nim Janek odrzekł, z gromady wychylił się młody chłop z kosą osadzoną na sztorc.
– Kosy ku obronie dzierżym! A za wami pójść nam nie trza. Sami się z Prusakiem wadźcie! Wyście bili i on bił, tedy teraz wzajem się bijcie, bitego nie ciągając! Napolion przyjdzie czy nie, jedna niedola. Woli i on nam nie da.
– Jeśli nie da, to ja dam! Jam tu dziedzic, po ojcu i ojczymie. I brat mój! – Karśnicki wskoczył na wóz i przekrzykiwał wycie wiatru. – Ziemię dam i na pańszczyznę ciągać nie będę. Za robotę zapłacę, drzewo też dam, jeno nie to zdrowe, co ze złości tniecie, a uschłe, do ścinania zdatne! Słyszycie! Cesarz wam taką wolę daruje, że się udławicie, nie jego to moc… choćby i chciał, panowie bracia murem przeciw staną takim, że i on łeb rozbije, choć mocarz, a ja… ja… – zeskoczył z pni i ku starej chłopce się rzucił, krzyżyk drewniany z piersi jej zerwał, do góry wyciągnął: – Na rany Boga Wszechmogącego przysięgam, doli waszej ulżę!
Mróz przeszedł obie gromady, ciszę zasiał, oczy wybałuszył i chłopom, i szlachcie. Zamarli bez ruchu, konie nawet zastygły, a Karśnicki stał pośród gminu, z ręką i z krzyżem w górę uniesionymi, jak prorok… Czapkę o ziemię cisnął, włosy mu wiatr rozwiewał, twarz paliła się ogniem niezwyczajnym. Chłopi pojąć nie potrafili i stali zgaszeni, osłupiali, zniewoleni wybuchem.
Biernacki oprzytomniał pierwszy.
– Więc to taak! Jakobin! Rozum postradał! Z torbami pójdziesz Karśnicki! Bracia! Nic tu po nas, precz uchodźmy!
Niektórzy konie zaczęli zawracać, tumult się uczynił, wrzaski, przepychanie. Znowu zgody nie było. Targowali się, przekrzykiwali, tłumaczyli wymachując rękami. Chłopi trwali bez ruchu.
Dominik miał już dość. Janek i o nim wspomniał, lecz jego dziedzictwo nad chłopstwem było mu obojętne, nie zamierzał tu rządzić i osiadać. Wolni czy niewolni, niech się brat martwi, jeśli mu to w smak. Pognał konia ku gościńcowi, sam chciał być, ojciec mu jeszcze raz przed oczami stanął…
Pędził traktem przed siebie, zostawiając wrzawę za plecami. Obce mu to było, wpadł w ów dziki wir zbyt nagle, zakręciło nim, zakołysało, nie wszystko rozumiał, choć wszystko to na pozór było proste… I ojciec! Był i nie ma człowieka!
Wpłynął w szum lasu i w śnieg, który rozpadał się na dobre. Docierał już do zakrętu, gdy zza drzew doleciał go gwar daleki, tłumiony wichurą. Wstrzymał konia. Nasłuchiwał długą chwilę. Mógł wreszcie rozróżnić słowa wojskowej komendy, znanej pruskiej komendy. Zawrócił.
Gdy dopadł polany, zastał porządek. Biernacki swoich skupił, reszta – niewielka grupa szlachty i mieszczanie – uradzali wokół Karśnickiego. Wieśniacy milcząc poganiali konie i zabierali się do odjazdu. Krzyk: “Prusacy!” poderwał wszystkich.
– Gdzie?! Gdzie?!
Wskazał ręką i Biernacki na czele swoich poszedł w las, ku gościńcowi. Próżno Janek krzyczał za nimi, że nie można od czoła, że zasadzić się trzeba. Nie słuchali… Cóż było robić? Karśnicki swoich bokiem poprowadził, tak szybko jak tylko było można, ale nim do zakrętu dotarli, tam już wrzała bitwa.
Spory oddziałek pruski, z jednym działkiem, stał w zwartym szeregu i pluł ogniem przeciw atakującym chaotycznie jeźdźcom. Dominik, który otrzymał od brata szablę, wyjrzał zza drzewa i włos mu się zjeżył. Między żołnierzami a konnymi, którzy odparci ciskali się na obie strony gościńca jak pijani, paląc z pistoletów i dwururek, bez żadnej myśli i porządku, leżało kilka ciał. Postrzelone konie unosiły ciężko łby, nie mogąc powstać i kwiczały przeraźliwie. Krew topiła biały śnieg i rozlewała się brudną czerwienią. Wśród trupów leżał Biernacki, przywalony wierzchowcem, z rozrzuconymi rękami i skrwawioną głową.
Nowa salwa pierwszego szeregu zwaliła dwóch ze szlachty, choć ci już dość daleko tańczyli na podenerwowanych rumakach.
Dominik znał tę tajemnicę, wyniósł ją z ćwiczeń berlińskiej szkoły. Pierwszy szereg, dwudziestu fizylierów, to specjalnie szkoleni strzelcy wyborowi, otrzymujący na każde wprawianie się po sześćdziesiąt ostrych ładunków, podczas gdy reszta kompanii wprawiała się ślepakami dla “oswojenia z hukiem”. Ci drudzy w boju nie trafiliby byka z odległości dwudziestu metrów. Rachunek tej głupoty płacono pod Jeną i Auerstadt. Trzeba wyeliminować tych pierwszych!
Lufy oparte na gałęziach, pistolety w wyciągniętych rękach, staranne mierzenie. Karśnicki miał wypalić pierwszy, za nim inni i skok z szablami, w dół, na flankę Prusaków. Dominik dotknął ramienia brata i szepnął kilka słów. Tamten zmienił rozkaz i lufy przesunęły się w jeden cel, za nimi oczy, linie strzału wyrównano, uspokojono… Karśnicki strzelił i zaraz grzmotnął huk z myśliwskiej broni.
Starzy myśliwi, bijący jelenia w biegu na sto metrów z podrzutu, nie chybili. Gorzej z miastowymi, ale i tak pierwszy szereg pruski zmiotło w nicość. Kilka ciał rzucało się jeszcze w konwulsjach, ktoś wył zakrywając oczy przestrzelone kaczym śrutem, a oni już spadali po stoku w dół, ku drodze. Wyhamowało ich przed rowem, Prusacy plunęli ogniem, ktoś runął z jękiem w tył, konie wspięły się i trzy kroki na rozpęd… W nich!
Ludzie Biernackiego, widząc pomoc, już szarżowali z takim impetem, że gdy wpadli na skołtunionych, zmieszanych, kłębiących się Prusaków, w mig rozjechali kilkunastu, sięgając środka, gdzie Karśnicki ze swoimi ciął ostrzami po łbach, po karabinach, po zamkach, po palcach na kolbie.
Dominik pierwszy raz bił się naprawdę. Więc to takie jest, takie proste. Dziwnie łatwo szło rąbanie tych przerażonych chłopaków znad Łaby i z Pomorza, nie broniących się już, a padających na kolana, zasłaniających się w śmiertelnym strachu, uciekających w las, doganianych na stromiźnie i sieczonych przez kark.
– Matko najświęęęt… – wydarło się z ust żołnierza ciętego na odlew przez szyję. Krew bluznęła tak wysoko, że koń tego, który cios śmiertelny zadał, oślepł od ciepłej strugi i stanął dęba.
– Kto Polak, praśnij broń! – ryknął Karśnicki.
Młody chłopak cisnął karabin do rowu i ku wołającemu ruszył, gdy mu towarzysz bagnet w plecy wraził. Jęk okropny, ciało wygięte brzuchem do przodu, ręce w tył sięgające. Nim zabójca, pruski sierżant, bagnet wyszarpnąć zdołał, dopadł go Karśnicki, pistolet drugi, nie strzelany jeszcze, do ucha przystawił i wypalił. Dominik głowę odwrócił, tak straszny był to widok. Dwa ciała leżały na ziemi sprzężone pępowiną lufy i bagnetu, jedno bez głowy prawie, drugie wygięte jak naszpilona gąsienica, w skurczu przedśmiertnej męki.
– Polacy! Zdawaj się!
Karabiny poleciały na ziemię. Nie tylko Polacy rzucali, strach rozprzęgł szeregi, rzeź była tuż tuż, szczerzyła zęby, strzał Janka złamał ostatnich.
Dominik chciał krzyknąć z radości, tak by las poniósł głos po lesie, lecz głowę mając odwróconą w kierunku, skąd nadszedł oddział pruski, zobaczył pierwszy i krzyk zamarł mu na wardze.
Od zakrętu szedł ławą konny taran, błyszczący dziesiątkami wyciągniętych szabel i pałaszy, rozpędzający się, nabierający impetu do wtóru trąbki i pruskich komend prowadzącego oficera. Za późno było, by móc uszykować obronę, jeszcze kilkadziesiąt kroków i zmiotą wszystko, co stoi na drodze, razem z nim, z bratem, z nimi wszystkimi… Bez krzyku szli, jak zjawy, pełnym galopem, usłyszeć nikt nie zdążył. Karśnicki skoczył do przodu, jakby chcąc swoich zastawić. Kilku Prusaków z tyłu podniosło ciśniętą broń, a tamci konie rozpuścili, zdawało się, że brzuchami po ziemi idą, już zaraz, śmierć to chyba. Dominik szarpnął cugle…
Wtedy nastąpił cud – inaczej Dominik nie umiałby nazwać tego, co się zdarzyło. Z góry, od lasu, zsuwały się po zboczu na zadach i grzbietach jakieś oblepione śniegiem białe widma, wzniecając tumany puchu i ryjąc ciemne bruzdy w iskrzącej się pierzynie.
Kilka zaledwie kroków w galopie miał złocony oficer na pięknym siwku, by się z Karśnickim zderzyć, gdy szarpiący nerwy niesamowity świst kosy przeciął ciszę, ostrze zamigotało śnieżnym odbiciem i koń, nie tracąc rozpędu, przebiegł mimo niosąc jeźdźca bez głowy, z tułowiem, który – przez chwilę wydawało się, że kieruje cuglami – opadł powoli do tyłu, aż spadł i ciągnięty za zaczepioną w strzemieniu ostrogę, żłobił w rowie czerwoną rysę.
Widły i kosy wżarły się w brzuchy koni i kwik poniosło nad wierzchołkami drzew. Karśnicki, a za nim inni, podskoczyli i rąbali na oślep, zadając śmierć i kalecząc. Kilku ze szlachty w mgnieniu oka wysiekło bezbronnych piechurów, nie bacząc kto Polak a kto nie, bo ich już nikt pilnować nie mógł, a oni mogliby zadać cios w plecy. I ci bezlitośni, kiedy ostatni proszący o łaskę krwią się zalał, skoczyli na pruską konnicę. Dominik, któremu ręka mdlała i który tylko pomocy ciężkiego cepu w ręku wieśniaka zawdzięczał, że go nie położył huzar wąsaty, spostrzegł, iż Prusaków mało jest i że jedynie, gdy szli ławą po gościńcu, wydawało się, że to wielka siła. Nim się obejrzał, już zaczął się nieprzyjaciel rozpraszać, małymi grupkami i pojedynczo. Śmiertelny kołowrót wytracał tempo.
Jeszcze tu i tam szczękały zderzające się ostrza, jeszcze koncypowano cięcia i zasłony, lecz wszystko nabierało rytmu zwyczajnego życia, nie było już rozmazaną plamą, ruchliwą i wirującą, pełną oczu przekrwionych, zębów zgrzytających, zaciśniętych kułaków, ostrzy, kolorów, nie rzucało człowiekiem jak kukłą przywiązaną do konia, zwalniało, nabierało rysów i kształtów, stawało się realistycznym obrazem wojennej rzeczywistości, a raczej jej specyficznego, pobitewnego gatunku.
Dominik wycierał czoło z potu, przesuwając mokre, zlepione kosmyki włosów, które spadały mu na oczy. Potem zauważył, że koniec jego karabeli jest czerwony, otarł ją o śnieżny nawis na gałęzi i począł szukać wzrokiem brata.
Karśnicki stał nad rowem i czekał na schodzącego z góry starca, widniejącego na tle czarnego rowu, który wyżłobili chłopi idąc w sukurs szlacheckiej gromadzie. Gdy stary był blisko, Janek powiedział coś, czego Dominik z tej odległości nie mógł usłyszeć, ale domyślał się, że brat dziękuje, bo śmiał się i wskazywał chłopów stojących na boku. Dominik podszedł bliżej, ale już nie Janek, lecz ów stary wieśniak przemawiał.
– … Wracamy do dom. Nie nam się bić za panów. Ten oto krzyżyk, na który się kląłeś, weź, jaśnie wielmożny panie, ze sobą, byś nie przepomniał. I my wiary dochowamy. Bez twej woli nikto już drzewa nie tknie, a i to, co wzięliśmy, do dworu powieziemy…
– Nie trzeba, wasze ono, darowałem! Krzyż wezmę, choć i bez niego bym pamiętał. A że…
– Panie Karśnicki!
Dwaj młodzi Szamotulanie biegli ku niemu, ciągnąc spory wózek, podobny do jaszcza artyleryjskiego, obity żelazem i na kłódkę zamknięty.
– Znaleźliśmy za zakrętem. Widać do walki się sposobiąc ostawili, by potem zabrać.
– Cóż to jest?
– Zamknięte. Ale złoto pewnie!
Wyraz “złoto” zelektryzował wszystkich. Nawet poharatani, zamiast dalej rany przewiązywać, podsunęli się ku zdobyczy.
– Rozbić!
– Siekiery dawać!
– Gdzie chłopy, u nich siekiery!
Karśnicki nie wezwał wieśniaków, którzy sposobili się do odejścia.
– Nie trza siekiery. Kulą bym zamek przetrącił. A i tego nie trza! Gdzie on?!
Wskazano mu Prusaka, oficera, siedzącego ponuro na siodle zdjętym z grzbietu ubitego wierzchowca. Ręce miał w tył wykręcone i związane.
Szlachcic blisko stojący, chcąc się widać wykazać gorliwością, pierwszy złapał jeńca za kołnierz i dusząc krzyczał:
– Gadaj! Gadaj psie, co wiesz!
Prusak nabrał oddechu i z rozmachem plunął mu w twarz, aż się ślina rozplasnęła na gębie.
– Tyyyy!!! – szlachcic wyszarpnął szablę i ciąć chciał, gdy mu ręka ciężka spadła na ramię. Karśnicki lekko go pchnął, ale zapaleniec, czy to się potknął, czy też z innego może powodu, w tył parę metrów poleciał.
Prusak oczy podniósł. Olbrzym, który życie mu uratował, stał przed nim i patrzył tak, że jeniec hardy przecież na wszelki rozum, wstał nagle, jakby go siła nieznana z siodła podniosła.
Karśnicki, który dotąd głośno się odzywał, częstokroć krzykiem, teraz spytał szeptem wyciskanym przez zęby:
– Będziesz mówił?
Prusak, choć go oczy Polaka strachem przewiercały, głową dał znać, że nie. Karśnicki nic już nie rzekł, tylko sięgnął za cholewę i Dominik zdumiał się, widząc nóż dziwnej konstrukcji i rzeźby, szeroki lecz wydłużony jak maleńki mieczyk. Prusak nie czekał, może nawet nie widział noża, bo tylko w oczy Karśnickiego patrzył i musiał w nich zobaczyć coś takiego, że mu głowa zaczęła drżeć, cofnął się o krok, przewrócił o siodło i leżąc w śniegu wyrzucał z siebie potoki słów takie, aż mu Karśnicki przerwał i kazał wolniej mówić.
Prusacy uciekali z Szamotuł. W wózku były papiery, do wieczora siedziba landrata miała opustoszeć. Von Boritz jeszcze w niej został i on miał wywieźć resztę dokumentów i pieniędzy. Na pytanie, co z tymi, którzy w lochach gniją, Prusak przysięgał, że nic nie wie, że go tu niedawno przerzucono ze Szczecina, że…
Karśnicki nie słuchał dalej. Szóstce rannych i chłopom kazał zabrać zabitych i jeńca, a sam na konia skoczył i popędził, nie oglądając się, czy ktoś za nim podąża.
W godzinę dopadli Szamotuł.
Pruski mur budynku landrata, z krzyżakami i białym tynkiem wypełnienia, widoczny był jak na dłoni. Zsiedli z kulbak i podchodzili pieszo, kryjąc się w cieniu domów. Wartownik w drzwiach, zdzielony kolbą, padł jak snopek. Kilku żołnierzy i urzędników rozproszyło się po pokojach. Szlachta, krwi syta, choć goniła zajadle, brała już tylko w niewolę. Karśnicki, mając brata za plecami, rwał ku kancelarii. Drzwi kopnięciem otworzył i uskoczył na bok. Szarpnął za sobą Dominika, który nie był na tyle ostrożny, a raczej doświadczony, by samemu usunąć się na czas ze światła ościeży. Życie mu zawdzięczam! – pomyślał Dominik w tym samym momencie, gdy dwie kule wystrzelone z komnaty jęknęły mu koło ucha.
Borek sięgał już po trzeci pistolet. Nóż przez Karśnickiego miotnięty zawarczał w powietrzu i wbił się w nadgarstek wyciągniętej ręki. Jeden ryk bólu i zaraz drugi, gdy Janek nóż odbierał. Dominik patrzał na gadzinę jak malała, śliniła się, płakała i skamlała na kolanach.
– Gdzie Czarnocki?!
Wyciągnęli ich z lochów. Czarnocki i paru innych sami stąpali, oczy zamykając, bo się im słońce wydawało świecą wrażoną do oka. Chłopa nieszczęsnego, Kacpra, prowadzono pod ramiona, by nie upadł.
Borka przywiązano do drążka, przy którym sam karał swoich winowajców. Czarnocki przestał ściskać rękę Jankowi i Dominik ze zgrozą spostrzegł, jak próbuje bicza z długim końcem, jak podchodzi ku wijącemu się Borkowi.
– Zostaaaaw!!! – zajęczało gdzieś z boku. Kacper, chłop-rekrut, pozbył się swoich opiekunów i kuśtykał ku Czarnockiemu.
– Mój on! Mój! Ja go… oprawię! Ha, ha, ha! Ha, ha, ha!
Śmiał się jak nieprzytomny i wywracał białkami. Czarnocki wahał się jeszcze, ale już ktoś chłopu drugi bat w rękę wcisnął, radząc:
– Na zmianę go, suczysyna, tańczyć uczcie!
Świst bata z lewej i zaraz z prawej i potem już tylko z lewej, bo Czarnocki, nie chcąc widać razem z chłopem zemsty wywierać, z rozmachem prasnął bat o ziemię i ustąpił na bok.
Dominik może by i wytrzymał, gdyby nie wycie Borka, tak żałosne, tak przejmujące, że rozdzierało serce. Gdy jeszcze przypomniały mu się czerwone plecy żołnierza na rydzyńskim rynku, nie zdzierżył. Dopadł do bijącego i pchnął go obiema rękami. Chłop padł w piasek, twarzą do przodu i już się nie podnosił, a tylko odczołgał na bok, głowę osłaniając.
Karśnicki brata w górę podniósł jak słomkę, jak gdyby chciał nim o ziemię rzucić.
– Takiś? Rezler ci przecie! Widziałeś jak Borek chłopów bił?
Dominik się nie przeląkł.
– Widziałem takie bicie, o jakim ani ty, ani Borek pojęcia nie macie i mieć nie będziecie. Bić przy mnie nie zezwolę, chyba że i mnie przywiążesz – wskazał na drążek. – Chcesz, to go obwieś albo swym nożem zarezaj, widać lubisz krajać! Ale nie bij! Nie kaci wolność ojczyźnie przywrócą, lecz żołnierze. Inaczej nauki twoje pojmowałem.
Oderwał ręce brata, rozepchnął tłum i ruszył do konia. Karśnicki oczy wbił w ziemię i długo nie podnosił, by kompani nie ujrzeli zarumienionych policzków.
– Prędko przyjedziesz? Czekać będę!
– Przyjadę. Czeladzi tylko trochę dla majątku dobiorę i sprawy uładzę. Francuzom do Poznania żywności trzeba będzie dowieźć. Wozy zbiorę, załaduję i z nimi pojadę.
Cyganka plasnęła w ręce z uciechy.
– Do miasta pojedziesz? Weź mnie ze sobą! Tak dawno nie widziałam miasta. Weźmiesz mnie, prawda?
– Wezmę, wezmę, jeno mi dziwno, żeś tak miasta głodna. Przedtem mówiłaś…
– Muzyki posłuchać, potańczyć, ach! Ludzi się naoglądać, świata…
– Ludzi? Muzykę, kiedy chcesz, i tu sprowadzić mogę. Kapelę całą wystawię, rzeknij jeno.
– To nie to, nie to samo. Weź mnie ze sobą!
– Rzekłem już, pojedziemy razem. Dla ciebie…
Dominik podniósł się od stołu, przy którym śniadał wraz z bratem i jego niewiastą. Nie lubił jej, może za to, że i ona spoglądała na niego złym okiem. Prawda, że piękna diablica. Janek stawał się przy niej jak dziecko powolne skinieniu. Dziwne to, przecież do ołtarza jej nie poprowadzi, choć kto go wie, nie do takich szaleństw jest zdolny. Do łóżka dobrze sobie wybrał, tylko że dom Greta dalej prowadzi, bo tej dzień cały nie ma, przy gościńcu w dal się wpatruje, albo też tańczy na łące jak obłąkana, a na widok dworu dąsa się i smutnieje. Tedy po co przylazła, porywał ją kto, gwałtem ciągał, do ciężkiej cholery! Z Janka pół tylko w domu było do rozmowy, do wszystkiego, bo drugie pół myślą przy niej stało… Ale i to prawda, że i jej ostało się pół jeno, to dlatego tak mnie nienawidzi.
– No, czas na mnie. Wybicki się pewnikiem niecierpliwi, myślę, że razem z Dąbrowskim siedzą w Poznaniu już od wczoraj.
– Skrybą ostać chcesz?
– Do czasu. A co, może nie zdatnym do szabli?
– Zdatnyś, zdatnyś… i jak jeszcze. – Karśnicki chyba za gorąco go zapewniał i za jawnie się uśmiechał, bo Dominik dostrzegł przesadę i obaj się roześmieli.
– Czas do Wybickiego. Bądźcie zdrowi. Janku, nie gniewaj się. Okrucieństwa nie znoszę, ale przecież nikogo już nie mam prócz ciebie.
– Nie mazgaj się! Życia nie znasz, świata mało ugryzłeś. Dobrze, żem tamtej nocy o tobie nie zapomniał. Pamiętasz com prawił?
– Pamiętam, że Wielkopolska ojczyzny kolebka. Tobie zaś ksiądz ów to przepowiedział, jakże mu było?
– Zimorowicz. Prawda, prawda… – Karśnicki coś sobie przypomniał. – Na cmentarzu byłeś?
– Byłem. Pojąć tylko nie mogę, czemu pochowaliście ojca w ogródku “klechy”. On tego Zimorowicza nie cierpiał, nie jest że to wbrew jego woli?
Karśnicki podniósł się z fotela, sekretarzyk otworzył i podał Dominikowi małą, gęsto zapisaną notatkę. Czarno na białym nakreślone tam było, ręką ojca niewątpliwie, że on, Franciszek Rezler, nigdzie indziej jak tylko przy boku ślubnej swej małżonki chce spocząć po śmierci. Kto by wolę jego złamał… etc., etc.
Dominik zamyślił się głęboko. Taki był ten ojciec. Zły i dobry. Może i nieszczęśliwy, któż zgadnie?
Wjeżdżając w ulicę Wilhelmowską, zwaną aleją Wiliam, aleją, gdyż na środku zdobił ją potrójny szereg drzew, a mieszkańcy Poznania najchętniej wychodzili tu na spacery, Dominik minął kilku francuskich oficerów żywo dyskutujących, a zaraz potem grupę jeźdźców, również we francuskich mundurach. Jechali stępa, gwarzyli wesoło, swobodni, rozluźnieni. Francuzi w Poznaniu! – dobra nasza. Dominik przyśpieszył bieg konia.
Wstrzymała go biała płachta opinająca pień dębu, wokół której zebrał się spory tłumek. “Polacy!… ”, toż to odezwa Wybickiego, pięknie drukowana czarnymi literami, wieszczyła, radowała, wywoływała okrzyki radości lub niedobre spojrzenia.
Jadąc dalej zobaczył jeszcze kilka odbitek rozlepionych na murach, bądź przyszpilonych do drzew. Znak nieomylny, że Wybicki jest już w Poznaniu i działa energicznie.
Przy narożniku pałacu Działyńskich, gdy wjechał z Franciszkańskiej w stary Rynek, ujrzał prześmieszny widok. Młoda dama, ubrana wykwintnie choć nieco dziwacznie, jak mu się wydawało, w czarny, aksamitny spencer na białej falbaniastej spódnicy z muślinu, w futerko rude i w czarny, otwarty kapelusz z piórami, stała bezradnie na środku placu, podczas gdy uzbrojony w szpadę młodzian rozpędzał gromadkę uliczników wrzeszczących bez opamiętania: “Komediantka! Komediantka!” Dominik omal nie spadł z siodła, taki go schwycił śmiech. Pierwszy raz się tak śmiał od dłuższego już czasu, ale nie śmiać się nie było można.
Koniem najeżdżając rozproszył wesołą hałastrę, zsiadł, ukłonił się z galanterią, gdy go Dezydery, czerwony jak rak, przedstawiał pannie Jaraczewskiej.
– Widzisz, jak warto się ubierać w Poznaniu wedle ostatniej mody paryskiej! – sapnął rozeźlony Chłapowski, nie bardzo wiedząc od czego zacząć.
Ale już go Dominik zarzucił lawiną pytań, co, gdzie, kiedy, jak, zaczął więc odpowiadać, werwa mu powróciła, prawie zapomniał o pannie stojącej na boku.
– Wystaw sobie, że gdym ja do Poznania wpadł i ludziom prawiłem jako Francuzi w Berlinie siedzą, w czoło mi pukali. Nie wierzył nikt! Platzmajor wezwał mnie do siebie i dalej gębę drzeć, że ludzi fałszywymi wieściami mamię. Na to ja, że prawdziwie żołnierzy Davouta na własne oczy w Berlinie oglądałem, a on: “Was? Wirkliche Franzosen?!” i trząść się zaczął, jakby mu śmierć przed ślepia wylazła. Na drugi dzień jednego Prusaka w mundurze w mieście byś nie znalazł.
– A kamera, rejencja, urzędnicy?
– Siedzą. Wybicki, który od wczoraj w mieście rezyduje, poszanowanie im nakazał. Pruskich obywatelów, Niemców wszelakich i innowierców szarpać nie można. Ba! Urzędy nawet swoje trzymają, tyle że nie prezydentowi kamery, a Wybickiemu i Dąbrowskiemu sprawozdania czynią. Popatrz tylko. Więcej niż pół miasta z radości beczy, ludzie z okolicy zjeżdżają, szlachty spod Łęczycy, Sieradza, Kościana, z całej Wielkopolski i z każdą godziną coraz więcej. Bóg wie, gdzie się pomieszczą. Ale popatrz też na Prusactwo! Ślepiami po ziemi wodzą, a pod nosem po diablemu mamrotają. Francuzów, gdyby mogli, podusiliby!
– Widziałeś, jak do miasta dotarli?
– Kto? Wybicki z generałem? Dominiku! Nocą się chcieli myknąć, ale obywatele, jakim cudem się dowiedzieli, nie pojmuję, przed miasto z pochodniami wystąpili, konie im wyprzęgli i powóz do Poznania wciągnęli wśród wiwatów, Magistrat przymuszono, by gród iluminował. Zapał taki, że…
– Nie o Wybickiego pytam! Czyś widział Francuzów, jak wjeżdżali?
– Jeszcze by nie! Ja miałbym nie widzieć?! Regiment strzelców konnych pułkownika Exelmansa wpadł do miasta trzy dni temu, o szóstej wieczornej godzinie. Ludzie na ulicach takie wiwaty podnieśli, że się serce radowało. Pierwszy szwadron kłusem przebiegł, z dobytymi pałaszami i za Wartą na gościńcach toruńskim i warszawskim rozstawił placówki. Reszta stanęła na rynku i prosto z koni wpadła w objęcia mieszczan, Polaków rzecz oczywista, bo Niemiec na boku się trzymał. Dalejże całować szaserów, ściskać, do domów ciągnąć. Żałuj, żeś nie widział!
– U nas mieszka szef trzeciego szwadronu, pan Foulanger, grzeczny bardzo kawaler – wtrąciła nieśmiało towarzyszka Chłapowskiego. Ten widać niezbyt był uradowany godną pochwały gościnnością Jaraczewskich, bo burknął pod nosem:
– Grzeczny, grzeczny… nie wątpię!
Dominik nie czekał dłużej. Pannie, która mu się spodobała niezmiernie, aż się głupio poczuł, gdy raz przyłapała jego wzrok, obcasami strzelił, podziękował przyjacielowi i dosiadł konia.
– Wybicki gdzie?
– Mieszka u Mielżyńskich, blisko, przy…
– A gdzie urzęduje?! Przecież o to pytam!
– W ratuszu.
– Przyjdź wieczorem, pogadamy! – i konia spiął.
Wybickiego nie było. Biegał po mieście, załatwiał druk odezw, odwiedzał obywateli, wyszukując zdolnych do rządzenia. Był za to Dąbrowski i na widok Dominika rozłożył ręce.
– Nareszcie! Witaj, skrybo, na czas przybywasz. Zmęczonyś pewnie. Siadaj, co tam w domu?
– W domu brat. Ukłony śle.
– Ukłony?! Dam ja mu ukłony! Popamięta! Niech mi się nie kłania, ale niech mundur nakłada. Takich jak on złotem bym płacił! Słać po niego!
– Nie trzeba, sam przybędzie, z zapasami.
– To i dobrze. Ludzie są i więcej będzie, a do gęby nie ma co im włożyć. Wszystkiego brak, furażów, mąk, kasz, nawet chleba. Komisję wojewódzką dzisiaj ustanowiliśmy, ona o żywność i o rekruta zadba, rajców ziemskich na miejsce landratów ustanowi, od amtmanów i starostów podatek odbierze, pocztę uorganizuje… jednym słowem co się tylko da. Sam z Wybickim nie podołam. Dla mnie insurekcja rzecz pierwsza. Nowe tu legie powstaną, ludzi się umunduruje i Wielkopolska buchnie płomieniem. Kolebka twoja… takeś mówił i dobrze…
Gwałtowne pukanie do drzwi.
– Wejść.
Jakiś cywil przyskoczył do generała.
– Wiadomość poufna.
– Możesz mówić, on nasz!
– Pan Miaskowski prosi, by przekazać waszej ekscelencji, że Skórzewski i Lipski na Kalisz idą. Teraz już tam pewnie gorąco!
– Co jeszcze?
– Szlachta do Poznania ciągnie. Nie wszystka, prawdę rzekłszy, bo się niektórzy trwożą…
– Czym?!
– Chłopy lasy rąbią, a młodzież i mieszczaństwo oficjalistów pruskich turbuje. Boją się domostwa ostawić i pomsty, gdyby… gdyby Prusak wrócił. I lasu bronią. Chłop zhardział, odkąd Napoleona czuje…
– Dosyć! Filozofowanie sobie ostaw. Wolnyś!
Dąbrowski zmarszczył czoło i wskazał Dominikowi biurko.
– Siadaj i pisz! “Obywatele… obywatele poznańscy! Miło mi jest doświadczać, że tchniecie duchem prawdziwych Polaków, wnoszę z tego jak najlepsze skutki dla naszej Ojczyzny. Wzywam was więc, żebyście się w jak najlepszej zachowali spokojności, żeby z was każdy pełnił obowiązki stanu swojego, rzemieślnicy niech pilnują swoich warsztatów, kupcy sklepów, niech się nikt nie waży prześladować w jakikolwiek sposób osób dawnego rządu, niech każdy posłusznym będzie komisji wojewódzkiej, która się ustanowiła. Zaręczam wam, że przez ten duch pokoju, połączony z gorliwością obywatelską, zasłużymy na najwyższe względy Najjaśniejszego cesarza Francuzów. Dan… ”, podpisz nazwisk… albo nie, daj!
Dąbrowski nakreślił zamaszyście swoje nazwisko. W tejże chwili do pokoju wskoczył Wybicki. Ręce mu się trzęsły, twarz sina, głos ledwie słyszalny, z taką trudnością go dobywał.
– Tak to jest! Do wiwatów pierwsi. “Niech żyje Napoleon!”, “Wiwat Dąbrowski!”, “Wiwat Wybicki!”, winkiem zapić, pohukać, ale do służby obywatelskiej spróbuj zapędzić. Ten “niezdatny jest”, powiada, tamten “niedoświadczony”, skromnisie psiakrew! A ilu “chorych” się porobiło! Ledwiem Krzyżanowskiego kasztelana na prezesa trybunału zdołał uprosić, Breza jeszcze, Działyński… Jest paru, co ochotnie stają… Witaj! – Dominika uścisnął. – U was już i krew się polała. Cóż tam?
– Brat Prusaków w lesie dopadł i poprzetrącał!
– Ha, ha! Wiadomo, Karśnicki! – generał cieszył się jawnie, ale go Wybicki z miejsca zmitygował.
– Brat? Dobry brat! Lata całe ani słychu, a jak trzeba, to pod ręką siedzi! Tylko po co – głos Wybickiego spoważniał – po co urzędy po miastach rozbija?! Karać za to będziemy!
– Za to, że ludzi z ciemnicy wyjął, co w niej po kilka lat gnili, bici jak zwierzęta?! Za to też?! – spytał Dominik podniesionym głosem.
Wybicki zamilkł i papiery na biurku przerzucał. Widząc, że Dominik czeka na rozkazy z piórem w ręku, sam też usiadł i bawić się począł nożykiem do przecinania listów.
– Napoleon wkrótce do miasta przybędzie. Trza zlecenie wypisać dla Kołaczkowskiego, Zaremby i Gliszczyńskiego, by się powitaniem zajęli, by apartamenta wyszukali i uorganizowali iluminacje, bal etc. Karety, dywany, meble… niech szukają! Pisz, acan!
Dominik pochylił się nad papierem.
Wieczorem odwiedził go Chłapowski u Mielżyńskich, gdzie młody Rezler stacjonował wraz z Wybickim. Długo w noc opowiadał Dominik o walce, o Borku, o Pruskim jeńcu i o chłopach. Nawet o Cygance nie zapomniał. Dezydery bez przerwy wypytywał o Janka, chciał znać każdy szczegół, kolor oczu, a jak chodzi, jak skacze na konia, jak strzela, jak niezrównanie ciska nożem. Dominik nie pojmował, czemu Chłapowski czulej niż o swojej pannie o Janku prawi, choć go nigdy nie widział na oczy.
Przyjaciel wychodząc dłonie mu ścisnął i szepnął:
– Szczęśliwyś! Za twojego brata, uuuh!… pół życia bym ci dał i jeszcze byłoby mało! W czepku się rodziłeś!