– Bzdury, mój drogi Massena! Godzina policyjna nie rozwiąże sprawy. Trzeba rozstrzelać kilku podżegaczy, a jeśli to nie wystarczy, to kilkudziesięciu lub nawet kilkuset! I nie trzeba tego stawiać na płaszczyźnie sumienia. To jest konieczność wynikająca z rozkazów Konsula. Mamy utrzymać to miasto i utrzymamy je, a środki, jakich użyjemy, zostaną uświęcone przez cel! Konsul musi mieć czas na sforsowanie Alp. Kiedy armia rezerwowa ruszy z Dijon…
– Właśnie, kiedy ruszy? Już maj… – Massena przerwał Soultowi, który, jakby zmęczony zbyt długim wykładem, szeroką koronkową chustką z monogramem ocierał pot z czoła.
– A czym chcesz strzelać do tych obwieszonych złotem bękartów? Gaubert nie nastarcza z odlewaniem kul, brak ołowiu, brak wszystkiego, wszystkiego, Soult!
– Więc wycieczka!
– Wycieczka. Jeszcze jedna… może. Gdy się nie powiedzie, miasto przepadnie. Hazard.
– Karsnecky poprowadzi, zna ich pozycje i nowe ścieżki. Prawda, mon petit?
Nazwisko, przekręcone zabawnie przez Soulta, zabrzmiało donośnie, podrywając mnie na baczność.
– Avec joie, mon general! – wypaliłem bez namysłu.
– Et voila! – Soult wskazał na mnie, jakby ta odpowiedź całkowicie rozwiązywała problem.
Massena skinął, bym się zbliżył do mapy. Miasto, osadzone u stóp poprzecznej gałęzi Apeninów, w głębi zatoki, z siecią ulic i placów, z kościołami, blokami zabudowy, willami i pałacami, z meandrami fortyfikacji i fos, marszczyło się na okraszonej brązowymi zaciekami, podklejonej płótnem płachcie, zbyt barwne, niepodobne do okrutnej rzeczywistości, która czyhała na zewnątrz pałacu. Dwie gałęzie wzgórz wraz z wybrzeżem morza tworzyły trójkąt, w którego podstawie leżała twierdza. Jądrem twierdzy było miasto, zbrojne nad wszelką miarę. Portu broniły dwie krzyżujące się tamy, lądu zaś górski trójkąt, o którym wspomniałem, najeżony szańcami i bateriami. Nad wierzchołkiem trójkąta panowały dwa spiętrzające się forty: Ostrogi i Diamentu. Patrząc od strony morza, tak jak była ustawiona mapa, miało się po prawej stronie miasta, na wschodzie, zbocza Monte Ratti i rzekę Bisagno, spadającą z gór Monte Creto, a po lewej rzekę Polcevera, płynącą przez dolinę o tej samej nazwie. W lewym dolnym rogu mapy stwór olbrzymi, pokryty łuską, rogaty i dzierżący trójząb, ciągnął na rozdwojonym ogonie, po powierzchni kreskowanego morza, elipsę ze stylizowanym napisem: “Genova”.
– Którędy radzisz i kiedy? – te słowa do mnie były zwrócone. Na drugą część pytania odpowiedziałem z łatwością. W nocy, z soboty na niedzielę, było najdogodniej. Austriacy piją wówczas w swych okopach, w namiotach hulanki z dziewkami urządzają, oficerów zaś trudno uświadczyć, ruszają do zamtuzów, które w Voltri urządzili. Ale którędy?
– Chyba tu – wskazałem niepewnie. – Monte Ratti!
– Zobaczymy – mruknął Massena i mapę wygładził dłonią. – Zobaczymy! Byle księżyc pyska nie wychylił, bo go kartaczem poczęstuję!
Wybuchnęliśmy śmiechem. Soult nalał do kieliszków wina, młodego i kwaśnego – stare tylko chorym i rannym przysługiwało – i wzniósł toast. Pierwszy raz dostąpiłem zaszczytu przepijania z obydwoma generałami, dumny byłem jak paw. Gdyby Andre to widział!
Chwila była, jedna z nielicznych, zupełnego spokoju. Anglicy po wczorajszej nauczce cofnęli swe okręty w głąb horyzontu, Austriak również milczkiem warował. Czasami tylko zabrzmiał strzał karabinowy – pewnikiem do ptaków strzelano, z nadzieją na pieczyste. I znowu słońce i chłodny powiew od morza dawały złudzenie spokoju. Wojna, obrona Genui, ofiary, wszystko to zdawało mi się odległe i nierealne. Massena i Soult, pochyleni nad mapą, kreślili linie i punkty zamaszystymi ruchami ramion, ja cofnąłem się ku loggi i siedząc w trzcinowym fotelu zamknąłem oczy.
Czy się Genua obroni skutecznie? Gdy Mantua padła, Polaków-dezerterów Austriacy puścili przez kije. Prawda, że zwykłych jeno rekrutów, oficerów nie śmieli, alem i ja u nich jako rekrut w szeregu chodził. Dopiero Soult, gdym się ciemną nocą z okopu austriackiego wyrwał, wiadomości załodze przynosząc bezcenne, adiutantem mnie swoim uczynił, jako że szyki i szańce Otta – na mapę je naniosłem zaraz – znałem i języki nie obce mi były, francuski i niemiecki. Może zaś chciał mieć Polaka za adiutanta, jak i Massena.
Jako adiutant Soulta pełniłem funkcję łącznika sztabu z batalionem, który się składał z dezerterów austriackich, takich jak ja, jeno kmiotków, głównie z Galicji. Szef ich, Rossignol, rzekł mi później, że tej samej nocy co i ja prawie dwa tuziny Galicjan z szeregów Otta do twierdzy umknęło. Rwałem się, prawdę rzekłszy, do pułkownika Strzałkowskiego, który w Genui tysiącem legionistów komenderował, atoli zaszczytnej propozycji Soulta odrzucić się nie godziło i nie dane mi było wykrwawiać się z Polakami. Wykrwawiać prawię, bo też posyłał ich Massena w ogień największy, wiedząc, że podołają tam, gdzie i Belzebub ogon by podwinął.
Ileż dni i tygodni czekałem na tę noc wymarzoną. Razem trzy miesiące, a to jest czternaście tygodni, sto dni długich jak cały mój pobyt w lochu, a może i dłuższych jeszcze, bo w znienawidzonym moderunku, pod parszywą komendą w cesarskim szyku, przeciw swoim! Człowiek strzela, a Pan Bóg pono kule do celu nosi, a ja się na Pana Boga zdać nie mogłem. W linii stojąc, w niebo celowałem, tak by nikomu krzywdy nie uczynić. Ładunków napsułem co niemiara. Gdy w wąwozie Scoffera rozstrzeliwano francuskiego szpiega, stojąc pośród plutonu egzekucyjnego wypaliłem nieszczęśnikowi koło ucha. Nie ma obawy – nie chcąc nie mogłem trafić, jaskółki z nieba strącam z wolnej ręki. Biedakowi przywiązanemu do drzewa pomogło to jak umarłemu kadzidło, ale ja sumienia krwią swoich – bo za swojej sprawy orędownika szpiega owego uważałem – nie pokalałem.
Gdy mnie w Krakowie do kazermy prowadzili, w tłumie dostrzegłem Cygankę ową, co mi przez wieczność w kazamacie spędzoną z serca uciec nie potrafiła, znaki mi jakoweś dającą, których pojąć nie potrafiłem. Potem wędrowałem do Italii wraz z regimentem, z Węgier, przez Wiedeń, Tyrol, aż nad brzegi morza, pod Genuę. Ileż to razy szykowałem się do Dąbrowskiego uciec, mundur plugawy podeptać, pełną piersią oddechu zaczerpnąć i krzyknąć: “Witajcie, bracia!” Na próżno, żywo mi w pamięci stała niedola tych niezręcznych, których przychwycono. Lepiej już sobie w łeb wypalić.
Owej nocy deszcz lał taki rzęsisty, że na krok nie było widać, jak we mgle. Siedziałem skulony, kryjąc się jak i drudzy pod płaszczem, na którym ulewa melodię swoją wybijała. Wtedy decyzję podjąłem. Skok… nikt nie zauważył, jak zniknąłem w mroku. Przedzierałem się ku oblężonemu miastu. W obawie, by mnie Francuzy kulą nie poczęstowali, zrzuciłem z grzbietu wszystkie łachy i w kalesonach samych, jak turecki święty podążałem ku murom. Deszcz smagał gołe ciało, lecz ja ani zimna, ani wilgoci nie czułem, o jednym tylko myśląc i Boga suplikując, by mnie przy życiu zachował. Widać i ludzi Masseny deszcz odarł z czujności – cóż za okazja do udanego szturmu, myślałem wówczas – bo przeszedłem przez wszystkie posterunki na fortach ubezpieczających miasto bez zatrzymania i dotarłem do przedmieścia św. Pawła z Arena, gdzie w małym domku gospodarz w koc mnie owinął jak niemowlaka i Francuzów na życzenie moje sprowadził.
Tak oto w ostatnich dniach kwietnia 1800 roku znalazłem się w mieście Genua, bronionym przez generałów Massenę i Soulta. Pierwszy Konsul Bonaparte, którego nie znając miłowałem na śmierć i życie, za legiony, które wolność miały ponieść do kraju, obiecywał Massenie, że naczelnemu Austriaków, Melasowi, spadnie na kark przez Alpy. Massena czekał na ów cios, a wszystko, co mu czynić należało, to czekać właśnie; czekał jak na zbawienie, albowiem miasto oblężone przez 24000 Austriaków Otta i blokowane przez flotę angielskiego admirała Keitha dusić się od wewnątrz zaczynało.
Już w połowie kwietnia, gdy Austriacy i Keith zamknęli pierścień oblężenia, Massena rozpoczął skup żywności. Skutek był mierny. Wówczas Francuzi rozpoczęli rekwizycje. Skromne, ściśle wydzielane racje rozdawano żołnierzom i biedocie. Patrycjat i szlachta genueńska, która w złoto opływała, sami sobie niezgorzej radzili. Gdyby chociaż obrony utrudniać nie chcieli. Zdrada im jednak z oczu wyzierała tak jawna, że Massena, choć dowodów na zmawianie się z wrogiem i podburzanie ludu nie posiadał, utworzył gwardię narodową z patriotów liguryjskich, z plebsu i z burżuazji niezamożnej. Gwardia owa, wymierzona przeciw kontrrewolucji, wspierana przez Francuzów, którzy obozowali na głównym placu miasta z lontami zapalonymi u dział, miała obowiązek gromadzić się na uderzenie w bębny, alarm oznajmujące. Hasło to było jednocześnie rozkazem dla reszty mieszkańców, by do domów swoich wracali. W zwyczajnym czasie, od godziny dziesiątej wieczorem obowiązywała godzina policyjna i zakaz wszelkich zgromadzeń.
Ksiądz Lomazzo wiele prawił o jakobinach, którzy krew niewinną rozlewali. Jeśli ci ludzie przed uciskiem i głodem broniący dzieci swych i kobiet tymi właśnie jakobinami być mieli, to daj ich Boże więcej. Bonaparte wolność i chleb ludziom tym przynosił! Marzyło mi się, że taką samą wolność poniesie i do nas, i przez cały świat. Murzyni, hen na Antylach, z których Andre przybył, wolności już kosztowali, zrzucali z rozkazu rewolucyjnej Francji kajdany i łańcuchy, którymi ich przez wieki całe obarczano, teraz zaś lud włoski w ciemnocie przez mnichów trzymany wolności pierwsze pędy wąchał. Najpierw powiedziały nam to rozkazy dzienne Konsula i naszych generałów, potem już odezw i dekretów nie trzeba było, samiśmy to widzieli na oczy nasze. Wiem, nie wszystko podobać się światu mogło. I nie o stan mój szlachecki mi szło, przez rewolucję z mieszczanami i gminem na równi postawiony, bo mnie Gil z niejednego wyleczył zaćmienia, lecz o zbrodnię na królu popełnioną, o te tysiące ofiar Nieprzekupnego, gilotynom na żer wydanych i o zgniliznę Dyrektoriatu, który zamtuz śmierdzący z Francji uczynił. Chwała Pierwszemu Konsulowi. On pięścią stalową robacwo zdusił i Francję ku sławie wiekopomnej wiedzie, innym narodom wolność ofiarowując po drodze. Z Italii do Wielkopolski droga daleka, ale człek ten, tak hojny, że innym bogactwo woli własnej ofiarowuje, wróg kajdanów największy, drogę tę odnajdzie. Już Moreau na północy Prusaków szarpie. Niech jeno Bonaparte z Melasem się rozprawi, razem z Moreau Ren przekroczą i ruszą szlakiem na wschód, z nim zaś razem legiony nasze. Takem miarkował.
Otwarłem oczy, na duchu podniesiony, i do Genui wróciłem myślami. Nie było czego zazdrościć Massenie. Gdy pierwsze zapasy strawione już zostały, a nie ustawały donosy o zbożu chowanym przez patrycjat, general-en-chef zarządził rewizje w pałacach. Żyta i owsa wory całe z piwnic wyciągano, lecz że gąb do karmienia było sporo, na piętnaście tylko dni starczyć to mogło. Korsarzy liturgijskich i korsykańskich sowicie opłacono, by koraby kupieckie na Morzu Śródziemnym rekwirowali, lecz jedynie kilku śmiałkom udało się przerwać brytyjską blokadę. Głód w ślepia zaglądał, szczurów już nawet – bo o koniach dawno zapomniano – brakować zaczynało. W podwójnej linii wałów dwanaście z piętnastu tysięcy żołnierzy zdolnych było jeszcze do boju, brakowało amunicji, brakować poczęło nadziei.
Adiutant Masseny, Polak jako i ja, choć matkę miał Francuzkę i nad Sekwaną się urodził – Frączewski, wpław przez morze blokadę przerwał koło Finale, w pobliżu Nicei. Czy się do Sucheta i dalej do Bonapartego przedarł? – któż mógł wiedzieć. Ruszył drugi wysłaniec, Lescuver, z ponagleniem do Konsula. Lecz Ott ani drgnął. Gdyby armia rezerwowa ruszyła z Dijon, Ott musiałby oblężenie zwinąć, by mu na kark nie wskoczyły oddziały nasze. Ale Ott trwał.
Z zamyślenia wyrwała mnie kanonada potężna, dochodząca gdzieś z daleka od Monte Creto. Massena skoczył do okna i firankę szarpnięciem odsunął.
– Austriacy biją ze swych gniazd, ale przecież nie do nas, bo kule nie ptaki, tak daleko nie polecą!
Spojrzał na Soulta z radością. Obaj już się domyślili i ja też – ktoś musiał Otta ukłuć w plecy.
– Bonaparte idzie! – krzyknął Soult, gdy w tej samej chwili drzwi się rozwarły i stanął w nich oficer służbowy, anonsując parlamentariusza. Ten, nie czekając wezwania, do komnaty wstąpił, sprężył się przed Masseną, obcasami strzelił i papier jakowyś okazał, a oczy mu się śmiały, jakby wór złota znalazł.
Massena bez pośpiechu rozwinął pergamin, czytał chwilę i śmiechem ryknął serdecznym, choć mnie się wydawało, że sztuczny był to śmiech. Pyszna scena, nie mojego pióra godna. Oficerek wyprężony jak trzcinka, z uśmieszkiem bezczelnym i generał w pysk mu się śmiejący, tak iż tamtemu tupet począł z gęby zjeżdżać, a zęby wyszczerzone kwasu dostały.
– Z dział bijecie, zwycięstwo nad Suchetem świętując. Grzeczny wasz generał, że mi o tym tak rychło donosi. Ha, ha, ha… Powiedz pan, poruczniku, swemu dowódcy, by mi częściej liściki tak zabawne przysyłał, gdyż czasu ostatnio nie miałem, by komedie oglądać, a śmiechu się nigdy człowiek za dużo nie naje. Ha, ha, ha…
I my z Soultem zaczęliśmy się śmiać, ale nam do śmiechu nie było. Massena przestał rechotać nagle, jak gdyby mu zatkano usta.
– To wszystko, poruczniku!
Trzask obcasów.
– Żegnam więc.
Z klapnięciem zamka u drzwi splótł się brzęk szklanek i drobiazgów leżących na stole. Myślałem, że sobie Massena rękę roztłamsi, z taką mocą wyrżnął pięścią o mapę.
– Dam ja ci święto! Soult, ludzi w pogotowie stawiaj, wieczorem ruszamy!
Ruszyliśmy, jak rzekł. Prowadziłem kolumnę Soulta, który otrzymał rozkaz, by obejść wzgórze Monte Ratti i od tyłu skoczyć. Druga kolumna, dowodzona przez Miollisa, miała się wedrzeć od frontu na strome zbocza, flankowane szańcami: Quezzi, Richelieu i św. Tekli. Rzekę Bisagno przekroczyliśmy właśnie, w miejscu gdzie znałem bród, gdy nagle huk donośny powietrzem wstrząsnął i nie ustawał już. Miollis widać wspinaczkę zaczął, a Anglicy, okręty swoje podprowadziwszy, bili całymi burtami w niego i w miasto. Krzyk z tyłu się rozległ:
– Generale!
Jeździec zdyszany dopadł czoła kolumny.
– Generale! W mieście bunt, tłumy na ulicach!
– Gdzie Massena?
– Nie wiem, byłem przy…
– Karsnecky! Bierz drugi batalion i biegnij do miasta, nóg nie żałuj!
Nie żałowałem. Biegliśmy jak szaleńcy, płuca z piersi wypluwając. Tchu już brakło i nogi mdlały, gdy w bramę wpadliśmy. Za późno, Massena już sytuację opanował. Pod ścianami marmurowych pałaców ustawiono szeregi wichrzycieli i rozstrzeliwano bez litości. Ze zgrozą zauważyłem, że co drugi nosi moderunek gwardii narodowej. Pojąć tego nie mogłem. Kto ich podjudził, czemu przeciw nam, dobroczyńcom swoim, rękę podnieśli? Długo w noc biłem się z myślami, nie mogąc przepomnieć oczu młodego genueńczyka, który osuwał się na ziemię wzdłuż ściany. Wczoraj jeszcze razem z żołnierzem francuskim dzierżył w ryzach oligarchię własnego grodu, dzisiaj zaś występował w interesie tej oligarchii. A jeśli nie w jej, to w czyim?
Na szczęście Soult i Miollis opanowali szaniec na Monte Ratti, Austriaków w wąwozy spędzili i przywiedli 1500 jeńców. 1500 gęb do żywienia! Massena nie zważając na to promieniał. Odznaczenia i awanse sypnęły się jak manna, a jeniec-oficer poniósł list do Otta z wiadomością, że kanonada, którą Austriacy rankiem usłyszą, będzie odprawiona na cześć wczorajszego zwycięstwa. Godny Cezara respons.
Rozpalony sukcesem general-en-chef w dwa dni później zebrał sztab cały, by dowódców do nowego skoku przekonać. Przekonywać nie było trzeba. Zazdrośni o sukcesy, na osłabienie wojska nie bacząc, rwali się do akcji.
Wieczór był już późny, gdy nad mapą ślęczeli, analizując sytuację. Generałowie Soult, Arnaud, Petitot, pułkownik Mouton i jeszcze kilkanaście głów młodych i starych, formowało wokół stołu wianuszek podobny do naszyjnika z zapięciem, które całość w kupie trzymało. Tym zapięciem był Massena. Chudy i ciemnowłosy, o czarnych oczach i długim nosie, suchy, nierozmowny i zgorzkniały, ciągnął już za sobą welon legendy. Frączewski opowiadał, że nim Massena stopień swój osiągnął i Korsakowa pod Zurichem rozbił, chłopcem okrętowym był i przemytnikiem. Choćby i diabłem był, cóż z tego. Miasta bronił jak lew, kąsając Otta z talentem niezrównanym, który podziw i uwielbienie wzbudzał. Generałowie jego o laurach jeno myśleli i rozkazy wiernie wypełniali, on zaś o tysiących zdychających z głodu zapominać nie mógł. I dlatego teraz wskazywał na Porto Fino, sugerując kierunek uderzenia.
– … A jeńcy gadają, że Ott prowadzi tamtędy transporty z żywnością. Przedrzemy się wzdłuż morza i przechwycimy konwój.
– Generale! – Soult nie potrafił powstrzymać się od podniesienia głosu – generale! Cóż nam da te kilka worków mąki? Gdyby tak uderzyć całą siłą na Monte Creto, można by było Otta z kopytami przegonić precz, złamać pierścień oblężenia… To jest szansa!
– To jest szaleństwo – mruknął Massena.
– Bonapartego też szaleńcem zwano, gdy pod Lodi i pod Arcole stawał!
Massena zbladł, jakby mu policzek wymierzono. Słowa tamtego… Rozejrzał się wokół, lecz oczy wszystkich mówiły mu, że zgadzają się z Soultem. Wahał się jeszcze. Soult dostrzegł to i w lot okazję chwycił:
– Głowę daję, że zwyciężymy!
– Dobrze, będzie jak chciałeś. Przegrasz… dasz głowę!
Ranek 13 maja. Już dobrą godzinę sunęliśmy wąwozami ku Austriakom, jak duchy rozpływające się w mżawce, która utrudniała widoczność. Wtem strzał pojedynczy echo poniósł po górach i żołnierz w pierwszym szeregu padł na kolana, a potem w mokrą od rosy wysoką trawę. Polak to był i po polsku zakrzyczał w śmierć zapadając. Strzałkowski ze swoimi wysforował się na czoło, jak łeb taranu, ale i jak tarcza, która pierwsze pociski przyjmie na swój grzbiet.
Bez komendy szarpnęło ludzi do przodu. Rwali po zboczach jak górskie kozice i spychali Austriaków samym impetem uderzenia. Bagnety pracowały w trzewiach, szable cięły i kłuły, strzały na oślep przewiercały niebo i łupiny żołnierskich czaszek. Długo tak, za długo… Koło południa sięgnęlimy górskiego siodła, mając już prawie na dłoni sukces obiecywany przez Soulta. Kolumna Arnauda dopadła baterii austriackiej, gdy naraz ranny kanonier lont w jaszcze wsadził… Słup ognia z ziemi wytrysnął, rozrzucając po skałach krwawe strzępy. Przycichło. Przerażeni ludzie kulili się, jakby prochowy wulkan jeszcze raził. Z prawej strony, od przełęczy, zamajaczyły dwie białe kolumny, pchające przed sobą oddziały Moutona. Soult rozpaczliwym gestem pchnął do ataku rezerwy trzecią półbrygadę, ale tego dnia niebo i piekło zawarły pakt przeciw niemu, bo zerwała się burza potworna, zwyczajna o tej porze i zapał szeregów zgasł jak płomień zalany strumieniem wody. Broń i moderunek namokły w jednej chwili, a Austriacy z krytego szańca, niewidocznego pośród ulewy, wyrywali czerwone smugi w naszym szyku.
Szedłem tuż za generałem, czepiając się krzewów, które wyścielały zbocze, gdy nagle ból przeszył mi biodro, jak strumień wrzątku i o ziemię cisnął. Porwali mnie żołnierze i w dół nieśli. Z góry następowali Austriacy. Koniec! – pomyślałem – wszystko przepadło!
– Gdzie generał?
Żołnierz, ocierając twarz rękawem, pokazał do tyłu.
– Został tam.
– Dlaczego nie zabraliście go?
– A niechaj go francuskie ciarachy ciągną, my Polaków zabrali i to dość.
– Co z nim?!
– Trup pewnie. Kula, która waszmościa w bok kopnęła, jego na śmierć utłukła.
Baterie z wałów twierdzy osłoniły nas przed pościgiem. Ale w mieście nie lepiej się działo. Keith, korzystając z ulewy, zbliżył się do portu i bombardował go seriami salw, które wzniecały pożary i zabijały ludzi na ulicach. Tłumy oszalałych kobiet przebiegały aleje, krzycząc o chleb dla dzieci i dzwoniąc dzwonkami. Na Boga, czyż innej chwili wybrać nie mogły? Rozpraszano je i zbierały się znowu, niepomne na deszcz, podrywające mężczyzn, rozwścieczone, dzikie. Widok tego sabatu większy ból mi przynosił niźli rana, która powierzchowną się okazała.
Wieziono mnie na wózku do lazaretu. Mieścił się on w Palazzo Doria-Tursi, lecz by tam dotrzeć, trzeba było przecisnąć się wśród kłębowiska głodowej rozpaczy. Chwyciłem za rękę dziewczynę przebiegającą mimo, ładną, ale o rysach wykrzywionych furią. Wrzasnąłem, przekrzykując tumult:
– Przeciw komu, przeciw komu, kogo przeklinacie?!
– Ciebie, Francuzie! I tę wojnę ohydną, którą przywlekliście!
– Wolność wam przynieśliśmy. Nie rozumiesz, głupia?!
– Bratu memu to powiedz, może zrozumie! Pięciu lat nie dożył, z głodu wczoraj skonał! Takeście go wolnością nakarmili! Dość tej wojaczki, chcemy żyć jak ludzie. Zabierzcie precz tę wojnę! Przeklęci, byście zdechli wszyscy w męczarniach! – zaklęła ohydnie, anim podejrzewał, że z takich ust takie się słowa posypać mogą i rozszlochała się w głos.
Żołnierz prowadzący wózek odsunął dziewczynę na bok i koła potoczyły się dalej. Patrzyłem w niebo, krople deszczu obmywały mi twarz i nie pojmowałem nic.
Lazaret był pełny. Leżeć z gnatem nie połamanym, a tylko zdrowo draśniętym, wstyd mi było. Po kilku dniach zwlokłem się z pryczy, o laskę poprosiłem i wymaszerowałem w kierunku portu. Teraz dopiero, idąc przez ulice pełne śmieci i wszelakiej zgnilizny, przez nikogo nie sprzątniętej, widziałem, jakich spustoszeń dokonało oblężenie. Gruzy, połamane wózki, kondukty żałobne, ludzkie szkielety, ze skórą cieniutką i napiętą, jakby miała pęknąć, dzieci o oczach starców i te kobiety, sterczące pod ścianami i wyciągające ręce do takich samych cieni jak one, snujących się bezwiednie miękkim, więdnącym krokiem gałązek, które upadną. Na bunt, nawet w oczach, nie mieli już siły.
Miasto oddychało snem głodu. Z ostatnich rezerw kakao pomieszanego z bobem, opiłkami drewnianymi, krochmalem, siemieniem lnianym i mąką z zielska zbieranego na cmentarzach, wypiekano 200-gramowe głodowe racje dla żołnierzy. Jeńcy i ludność nie dostawali już nic.
Dziewczyna, dziecko prawie, do tamtej z tłumu podobna, wysunęła się bezszelestnie z arkadowego podcienia pałacu, który mijałem.
– Panie oficerze, panie oficerze…
Chwyciła mnie za rękaw i uśmiechnęła się sztucznie. Z uśmiechem tym kłóciły się przykryte cudownymi rzęsami oczy w zapadłych oczodołach, smutne, rozpaczliwe, na sekundę ożywione nadzieją…
– Panie oficerze!
– Czego chcesz?!
– Pójdziemy do mnie, panie oficerze, będę miła dla pana, pójdziemy…
Pociemniało mi pod czaszką. Saper bez ramienia, z sąsiedniej pryczy, gdy w lazarecie leżałem, opowiadał ze szczegółami, jak sześciu im kobieta nieznana noc całą oddawała się wedle ich sprośnych życzeń za kubek owsianej mąki i garść cukru. Nim wyszli, zaczęła smażyć placki dla dwojga swych dzieci i za dużo usmażyła, bo jedno w ciągu nocy umarło i zimne je z kołyski wyjęła. Wtedy myślałem, że łże kanalia.
Dziewczyna nie ruszyła się, trzymała na twarzy uśmiech, kurczowo i boleśnie, prosząc mokrymi oczami, które mi psie oczy przypominały. Milczenie moje wzięła widać za wahanie, bo drżącymi palcami chwyciła rąbek niebieskiej sukni i uniosła, pokazując pół uda.
– Panie oficerze, chodźmy, nie będzie pan żałował, będę dobra…
– Przecież jestem ranny, nie widzisz? – chyba nie ja to mówiłem, a tylko słyszałem, tak głupie były te słowa i tak wstrętne. Widać rozum na dobre mi się pomieszał z rozpaczy, a może z głodu, bo i ja nie dojadałem, jeśli zaczynałem bredzić w sposób tak koszmarny.
– To nic, to nic, chodźmy, panie oficerze, proszę! – szeptała bezwiednie.
Wyrwałem z kieszeni sakiewkę i wysypałem na jej dłoń stos monet, w tym kilka złotych. Popatrzyła na mnie ze zdumieniem jak rozbudzona, podnosząc głowę wyszeptała:
– Przecież tego się nie je.
Z wąskiej, drobnej dłoni, ugiętej pod ciężarem metalu, zsypywały się monety i spadały powoli jedna za drugą, uderzając o stopy, kostki, zderzając się, dźwięcząc. Dziewczyna patrzyła pustym wzrokiem przez moje ciało, jakbym był powietrzem. Potem odwróciła się i zniknęła tam, skąd przyszła.
Stałem jeszcze czas jakiś, wspierając się na lasce i patrząc w oczy dziewczyny, która już dawno odeszła. To w nich była wojna, nie ta kłamana, teatralna, z komendami, bagnetami, z ogniem dział, z krwawymi strzępami mózgów i jelit, lecz jedyna, najokrutniejsza, prawdziwa, przeklęta wojna!
Byłem młody i nie przyszedł jeszcze czas, bym to na dobre pojął.
Dochodząc do nadbrzeża już z daleka spostrzegłem dwa wysokie maszty golety Torresa. Andre Torres, kupiec z Hawany przybył do Europy z tajną misją do Pierwszego Konsula i utknął w Genui, lecz o co tu szło, wyjawić nie chciał. Za to dużo prawił o Karaibach, o tamtejszym słońcu, przy którym nasze przypomina płomień świecy, o tamtejszych kobietach, gorących jak ich słońce, o jadowitych wężach, powstaniach niewolników, o tysiącach rzeczy barwnych, wykradających człowieka z koszmaru oblężonej Genui.
Z tej bezładnej gadaniny nie bardzo wynikało, że Andre para się tylko kupiectwem lub że w ogóle się nim para. Niejeden celnik musiał go znać i dobrze sobie zakonotować, a i siedem trzyfuntówek i dwa działa dwunastofuntowe zamocowane na rufie mówiły swoje.
Andre nie lubił pytań i sam rzadko je zadawał. Trzeba było czekać, aż się napije swojej dziwacznej wódki, której zapas ukrywał przed załogą w kajucie, a która gębę mu wykrzywiała, że aż zęby zgrzytały. Wtedy dostawał natchnienia i gadał tak długo, aż go sen zmorzył.
Poznaliśmy się na nadbrzeżu, w kilka dni po mojej rejteradzie od Austriaków. Spacerując wąskimi uliczkami zabrnąłem na tyły składów portowych, gdzie piętrzyły się sterty pustych beczek, zbutwiałe łodzie i budulec okrętowy. Tam mnie dopadli. Dwóch, w marynarskich kaftanach, z nożami ostrymi jak brzytwy. Wciśnięty między mur a piramidę skrzyń, poczułem chłód metalu pod brodą.
– I soldi! Subito!
Nawet nie zdążyłem się przestraszyć na dobre, gdy rozległ się świst, jakby bat ciął powietrze i przed nosem opryszka zadrgała rękojeść noża wbitego na palec w deskę. Odskoczyli. Z pobliskiej bramy wyszedł mały grubas o jowialnej twarzy, ciemny, z kręconymi włosami i z zębami jak dwa sznury pereł. Zbliżał się z uśmiechem i patrząc na opryszków kiwał palcem, tak jak się grozi niesfornemu dziecku. W drugiej ręce trzymał maleńki, dwulufowy pistolet. Gdy doszedł, byłem już sam.
– Andre – wyciągnął rękę.
– Jean – oddałem uścisk – merci camerade!
Schował pistolet do kieszeni białych, szerokich pantalonów, wyszarpnął z deski nóż i obejmując mnie ramieniem poprowadził do łodzi. Zanim wyszliśmy z uliczki, odwrócił się i pomachał komuś grubą, włochatą dłonią. Teraz dopiero spostrzegłem, że całej scenie przyglądała się z okna na piętrze urocza brunetka w koronkowym czepku. Ta nie miała wpadniętych oczu, jak ta moja, spotkana na ulicy.
Zawiózł mnie na swoją goletę “L’homme libre”, która przed Rewolucją nosiła nazwę “Conchita”. “Człowiek wolny” – tak bardzo przypadła mi ta nazwa do serca. Tak jak i Andre, syn francuskiego plantatora i Hiszpanki, od dziecka chowany na morzu, kochający to morze zazdrośnie i gwałtownie. “Kobiet możesz kupić, ile dusza zapragnie, ocean jest jeden!” – powtarzał przy każdej okazji.
Zachodziłem do niego kilka razy, gdy Soult zwalniał mnie, mrużąc oko – “dziewczynki, Karsnecky, nest ce pas?” – i słuchałem sag o Antylach tętniących rytmami Flamenco. Żywił mnie rybami i uczył. Ot, chociaż się nie napraszałem, nauczył mnie ciskać nożem tak, że wkrótce z piętnastu metrów przebijałem serce pikowego asa. Teraz zaś, gdy zwolniłem miejsce w lazarecie, nie mając nikogo bliskiego, bo i z chłopakami Strzałkowskiego nie było czasu się zbratać, pomyślałem o Andre. Massena nie potrzebował chromych adiutantów, zdrowych miał za dużo, a ja miarkowałem, że muszę jeszcze leżeć, czort wie jak długo.
Torres przyjął mnie serdecznie. Jęczał, łapał się za głowę, przeklinał Austriaków i przysięgał, że ich żywcem poobdziera ze skóry. A w oczach błyszczała mu radość, że mnie zatrzyma na dłużej i że zabawi się w niańkę. Leżałem w hamaku czując jak moje nadwątlone ciało buja w powietrzu, miękko, kojąco, a on biegał dookoła zmieniając opatrunki, karmiąc i pojąc winem. Nie przysiągłbym, że to nie dla tego wina i tych ryb przywlokłem się tutaj do niego. Po chlebie z krochmalu i cuchnącej wodzie pachniały mi morskie stwory jak pokarm olimpijski.
Andre miał i swoje kłopoty. Kule Brytyjczyków regularnie szarpały olinowanie i reje, omijając na szczęście maszty i korpus golety. Załoga dzień po dniu naprawiała zniszczenia, lecz Torres drżał ze strachu, że któregoś dnia zabłąkany pocisk rozwali mu burtę. Nie było to wykluczone. W czasie pojedynków baterii nadbrzeżnych z działami Keitha kule wędrowały stadami nad szczytami masztów. Pewnego dnia Andre zapytał:
– Wierzysz w Boga?
– Uhmm.
– A pacierze znasz?
– Znam.
– Pomódl się za statek.
W oczach miał coś tak tkliwego, rozbrajającego, że niepodobna było odmówić. Nie wiem, czy ta modlitwa poskutkowała, czy było to szczęście Hawańczyka, które, jak powiadał, nie opuszczało go nigdy, dość że “L’homme libre” przetrwał cało oblężenie.
W pierwszych dniach czerwca czuło się już zbliżający koniec. Co jedli ludzie w mieście, lub raczej czego nie jedli, mogłem się tylko domyślać. Nad dachami unosił się zapach spalenizny i ohydny smród – dziecko głodu. Wiedziałem, że Massena nie ma czym strzelać. Wiedzieli o tym również Ott i Keith. Zbliżał się kres udręki miasta, a Andre szykował goletę do drogi.
Frączewski, który dotarł jednak cało do naszych i odszukał Konsula w Avallon, powrócił, przynosząc wiadomości o ruchu armii rezerwowej przez wielką przełęcz św. Bernarda i o zwycięstwie wojsk północnych pod Biberach. Przywiózł jeszcze coś. Mały, zalakowany pakiecik, owinięty w nieprzemakalne płótno, o którym nie wiedział nawet general-en-chef. Andre schował paczuszkę w swojej kajucie i oznajmił, że rychło wyruszy “do domu”. Czekał na bezksiężycową noc lub huragan.
Doczekał się 4 czerwca, w dniu, w którym Massena podpisał kapitulację. Wiele lat później dowiedziałem się, że tego samego dnia Ott otrzymał od Melasa rozkaz zwinięcia oblężenia! Gdyby Massena zdzierżył jeszcze tylko parę godzin…
Na morzu szalał sztorm, lecz goleta szła prosto w ciemność, z wygaszonymi światłami, ufna w szczęście Torresa, które gwarantowało, że nie wpakujemy się na brytyjski liniowiec. Keith pochował swoje fregaty w zatokach i morze było wolne.
I ja płynąłem z Torresem. Nie znając warunków kapitulacji armii liguryjskiej – a choćbym i znał, mogła ona zawierać punkty tajemne jak w Mantui – bałem się zostać w mieście. Prawda, Massena nie Foissac, inne ma sumienie, lecz strzeżonego Pan Bóg strzeże.
Dopiero w Marsylii dowiedziałem się, że część legionistów Strzałkowskiego została przy opuszczaniu miasta zagarnięta przez Otta! Dowiedziałem się o tym od Francuza w knajpie portowej. Gdyby nie Andre, zabiłbym chyba człowieka, tak byłem pewny, że kłamie. Wykuśtykałem na miasto przeklinając los i szukałem naszych. Pokazano mi drogę do zakładu legionowego przy rue Hoche, gdzie rezydowali pono generał Karwowski i szef batalionu Aksamitowski. Na schodach zderzyłem się z oficerem w mundurze kapitana.
– Prawda li to? – wychrypiałem mu w twarz. – Prawda?!
– Z drogi! – odburknął. – Zwady szukasz?!
– Człowieku! Prawda, pytam, że Strzałkowskiego ludzi Austriaki w Genui pobrali, że ich Massena, jak podlec Foissac, Ottowi przy kapitulacji sprzedał?!
Widać rozpacz moja i jemu struny jakoweś ruszyła, bo mnie już nie beształ i cicho odrzekł:
– Czy Massena ich sprzedał, nie wiemy. A że w dyby poszli, prawda. Szkoda braci. Ale może wyjdą. Konsul rozbił Austriaków pod Marengo i paktuje o pokój. Koniec wojny, wymiana jeńców, może…
Szał mi oczy przesłonił. Koniec wojny, pokój? Nie panowałem nad językiem.
– A co z legiami?! Jak długo francuscy generałowie będą nas sprzedawać jak bydło?! Pluję na taką służbę!
– Milcz waść, byś przed lufami nie stanął!
– To mnie rozstrzelaj, polskim ładunkiem… masz!
– Pijanyś chyba i dlatego od rzeczy prawisz. Ruszaj precz!
Zakołowało mnie po stopniach w dół. Dowlokłem się do knajpy, gdzie Andre czekał przy tym samym stoliku. Usiadłem półprzytomny. Pod kije poszli, jak w Mantui… Boże! Taka sromota! Bożeee! I Ty patrzysz na to? A cóż Konsul?! Gdy Foissac naszych oddawał, Bonapartego nie było, pod piramidami wojował, ale teraz jest! Kości chyba połamie bydlakowi! Massena! Przeklęte ścierwo, któremu służyłem.
– Nalej!
Palcem pokazał mi pod nos. Szklanica pełna dawno już czekała, tylkom jej w szale nie dostrzegł. Podniosłem do ust. Tego dnia po raz pierwszy w życiu upiłem się do nieprzytomności.
Rano miast do Karwowskiego iść i zapisać się do legii, jak dawniej zamiarowałem, powiedziałem Torresowi, że się zgadzam na to, o co od dawna suplikował. Nie posiadał się z radości.
W trzy dni później “L’homme libre” minął Chateau d’If i wyszedł na pełne morze. Płynęliśmy ku Antylom.
Andre nie kłamał. Słońce zdawało się tu być kulą piekielną, wypalającą człowieka do wnętrza bebechów. Pókiś nie przywykł, póki skóra nie zbrązowiała do koloru jasnej czekolady, trzeba było chronić się nieustannie, chować jak nietoperz, szukać wody i męczyć się w pogoni za cieniem. Najpierw tygodnie czerwonej skóry, po których nastały dni oparzelin, chłodzonych bezskutecznie, a raczej ze złym skutkiem morskimi kąpielami, i okres wrzodów, wytryskających spod skóry, jakby rył pod nią niewidoczny kret. I wreszcie doczekałem się brązu, trwałej opalenizny, wyświechtanej wiatrem, przynoszącej spokój i zadowolenie.
Dopiero gdy skóra okrzepła mi i dawała się dotykać, przyszło pożądanie, karmione widokiem nagich piersi. Murzynki, Mulatki, Karaibki, Metyski, wszystkie te kolorowe kobiety o nagich torsach drażniły moje powonienie, wciągały, przyzwyczajały do powszechnej nagości, oswajały ze sobą i niewoliły. Z początku kobiety nagie do pasa budziły we mnie sprzeciw. Potem budziły już tylko żądzę. Nie jak tam, w domu, co kilka wieczorów, od święta, gdy wymykałem się nocą na bezwstydne majówki. Te kobiety umiały kochać tak, że nasze batalionowe gamratki mogłyby przy nich uchodzić za siostry miłosierdzia.
Dla Torresa Gwadelupa była bazą, z której ruszaliśmy na rajdy po całych Antylach, od Zatoki Meksykańskiej do Wysp Bahama, a nawet do ujścia Amazonki. “L’homme libre” wymykał się fregatom brytyjskim i hiszpańskim, a później, gdy zaczepiliśmy kilku nowojorskich marszandów, także amerykańskim. Mając pełne ożaglowanie szkunera goleta w pełni zasługiwała na miano “jaskółki oceanu”, nadane jej przez armatorów z Tampico. Złupieni handlarze z Vera Cruz, z Jamajki, z Caracas i z Puerto Rico zaciskali pięści, miliony razy posyłając do piekła “krwawą murenę” – tak nazywali Torresa.
A ja? Chciałem wyzwalać Polskę i zostałem złodziejem, bo czymże innym jest rzezimieszek morski szumnie korsarzem zwany. Łupiłem, pełzałem po rejach, wyżywałem się w abordażach, traciłem pieniądze z czarnymi gamratkami, piłem w portowych spelunkach, ryzykowałem konanie na angielskich pontonach, stawałem się bydlęciem. Uciekłem z domu z miłości do ojczyzny, a za objęcia Murzynek sprzedałem tamtą miłość, ohydniałem we własnych oczach. I znowu topiłem się w rozkoszy morskiego pościgu i ucieczki, w odkrywaniu perłowych archipelagów. Czas płynął za szybko, bym mógł się wyrwać z tego szaleństwa.
Pomogła mi jedna, potem druga i trzecia krwawa rysa na gładkiej powierzchni tej bajki.
W drodze z Nowego Orleanu na Kubę zatrzymaliśmy mały bryg hiszpański, naładowany kawą. Przyciśnięta przez Torresa załoga wyznała, że wracają z Jeremie, dokąd zawieźli proch dla murzyńskiego powstania przeciw Francji. Andre nie namyślał się długo. Kapitana, bezrękiego łysielca, Hawańczyka jak i on, przywiązał do masztu i kazał wysmagać. Żonę nieszczęśnika, drobną, niemłodą już blondynkę, wywleczono spod pokładu i rzucono na zwoje lin i mokrego płótna żaglowego. Nim zdążyłem zeskoczyć, drugi już kładł się na nią. Ześlizgiwałem się z masztu “L’homme libre” szybciej niż kiedykolwiek przedtem, nie bacząc, że liny tną mi dłonie jak noże. Skoczyłem przez burtę Hiszpana, rwałem ku rechoczącej gromadzie, byłem tuż, gdy dłoń Torresa pchnęła mnie w bok.
– Andre!
– Nie twój zasrany interes!
– Andre!!!
Już nie słuchał, odwrócony tyłem, oparty o maszt, grodzący drogę. Zatkałem uszy rękami, by nie słyszeć zawodzeń gwałconej, przerywanych co chwila głośniejszym jęknięciem, widać serce nie stwardniało mi do ostatka na krzywdę ludzką. Z rozdartych dłoni krew kapała mi na barki i plamiła chustę owiniętą wokół karku. Moja pierwsza krew na Antylach.
Trzeba było tej kobiety, bym zobaczył Torresa. Inny był niż w Genui. Zawsze przyjacielski i ochotny do wspólnego picia, czuł do mnie słabość. Ale też zawiódł się na mnie. I ja nie byłem taki, jakiego chciał widzieć w przyjacielu. W interesach był Torres jak Żyd. Łupu część oddawał mi, choć majtkiem nie byłem, a tylko… Właśnie, czym? Ni to zastępcą, ni pomagierem, trochę skrybą, który mu księgi prowadził, w oczach załogi faworytem, “amigo” zwanym: znaczy “przyjaciel”, przyjaciel kapitana, nietykalny na pokładzie i w kubryku, gdzie jak inni hamak dostałem. W portach dopiero zaczynała się moja rola, gdy przychodziło towar sprzedawać. Rozmowy z marszandami i właścicielami składów – to ja!
Owego dnia Torres zaciągnął mnie do swojej kajuty i spił. Nie oponowałem, nie robiłem mu wyrzutów, znałem Torresa. Tafia, którą polubiłem wreszcie, uspokajała najskuteczniej. Ale nawet pijany, nie pozbyłem się przekonania, że rozlewa ją nie ten Torres, którego kiedyś kochałem.
Wtedy był moment. Rzucić wszystko w diabły i próbować zabrać się z kimś do Europy. I zrobiłbym to, gdyby nie Flora.
To było w Pointe-a-Pitre. Poprzedni, wylany przez obecnego, komisarz Dyrektoriatu, Hugues, przemianował miasto na Port de la Liberte, ale nikt nie szanował nazwy urzędowej, wszyscy mówili: Pointe-a-Pitre. Torres ochotnie cumował tu, a nie w Basse-Terre, które było stolicą wyspy, może dlatego, że tutejsze składy wokół bulwarów mieściły więcej towarów, a może dla dziewczyn, lepkich i chętnych do wszystkiego.
Kafehauz Morne-a-Cail. Siedzieliśmy razem z Torresem nad słodkim ciastem, cudownym po tygodniach solonej wołowiny i nad ponczem, a może rumem, nie pamiętam, który roznosiły kelnerki, piękne Mulatki o posągowych kształtach, starannie dobrane przez patrona. Z okien, a raczej przez pasmo szkła, z którego zbudowane były ściany budynku, rozpościerał się widok na nadbrzeżny plac Sartines, próg do portu. Daleko kłuły niebo maszty golety. Od strony górującego nad miastem masywu Morne du Gouvernement napływały zapachy, rozsiewane przez drzewa cytrynowe i muszkatołowe, przez obrastające brzegi strumieni krzewy mangrosy, czuło się niesione podmuchem stężenie soku ściekającego po łuskach mango. Widok na wzgórza przesłaniały pnie palm i monstrualne kolumny serowców. Upał rozleniwiał, zwalniał ruchy, wyciskał pot.
Chciałem powiedzieć Torresowi, że odchodzę, wyklarować mu, że wszystko, co tu czynię, jest beznadziejnie głupie, bezsensowne, niepotrzebne. Sączyłem poncz i czekałem na chwilę, na przypływ odwagi.
I wówczas ukazała się dziewka. Była podobna do kelnerek, Mulatka, tylko trochę ciemniejsza. Gdyby nie długie, proste włosy, można by było wziąć ją za Murzynkę.
– Flora! Flora! Flora! – skandowało kawiarniane bractwo, złożone z oficerów, żołnierzy, kupców, marynarzy, plantatorów, Metysów i czarnych eks-niewolników, wyzwolonych przez Robespierre’a dekretem z 16 pluviose roku II. Ci ostatni, pogardzani i potrącani, ale przecież wolni i mający prawo rozpierać się po knajpach, jeśli tylko nie brakło im pieniędzy, ci przeważali. Porzucili swoich panów i ich plantacje i zachłystywali się podarkiem, który Rewolucja włożyła im do rąk, przepijali codzienny zarobek uzyskany w porcie, szczerzyli białe zęby, pozbawieni kajdan, wolni do syta, do rozpusty i szaleństwa.
Dziewczyna, stojąca na niewielkiej estradzie, podniosła w górę nagie ramiona, szarpnęła biodrami i wpadła w spazm przedziwnego tańca, którego muzyką był stukot twardych, czernionych obcasów, rytm uderzeń dłoni o dłonie i dźwięk nie znanego mi instrumentu strunowego miękki i ostry na przemian, śpiewny jak harfa.
“Hrajte meni!” – przez chwilę tak krótką, żem ledwie sobie uzmysłowić zdołał, przypomniały mi się tamte oczy i taniec zupełnie inny i zupełnie identyczny, ruch tamtego ciała, wir kolorowy, tłum wokół, wszystko inaczej i wszystko tak samo. Nie wiem, boskim czy diabelskim zrządzeniem nigdy mi ona z myśli nie uleciała, po nocach czasami nachodząc jak zjawa. Aleć to przecież już i lat tyle i mil tyle od krakowskiego rynku. Otrząsnąłem się.
Potem był pijany Metys sadzający ją przemocą na kolanach, moja pięść na twarzy mieszańca, Torres masakrujący drewnianym stołkiem wyciągające się łapy, tumult okrutny i nasz bieg ku plaży i plażą wzdłuż morza, dalej i dalej.
Stopy parzone ogniem piasku i obmywane przez łagodną falę odpływu, kaleczone ostrymi strzępami korali i dywanem muszelek, bryzgi białej piany wyrzucane gwałtownie w górę, wodorosty owijające kostki naszych nóg i ciężkie oddechy, aż stanęliśmy w miejscu, bez tchu, bez sił. Osuwałem się, nie puszczając jej ręki, na kolana, powoli, sennie, w płyciznę przychodzącej i odchodzącej fali, leżałem, czując jej ciało obok swego, głaskany oceanem, który przelewał się przez nas oboje słabnącymi uderzeniami.
Dwie kolejne wyprawy Torres odbył beze mnie. Zostałem w Pointe-a-Pitre, wśród białych domków, spośród których wystrzelała dzwonnica misyjnego kościoła, wśród różnojęzycznego tłumu, w mrowisku targowisk. Flora była jak dziecko, duże i piękne, nieśmiałe i swawolne zarazem, otaczające szyję ramionami i tulące się z beztroską małego zwierzątka. Nie potrafiłem nic uczynić, by była szczęśliwa. Odurzony klimatem wyspy, nie kochałem, pełen pożądania, nie umiałem oddać się bez reszty… Raz żywiej zabiło mi serce, raz jeden tylko, dawno, tak dawno, że już nie pamiętałem dobrze, jak się to stało i teraz nie potrafiłem go przymusić, by uczyniło to raz jeszcze.
Flora wyczuwała to i nierzadko, rozczesując rankiem włosy, naga, przed wspaniałym lustrem, nadpalonym w czasie pożaru w domu jakiegoś plantatora, które za bezcen kupiłem jej na jarmarku, mówiła, przyglądając się memu odbiciu, z owym smutkiem, okraszonym uśmiechem pozornej beztroski:
– Polub mnie choć trochę, Juan!
I zaraz, nie czekając odpowiedzi, śmiała się głośno, za głośno.
W listopadzie 1802 roku Torres wrócił z Barbados, prowadząc dwa pryzy. Na jednym z nich znajdowała się trupa teatralna z Nowego Orleanu, co wzbudziło w grodzie szał radości. Chcąc nie chcąc komedianci zgodzili się zaprezentować swój kunszt przed szanowną publicznością z Pointe-a-Pitre. Ale Torres przywiózł coś jeszcze. W drodze natknął się na eskadrę transportową, płynącą pod banderą Francji. Wiązał z tym duże nadzieje, znać oczekiwał na sygnały z Paryża.
W kilka dni później wszystko było jasne. W Basse-Terre wylądował generał Richepance i zaczynał brać w karby rozpuszczoną przez przekupnych gubernatorów kolonię. Najpierw położył ciężką rękę na korsarzach. Owszem, popierał rozwój floty korsarskiej, lecz postanowił narzucić jej swoją organizację i zmusić, by przynajmniej część łupów oddawała do kasy rządowej. Od tej chwili każdy, kto chciał grabić na Karaibach, musiał wykupić list kaperski, legalizujący łupiestwo i nadający mu pozory walki politycznej. Praktycznie te “Lettres de Marque” odbierały korsarzom niezależność i monopol na łupy.
Torres nie był zaskoczony wieścią. Pozostając w ścisłych kontaktach z korsarzami Francji, takimi jak Surcouf czy Dutertre, którzy operowali na Oceanie Indyjskim z bazy na Ile-de-France, liczył się z koniecznością wykupienia patentu. Szoku doznał dopiero wówczas, gdy dowiedział się, jaka jest wyznaczona przez Richepance’a cena. Nie pamiętam już, ale musiała to być suma niepoślednia, jeśli przeraziła nawet kąpiącego się w złocie Hawańczyka.
Torres nie stracił jednak nadziei. Mniemał, że tajemne konszachty, jakie miał niegdyś z Konsulem, dadzą mu prawo do znacznej ulgi. Nie chcąc opuszczać statku i pozostawiać łupów w rozjątrzonym mieście, gdzie w każdej chwili mogła wybuchnąć ruchawka, odnalazł mnie w mieszkaniu Flory i zaklinał, bym dotarł do Basse-Terre i wręczył generałowi pewne papiery, które miał ze sobą, zwinięte i wsadzone w krótki kawałek kija bambusowego.
Nie zdobyłem się na odmowę i wyruszyłem.
Generała nie zastałem, wyjechał ze stolicy. Czekałem więc, aż powróci, sześć dni, a potem jeszcze jeden – zanim mnie przyjął. Richepance zlustrował papiery i odrzekł, że ze sprawą “Lettres de Marque” mają niewiele wspólnego. Z przykrością musi odmówić panu Torresowi. Zrazu chłodny, potem, gdy usłyszał, że jestem Polakiem, rozpromienił się, prawie roztkliwił, częstował burgundem i chablis, wspominając rozwlekle, jak to w jednej z potyczek nad Renem, kiedy służył pod Moreau, pewien Polak z legii Kniaziewicza uratował mu życie, wynosząc rannego spod kopyt szarżującej kawalerii pruskiej. Przestałem się nudzić, gdy mi opowiedział, jak zakończyła się kampania roku 1800. Luneville! I znowu pustka dla legionów i obca służba miast powrotu do kraju. Gdy się tego dowiedziałem, dość miałem gadaniny, chciałem wyjść, gdy nagle zza okna dobiegł płacz straszliwy, przejmujący do szpiku.
Ulicą maszerował tłum czarnych, skłębiony, falujący, wyciągający do nieba skute ręce, smagany batami najemnej eskorty, wśród której dostrzegłem również… moderunki wojskowe! Chyba śnię!
– Generale, co to jest, pędzą tych ludzi jak bydło! Generale!
– Ciszej, chłopcze. Bandy wałkoni zaczną pracować. Pijaństwo i rozpusta, oto co im smakowało. I bunty! A plantacje podupadły, prawie wszystkie. Żadnych dochodów dla skarbu, nie ma upraw, groźba ruiny, sami korsarze nie wyżywią kolonii, przyjacielu.
– Generale, toż to ludzie wolni, nie można ich zmuszać!
– Mój panie, nie będziesz mnie pouczał! Wypełniam rozkazy i… czynię tylko to, co powinienem!
– To bezprawie!
– Śmiałyś, chłystku! – nie był już jowialny i ujmujący, a napastliwy, agresywny. – Bezprawie powiadasz? Czyżby? Czytaj to!
Podał mi starannie zadrukowaną ulotkę. Dekret. W rogu raziły oczy wielkie litery: 30 floreal an X, a więc 20 maja 1802 roku. Przeleciałem ją oczami, nie wierząc znakom czarnym jak kruki. Ta ustawa obalała poprzednią, tę z roku II, która przyniosła wolność kolorowym i zniosła niewolnictwo na Antylach. Język wyrafinowany i chytry, znać było rękę mistrza. Nie było tu mowy o przywracaniu niewolnictwa, co się właśnie stawało faktem, lecz o jego utrzymaniu zgodnie z prawem i przepisami sprzed roku 1789. Ci, którzy układali te sformułowania (traktowanie niewolników i ich import do kolonii będzie się opierał na normach sprzed roku 1789), plugawe jak pot męczonego żrący żelazo kajdan, musieli nigdy nie zaznać smagnięcia przez mokrą koszulę na grzbiecie, ani też uderzenia sękatą pałką przez łeb.
– Kto to podpisał?!
– Nie wiesz, młodzieńcze, kto rządzi Francją? Zdumiewające! – śmiał mi się w nos.
Bonaparte? Nie może to być! Snadniej jego ministrowie, cała ta czereda dyrektoriackich adwokatów, która sposobem lisa przetrwała burzę 18 brumaire’a i teraz kupowana złotem plantatorów gwałci prawa.
Chciałem podrzeć ohydny świstek na strzępy, alem się na szczęście opanował i powstrzymał.
Minął mi już czas szaleńczych uniesień, krzykliwych reakcji na krzywdę i niesprawiedliwość. Ostatni raz nie zapanowałem nad sobą, gdy ludzie Torresa walili się kolejno na Hiszpankę, żonę obitego marszanda. Antyle były niezrównanym belfrem. Nauczyły zimnej krwi, pozorów obojętności, hamowania pośpiesznych zapałów – uczyły życia. Nie kłaniając się opuściłem pałac gubernatorski.
Wracałem, pędząc konia ile sił. Nie miałem i nigdy nie miewałem przeczuć, lecz gnałem, czując, że pośpiech jest konieczny, gdyż pośpiech panował wokół i wszystko zaczynało nabierać szaleńczego tempa. Mijałem patrolujące gromady białych jeźdźców, uzbrojonych po zęby i otoczonych sforami rozszalałych brytanów, które sprowadzono z Cayenne. Wyspę ogarnął szał nagonki na ludzi. Czasami drogę przebiegł spłoszony Negr, zagoniony, padający, z oczami na wierzchu, nie poddający się mimo braku szans. Wyspa była jak klatka, nie można było uciec.
Zanim dopadłem do wylotu pierwszych ulic Pointe-a-Pitre, już z daleka dostrzegłem, że i tam piekło nieludzkiego polowania sięga zenitu. Grupy czarnych, skute, brzęczące kajdanami i łańcuchami, posępne lub wyjące z rozpaczy, wyczekiwały swego losu przywiązane do pni serowców. Nie potrafiłem się już wzruszyć, serce stwardniało mi dostatecznie, oczy nakarmiłem zbyt dużą ilością tych samych okrutnych scen. Chciałem tylko zwalić się na łóżko Flory i spać, spać i nic nie widzieć.
Pchnąłem bambusowe drzwi. Nie było jej… Łóżko leżało przewrócone, tak jak wszystko, obok jej bielizna, poszarpana, w strzępach, jedna straszliwa plątanina. Rozbite lustro, drobiazgi, pantofelki z pomponami… Nie rozumiałem jeszcze, bo nie dopuściłem myśli kłębiącej się z tyłu czaszki. Cień mignął za firanką. Skoczyłem na werandę, w samą porę by uchwycić małego brzdąca, Mulata z sąsiedniego domu, trzęsącego się, z policzkami brudnymi od łez. Znałem szczeniaka, Flora nieraz kupowała mu łakocie, na co nie stać było matki, wdowy po rybaku, który utonął w sztormie.
– Pedro! Gdzie Flora?
– Gdzie Flora?! Czyś ogłuchł?! – Szarpnąłem drobnymi ramionkami jak przewracaną poduszką.
– Za… za… zabrali ją!
– Kto?! Kto tu był?!
– Pan Torres… i… ma… marynarze. Bili.
Szedłem ulicą spokojny jak nigdy. Miasto tętniło dziką radością, iluminowane, pijane, strzelające wiwaty. Nie przypuszczałem dotychczas, że jest w nim aż tylu plantatorów, tylu kupców, marynarzy, podejrzanych spekulantów i pośredników – tylu białych. Z Cafe Morne-a-Cail dochodziły gardłowe okrzyki, wznoszono toasty, kąpano się w błogim rewanżu na eks-wyzwoleńcach.
Pierwszy zagadnięty marynarz wyjaśnił mi, że to “monsieur Torres”, który “swym piekielnym węchem pierwszy wyniuchał nowinę”, stawia tafię i poncz wszystkim spragnionym, albowiem wzbogacił się niezmiernie zagarniając największą partię “czarnuchów” na, o Boże! na “Człowieka wolnego” i sprzedając ją Holendrom.
Rozsunąłem sznury koralików u wejścia. Siedział tam gdzie zawsze, w kącie, otoczony pijaną zgrają, miły, kochany, serdeczny dla każdego. Gdy mnie zobaczył, coś mu błysnęło we wzroku, nie, nie strach i nie konfuzja, coś, czego nie potrafię określić, a co odgadnąłem natychmiast, czując, że i ja, i ktokolwiek inny na jego miejscu czułby to samo.
– Długo zabawiłeś. Cóż generał, ulgę dał?
– Nie, ale dał mi…
– Nie szkodzi. Mam już pieniądze na “list”, zrobiłem interes, o jakim nie śniłeś! Więc cóż ci dał Richepance?
Schyliłem się do jego ucha.
– Papiery. Cenniejsze pono od złota! I wieść pewną, lecz tu ci jej powtórzyć nie mogę.
– To wyjdźmy.
Pożegnał towarzyszy obiecując, że zaraz wróci i poklepywany przymilnie, rozpychając kompanów i dziewczyny, potoczył się do tylnego wyjścia, torując mi drogę. Na małym podwórku, na tyłach kuchni, panował już mrok, który spadł nagle, anim go zauważył.
– Gdzie te papiery?
– Tu.
Podałem mu zwój, ten sam, który mi wręczył, tylko wyjęty z bambusa. Rozwinął. Ciemno było więc postąpił krok ku wiszącej nad drzwiami latarni, uniósł dokument ku górze i wpatrywał się przez chwilę, po czym przyszła chyba ta sekunda, krótka jak mgnienie oka, gdy zmiarkował…
Mówiłem, że Antyle nauczyły mnie panować nad sobą. Ale nauczyły też okrucieństwa.
Ostrze noża zagłębiło się miękko, tnąc koszulę, skórę, potem trzewia, aż rękojeść napotkała na opór. Myślałem, że krzyknie. Nie krzyczał. Tylko wybałuszył oczy i próbował sięgnąć do kieszeni. Pchnąłem od dołu po raz drugi i trzeci, dziwnie łatwo, jak w osełkę masła. Nie próbował już wyciągnąć noża, złapał się za podbrzusze i starał utrzymać równowagę. Spomiędzy palców sączyła mu się krew pomieszana z jakąś lepką białawą mazią.
– Juan! – z ust popłynęła mu druga strużka krwi.
Gdy wyszarpnąłem nóż po raz czwarty, padł ciężko na stertę pustych worków i znieruchomiał.
Niewielką balandrą przedostałem się na San Domingo. Byli już tam nasi. Jeszcze gdy byłem na pokładzie, dobiegło mnie niesione wiatrem “… będziem Polakami, dał nam przykład Bonaparte jak… ”
Gdy szedłem do portu w Port-au-Prince, skąd miał mnie zabrać do Europy szkuner “L’Argonuate”, potknąłem się o kamień i zakląłem po naszemu, soczyście. Skoczył do mnie kapral w wyszmelcowanym moderunku z karmazynowymi naszywkami:
– Polak jesteś, bracie?
Odwróciłem się i patrząc mu w oczy bluznąłem ohydnym przekleństwem.