Dominik – Krew na śniegu

– Ou se trouve Jean Karśnicki? C’est mon frere.

Huzar klęczał i dokładał drew do wątłego ogniska. Powoli, niedbale podniósł rękę, owiniętą szczelnie i grubo szmatami, i wskazał mu największy namiot.

– La! Dans le pavillon, avec Lasalle!

Koń Dominika dalej brnął w śniegu. Nareszcie tej nocy zobaczy Janka. Soult zwolnił go do czwartej nad ranem. “Uściskaj brata” – powiedział. Oj! Uściska, uściska i to jak mocno. Chociaż tak naprawdę na to “mocno” był jeszcze trochę za słaby. Drogi w ciągłych zawiejach i w zamarzającym błocie, potyczki i pościgi, widok skrwawionych trupów dezerterów rosyjskich, których Bennigsen setkami przepuszczał przez kije i wreszcie przeziębienie, które dopadło go pod Sochocinem – wszystko to wyczerpało jego młode siły.

Minął stary młyn, a zaraz potem jego minęła grupa oficerów, klnących i oglądających się za siebie złymi oczami. Mówili o jakiejś dziewczynie. Dziesięć kroków przed namiotem zsiadł z konia i wpadł po kolana w miękką zaspę. Wokół nikogo, jak gdyby śnieg wymiótł ludzi i wyciszył wszelkie odgłosy życia. Czyż Janek śpi? Ale przecież nie w namiocie dowódcy brygady! Gdy miał dwa kroki do wejścia, zobaczył po drugiej stronie namiotu karetę pokrytą białym puchem, przy niej zdrętwiałe konie, a wszystko to jakby zapomniane, jakby z bajki gwiazdkowej lub ze snu, zagubione w nocy i w księżycowej bieli, nierzeczywiste. Powóz z gwiezdnej przestrzeni i rumaki-dziwaki, stare klechdy, stare gadki matczyne…

Stanął, okiem w wąskiej szparze tnącej na pół zasłony wejścia i błyskającej od wewnątrz bladą smużką świecy, która rozpraszała mrok namiotu. Wyciągnięta ręka zamarła i Dominik powoli cofnął ją.

Brat stał bokiem do patrzącego, a naprzeciw kobieta, ubrana w mudnur szasera i tak piękna, że Dominikowi zwidziało się przez chwilę, iż to jest właśnie królewna śniegu, która hen, z Wielkiej Niedźwiedzicy, sfrunęła swoim powozem na ziemię i teraz chce zabrać Janka do siebie. Jej drapieżny profil, orli nos i bladość lica mokrego i błyszczącego, czarne włosy, wysypane falą spod kołpaka leżącego u nóg i drżenie czerwonych warg, i głowa ku Jankowi wyciągnięta, oczy w oczy wbite – wszystko to wydawało mu się znajomym. Poznał nagle. Kami! Kochanka brata. Skąd się tu wzięła, na Boga!

Milczeli oboje. Ona ręce, które zrazu bezwładnie leżały na biodrach, uniosła miękko ku górze, splotła jak do modlitwy, a potem rozchylając koniuszki palców, przykryła Jankowe policzki, oczu nie odwracając, patrząc… A zaraz palce owe bieluchne zsuwać się po twarzy zaczęły, potem po mundurze i niżej, cała ona osuwała się, aż na kolana padła i usta do dłoni brata chciała przyssać. I wtedy brat ożył, ku górze ją poderwał, postawił, rękę uniósł, dłoń rozwarł, palce jak szpony skrzywiły się… uderzy! – pomyślał Dominik. Kobieta nie ruszyła się, nie uchyliła, nie zamknęła oczu i ręka zniewolona tą uległością nie opadła, w górze zawisła, a potem osunęła się bezwładnie. Ale tylko na ułamki sekund. Dominik ujrzał, jak obie dłonie brata spadają nagle na futrzane zapięcie wojskowego kożuszka i rozwierają go ze straszliwą mocą na boki, rwąc mundur i koszulę pod nim i wyrywając na wierzch dwie piersi rażąco białe w półmroku wnętrza, unoszące się spazmem coraz gorętszego oddechu, a może szlochu. Janek objął nagie ramiona kobiety i pochylił głowę ku jej szyi i długo tak trzymał. Zanim Dominik cofnął się i oderwał od ściany namiotu, widział jeszcze przez chwilę oczy Kami, wzniesione ku górze nad ramieniem brata, załzawione i szczęśliwe.

Wziął konia za uzdę i poszedł do karety. Wewnątrz spał żołnierz, skulony i przykryty kożuchem, spod którego dobywało się rytmiczne chrapanie. Ruszył dalej, między namioty.

– Jaśnie panie! Panie Dominiku!

Z ciemności wychynęła gęba brodata i ośnieżona. Gil, fagas Jankowy. W lochu pono razem siedzieli. Dominik przyciągnął go bliżej.

– Widziałeś ją? Skąd się tu wzięła?!

– Nie wiem, jaśnie panie, ale znam ją. Cały Kraków ją znał. To Cyganicha, wiedźma, którą niegdyś w Krakowie pan Karśnicki zoczył, a która mu uroku zadała. Pfuj! – splunął z rozmachem – siła nieczysta! Ale tak se myślę, jaśnie panie…

– Panie poruczniku, psiakrew!

– Tak jest, panie poruczniku. Tak się ośmielam dumać, że tam lepiej nie zachodzić, bo brat pański ubije, choćby sam cesarz wlozł.

Widać to “cesarz” zbyt głośno wymówił, bo z mroku wyłoniła się trzecia sylwetka, warcząc: “Silence!” Ognik porcelanowej fajki dymił w sumiaste wąsy i oświetlał piękną, rozumną twarz.

– Ktoś jest?

– Dominik Rezler, adiutant marszałka Soulta. Podporucznik do dyspozycji sztabu.

– Co tu robi, u diabła, adiutant Soulta?!

– Melduję, że przybyłem do brata!

– Znaczy do kogo?

– Jan Karśnicki, dowódca trzeciego…

– Ciszej, synu! – wąsacz wytrzepał fajkę o dłoń, potem przygarnął Dominika i pociągnął za sobą. – Chodź do namiotu, ogrzejesz się… Praktyk losu przeklętego i tak nie zgłębisz. Bóg jeno wie, a i to niepewne!

Dominik nie chciał spać, chciał czuwać, czekać, aż brat się wyzwoli z tych białych ramion i wyjdzie z namiotu. Ale nie utrzymał powiek.

Gdy się obudził było jeszcze ciemno. Śnieg przestał padać i zastygł, a dalekie ognie placówek zlewały się z gromadą gwiazd, zacierając linie podziału czarnej przestrzeni. Przeciągnął się głęboko i wyszedł przed namiot. Załatwił się pod drzewem i skierował ku karecie, ale karety już nie było.

Gdyby nie głębokie wąwozy kolein, biegnące w kierunku, z którego wczoraj przyjechał, pomyślałby, że czarodziejka odfrunęła ku swojej konstelacji, na skrzydłach rumaków i w gwiezdnym powozie. Gdy podszedł bliżej, usłyszał pisk ośki oddalający się w dół, ku miastu. Widać kareta dopiero co odjechała, Jej ruch wyrwał go ze snu. A Janek?

Zanim zdążył podejść do wejścia namiotu, wewnątrz ozwał się głuchy, zwierzęcy ryk, furknęła kotara i Karśnicki wyskoczył na mróz, z nagą piersią i w rozchełstanej koszuli. Brata dopadł, za ramiona ścisnął i widać nie poznając, wycharczał:

– Gdzie onaaaa…! Dominik?

Ręce opadły. Dominik słowa nie wyrzekł, nie zdążył, bo już postać gibka jak chart z mroku zjawą skoczyła, Karśnickiego chwyciła za płótno koszuli, obie jej części na piersiach zwierając.

– Do namiotu!

– Karolu… ona, ona…

– Baczność! Szarżę znasz?!

– Tak? Tak jest, generale.

– Do namiotu mówię i w mundur! Mazgaj, sacrebleu!

Czarne wąsy drżały z pasji. Ale głos już łagodniał, do szeptu schodził:

– Widzisz, Jean… Murata niewolnica, złota jej nie dasz, a serce pewnie twoje. Trza kobiety znać, a któryż mędrzec je zna? Zostać przy tobie nie mogła, bo w noc byś ją kochał, a w dzień w klatce trzymał i przypomnieniem zadręczał. Zrozum…

Karśnicki schylił się w przejściu i zniknął w namiocie, a Dominik na konia skoczył i popędził do oddziału. Nad białą pustynią zaczynało szarzeć.


***

W kilkanaście dni później Bennigsen zdecydował się przyjąć bitwę.

Miasteczko, w którym krzyżowało się kilka dróg, w tym również ważny trakt strategiczny, prowadzący na Królewiec, leżało na niewysokim wzgórzu, zwieńczonym smukłą igłą gotyckiego kościoła. Dnia poprzedniego na ulicach padło pod kulami i bagnetami korpusu Soulta około pół tysiąca żołnierzy rosyjskich. Było to niewiele w porównaniu z ofiarami przeszłości. Było to nic w zestawieniu z hekatombą dnia, który budził się do życia.

Dzień ten – 8 lutego 1807 roku – obejrzał najbardziej krwawe widowisko militarne, jakie wystawiła sobie ludzkość od czasów narodzin. W tym zimowym spektaklu na polach Pruskiej Iławy, razem z ponad 150 tysiącami aktorów kilku narodowości, odegrało swoją rolę kilkuset “pospolitaków” wielkopolskich. Bili się o ojczyznę, więc zagrali dobrze.

Napoleon spał tej nocy w domu iławskiego pocztmistrza. Spał źle. Po czterech niespokojnych godzinach wstał z łóżka, poprosił o konia i ruszył pod górę, a potem lekko w dół, po pochyłości stoku, aż zatrzymał się na prawo od kościoła, na małym cmentarzu, wokół którego biwakowała piechota gwardii. Był zadowolony…

Rosjanie tym razem nie zrobili uniku. Cztery dywizje Bennigsena siadły okrakiem, w dwóch rzutach, na drodze z Iławy do Domnowa, trzy następne stały w odwodzie, razem z kawalerią. Łącznie, jak oceniali na oko sztabowcy cesarza, około 80 tysięcy nieprzyjaciół. Wywiad potwierdzał te dane. Napoleon, choć miał do dyspozycji niewiele ponad 50 tysięcy ludzi, nie widział powodów do niepokoju, aż do chwili, gdy kolejne doniesienia zapoznały go z faktem, iż przeciwko jego 200 działom Rosjanie wystawili aż 500.

Około siódmej rano Francuzi byli już uszykowani. Korpus Augereau w centrum, między Pruską Iławą a Rothenen, Soult na lewym skrzydle, a Davout na prawym. Murat warował ze swą jazdą z tyłu, na jeziorach, które tak były pokryte lodem i śniegiem, że nie dawało się ich odróżnić od całej równiny. Skrzydła ubezpieczały brygady lekkiej kawalerii, lewe – Lasalle, prawe – Marulaz.

Gdy punktualnie z wybiciem godziny ósmej działa rosyjskie zaczęły miotać pierwsze pociski w kierunku Francuzów i gdy ci ostatni żywo odpowiedzieli ogniem ze swych pozycji, Dominik znajdował się obok Soulta, w otoczeniu sztabu marszałka, na wzgórzu, z którego rozpościerała się idealna panorama białej sceny. Otaczała ich dywizja Levala. Po lewej stronie mieli młyn i za nim Lasalle’a, po prawej miasto i cesarza, a dalej już tylko śnieżną pustynię, z nielicznymi chałupami, płotami i pagórkami, na których stały rzędy czarnych punkcików. Punkciki błyskały raz po raz. Była to artyleria Bennigsena.

W momencie pierwszego strzału Dominik przestał myśleć o czymkolwiek innym. Stał się żołnierzem, jednym z masy, kółkiem mechanizmu całkowicie wprzęgniętego w rydwan bitwy. Z miejsca, w którym stał, widać było, że działa Rosjan czynią Francuzom niewielkie szkody, biją w mury, druzgocą gotyckie cegły wieży kościelnej, zrywają gonty. I na nich, na dywizję Levala, padały kule rzadko i niecelnie. Sanitariusze próżnowali.

Marszałek nie odrywał lunety od oka. Co chwila rzucał krótkie słowa-informacje, według których otaczający go oficerowie mogli orientować się w rozwoju poczynań cesarza. Szef sztabu nanosił spostrzeżenia Soulta na mapę.

Przed dziewiątą Davout zmiótł lewe skrzydło rosyjskie Baggavouta i trzymał się twardo we wsi Serpallen. W tym samym czasie uderzono i w nich. Essen zaatakował Levala. W sztabie Soulta panował całkowity spokój – domyślano się, że jest to ze strony przeciwnika zaczepne posunięcie o charakterze sondażowym i marszałek nawet nie musiał wydawać rozkazów w celu odrzucenia atakujących. Leval uszykował swoje dwie brygady, Fereya i Viviesa, w dwa zgrabne czworoboki i przyjął Essena taką lawiną ognia karabinowego, iż nieprzyjaciel podał bez zwłoki tył, zjeżdżając w dół, za rzekę.

Minęła dziewiąta. Widać już było wyraźnie, że ustępujące liczbą armaty Francuzów działają o niebo sprawniej od swych vis a vis i że koszą całe szeregi wroga. Cóż z tego, gdy Davout trzymał się na zdobytych pozycjach ostatkiem sił. Bennigsen widząc, iż ruch Davouta może spowodować zwinięcie całego szyku rosyjskiego, czynił nadludzkie wysiłki, by wyprzeć Francuzów z Serpallen. Od tamtej strony rosnący z każdą chwilą wiatr przynosił pierwsze, pojedyncze śnieżynki, potem całe ich chmury. Nad walczącymi ludźmi rozpoczynała swój taniec zawieja śnieżna. Szła w dzikich porywach od prawego skrzydła i Soult nie widział już Davouta, ale on sam i wszyscy, którzy go otaczali, czuli, że jeśli cesarz nie zareaguje, dywizje tamtego pękną pod naporem Ostermana i Boggavouta.

– Do diaska! Dlaczego cesarz nie ruszy centrum i nie zgniecie flanki tym “les Kozak”? – Soult wiercił się w miejscu, wściekły, że mu śnieżyca odbiera widok. – Czemu Augereau stoi?!

– Marszałek Augereau jest chory, wasza wysokość. Widziałem go wczoraj… ciężka gorączka, powieki opuchnięte, trzęsie go febra. – Mówił to szef sztabu, pochylony nad mapą, którą powoli przysypywał śnieg.

– To niech zejdzie z placu! Tam jest mój Saint-Hilaire i ja tam powinienem być! Ale On… On wolał Augereau… Zdechlak będzie kierować środkiem! – głos marszałka drżał z nie tajonej goryczy, a wyraz “On” wymawiał tak, że wszyscy pojęli, o kim mówi. Soultowi marzyło się dowodzenie centrum, jak pod Austerlitz.

Dominik wpatrywał się w wieżę kościoła. Dochodziła dziesiąta. Biały huragan szalał daleko, gdzieś nad Davoutem. Dominik wysilił wzrok. Tam w oddali coś się ruszało, jakieś ciężkie masy wojsk drgnęły i rozpoczęły marsz.

– Wasza wysokość!

Soult przyłożył lunetę do oka, odjął, przetarł rękawiczką ze śniegu i raz jeszcze przytknął.

– Centrum w ataku! Nareszcie! Augereau powinien zgnieść łajdaków!

Dwie dywizje Augereau – Desjardins i Hendelet – sunęły po białej płycie jakby ślizgiem, miękko i miarowo. Dominik nie mógł rozróżnić poszczególnych żołnierzy, z tej odległości widział zbite kolumny, schodzące w wąwóz, wyłaniające się z niego i maszerujące w kierunku pozycji Ostermana.

I wtedy stało się.

Wiatr zmienił nagle kierunek i zza pleców stojącej na wzgórzach artylerii rosyjskiej uderzył zamiecią w twarz zbitym masom francuskiego centrum. Obie kolumny szły dalej, otoczone przez białe szaleństwo śniegu, zbielałe i słabo widoczne.

Teraz, kiedy niebo i ziemia były białe tym samym odcieniem bieli, wydawało się, że tamci płyną zawieszeni w jednorodnej przestrzeni, jak napowietrzny okręt, cichy i bezskrzydły.

– Mon Dieu! – wyszeptał stojący obok Dominika szef sztabu, stary oficer w okularach, przypominający raczej profesora niż żołnierza. – Ils sont morts!

Dominik w pierwszej chwili nie pojął, dlaczego stary wyga mówi o ludziach Augereau jak o trupach. Soult również. Uwaga sztabowca zirytowała go i zareagował gniewnie:

– Comment? Tu es fou!

Soult jeszcze lub już nie dostrzegał tego, co się stało i teraz wbijał oko w szkiełko, jakby luneta mogła przebić śnieżną furię, kłębiącą się w oddali. Gdy odjął przyrząd, nic już nie mówił i stał, patrząc szeroko rozwartymi oczami i milczał jak inni. I on zrozumiał, że tamci to gromada szkieletów, która jeszcze maszeruje, ale skazana przez los – maszeruje ku śmierci.

Kohorty centralnego ugrupowania armii francuskiej, oślepione piekielną zadymką, zmyliły kierunek i nieświadome tego, brnęły mozolnie ku wzgórzom, wprost w paszcze rosyjskich dział.

Rosjanie, mając kurzawę w plecy, błyskawicznie podciągnęli olbrzymią baterię odwodu artyleryjskiego, przerwali ogień na całej linii i czekali. Czekali na ślepą zdobycz, która była coraz bliżej, bezbronna, obarczona okrutnym wyrokiem przeznaczenia. Ci przy działach wiedzieli już, że nie będą się bić, że są tylko plutonem egzekucyjnym i że wszystko, co im pozostało do zrobienia, to rozstrzelać zbliżające się tłumy.

Widok ten, ukazujący się jedynie momentami w migotliwych dziurach wytryskujących w płaszczu kołującego huraganu, był tak straszny, tak przejmujący swą milczącą grozą, że najstarsi żołnierze czuli, jak im się włosy jeżą na głowach.

Soult zrobił dwa kroki do przodu, zdjął kapelusz i otarł z czoła pot, choć zimno było przenikliwie.

– Czy On… czy On tego nie widzi? Boże, Boże! Masakra!!

– Masakra? Nie, mon marechal! – wtrącił sztabowiec w okularach – to się inaczej nazywa! To będzie rzeźnia. Powinno się ich cofnąć, ale jego cesarska mość nie dostrzega pomyłki w kierunku manewru… Tam też zamieć.

Dominik spojrzał w stronę kościoła. Iglica wieży ledwie majaczyła w białym odmęcie. Cesarz oślepł. Ale przecież oni widzą! Soult i… on! Skoczył do boku marszałka. Soult zrozumiał bez słowa, kiwnął głową i pchnął go ręką w kierunku konia.

– Spiesz się! Może jeszcze… Spiesz się, na Boga, spiesz!!!

“Spiesz się! Spiesz się!!” – leciały za nim okrzyki oficerów. Spieszył się jak nigdy. I nigdy chyba nie poruszał się tak wolno, tak rozpaczliwie powoli. Koń grzązł w zaspach, utrzymywanie kierunku zależało od szczęścia, huragan tłumił głosy. Gdyby działa rosyjskie zagrały, mógłby iść na słuch. Ale tamci milczeli, by podprowadzić Augereau pod sam nos stulufowego piekła. Dominik wiedział, że salwa, którą usłyszy, będzie oznaczała koniec centrum Napoleona, być może klęskę… Tyle od niego zależy. Siekł zad konia, choć z równym skutkiem mógłby siec lód. Byle zdążyć, może…

Nie zdążył. Dopadł pierwszych szeregów, gdy działa rosyjskie jeszcze milczały, ale było już za późno. Za późno było już wtedy, gdy Soult pchnął go do biegu, ale ani on, ani marszałek, ani nikt inny, żaden oficer ni żołnierz nie śmiał odrzucić nadziei. To, co mogło i co miało się stać, było koszmarem nie do wyobrażenia.

Dominik parł konia wśród kroczących wolno szeregów i szukał wzrokiem marszałka Augereau. Wiatr dął w sine, zziębnięte twarze, chmury białego pyłu zatykały oddech, gasiły oczy. Gdzie czoło? Podskoczył do oficera idącego z boku kolumny.

– Gdzie marszałek?!

Odpowiedzią był atak kaszlu i głowa bardziej jeszcze zwieszona w dół, tak by zamieć biła o kapelusz, a nie w obolałe lica.

– Ludzieee!… eee… eee… e! Ludzieee!!! Zatrzymajcie się! Tam śmierć! Ludzieee… ee!!!

Wył jak szaleniec, połykał śnieg i znowu wył. Gdy drogę zastąpił, uderzono konia bagnetem, przecinając zwierzęciu skórę na zadzie, że z kwikiem skoczyło w bok.

– Ludzieee… eee… ee!!!

Kilkadziesiąt kroków przed nimi zamajaczyły czarne zjawy. Ciemno było i nagle zrobiło się jasno. Z prawej strony sto dział rosyjskiego centrum Dochturowa plunęło morzem ognia w gęstą masę pierwszej kolumny. Sekunda i druga oślepiająca fala. To Tuczkow poprawił nową setką z lewej strony. Krzyżowy cios dział, ogniem bezpośrednim, na sto kroków!

Błysk skoczył ludziom pod powieki i dwukrotnie oślepił, a każdy z kartaczy – bo na taki dystans nie można było chybić – wyrwał w mięsie zbitych szeregów wąwóz czerwony, bluzgający wnętrznościami, kikutami, mózgami na mundurach, strzępami zamków i butów. Ryk armat, krótki jak wieczność tych co padli i ryk trafionego zwierza, zduszony przez zamieć.

Szeregi stanęły, bezładne, splątane, buchające krwią, przeczesane kartaczami jak orne pola ostrzami pługów. Krzyk strachu, ruch do tyłu w białą nicość i komenda zagłuszająca wszystko i wszystkich:

– Stóóóój!!!

Człowiek wysoki nad podziw, o nieprzytomnych oczach, białej jak śnieg twarzy, obwiązany długim szalem, podnosił się właśnie i wsiadał przy pomocy kilku oficerów na konia z pięknym rzędem. Krew lała się jeźdźcowi z lewego ramienia, prawe uniósł do góry.

– Stóóój!!!

Musieli znać ten głos i ten gest, i postać całą, bo stanęli wszyscy, depcząc we wnętrznościach towarzyszy, w tej czerwonej kałuży, w jaką zamieniła się raptownie lodowa pustynia. Augereau! Dominik nie musiał pytać. Podbiegł bliżej, ale cóż mógł teraz powiedzieć, spóźnił się.

– Gdzie Desjardins? – krzyknął Augereau do swoich.

– Nie ma już Desjardinsa!

– Hendelet?!

– I jego nie ma!

– Więc sam poprowadzę! Przywiążcie mnie do konia! Żywo, do stu piorunów!

Nie było już dywizjonerów. Był zdziesiątkowany korpus, który ciągle jeszcze stanowił centrum armii francuskiej i na którym spoczywał obowiązek przełamania szyków rosyjskich.

– Dzieeeciii! – marszałek ochrypł, lecz wiatr wyjący od wschodu niósł słowa wraz ze śniegiem do uszu żywych i konających.

– Dzieeeeeciii! Tchórze zdechną na Sybirze, odważni polegną taaaam!

Szarpnął ręką ku widmom dział i jakby linką pociągnął – ruszyły szeregi.

Wąsy pokryte białym szronem, rozwiane siwe włosy, postrącane kaszkiety, zielonosine paluchy na kolbach i lufach, krok podwójny, przyspieszony. Przed oczami Dominika rozgrywało się niepojęte misterium śmierci i szaleńczej pasji.

– Łącz w prawoooo!

Zgrzyt deptanego rytmicznie śniegu. Szybszy krok.

– Głowy prosto, do cholery! Bagnety dwa cale niżej.

– Równaj się!

– Ludzie z pierwszego szeregu ścieśnij szyk!

– Ludzie z drugiego szeregu w luki pierwszego!

– Vive l’empe…

Wulkan ognia otworzył się po raz wtóry. Krwawe fontanny wystrzeliły w bruzdach wyrwanych przez kartacze. Potworny jęk bólu i znowu cisza w czerwonym jeziorze u stóp.

Oficer, ciągnący za uzdę konia z jeźdźcem przywiązanym do siodła, zmierzał ku Dominikowi.

– Ktoś jest?

– Adiutant Soulta!

– Masz marszałka! Zawieź go do cesarza… ranny jest. My tu umrzemy! Powiedz cesarzowi…

Wiatr zagłuszył słowa. Dominik chwycił za uzdę i pognał w tył, mijając oszalałych z przerażenia, uciekających w śmiertelnym obłąkaniu piechurów. Nim dojechał, zza pleców doszedł go odgłos trzeciej salwy, Dominik zrozumiał, że nie ma już korpusu Augereau. Centrum armii francuskiej przestało istnieć w przeciągu kwadransa, w przeciągu krótkich piętnastu minut.

Młody Rezler doznał wtajemniczenia, które zwie się bohaterstwem lub heroizmem, w największym wymiarze jaki może zostać objawiony człowiekowi uczestniczącemu w wojnie.

Tego samego dnia czekały go jeszcze dwie takie msze.


***

To, co Dominik ujrzał wokół Napoleona, budziło nie mniejsze przerażenie niż widok zmasakrowanych szeregów. U stóp cesarza leżało kilku zabitych adiutantów, nieco dalej generał, paru wyższych oficerów, pułkowników i majorów. W promieniu trzydziestu metrów od drzew, pod którymi stał monarcha, pełno było trupów dygnitarzy, uprzątanych przez nielicznych sanitariuszy. Nim Dominik pojął, kula armatnia trafiła w pierś brygadiera stojącego tuż obok Napoleona. Cesarz się nie poruszył. On jeden tylko i stojący za nim z ramionami skrzyżowanymi przed sobą mameluk Rustan, wykazywali nadludzkie opanowanie pod gradem pocisków, które padały na cmentarz, cięły gałęzie nad głowami świty i roztrzaskiwały stare grobowce, wyrzucając w powietrze odłamki kamiennych płyt i strzępy białych piszczeli.

Rosjanie wstrzelili się w cmentarz.

Augereau, zdjęty ostrożnie z konia, leżał za zasłoną drzewa, kilka kroków od cesarza, na cudownie haftowanej kapie. Był już przytomny. Napoleon pochylił się.

– Co z korpusem?

– Nie ma korpusu… Nie dałeś mi wsparcia!

Krzyk marszałka i forma grubiańska, jaką rzucił, wprawiły Dominika w osłupienie. Głowa Augereau opadła na poduszkę. Zamknął powieki – zemdlał. Odniesiono go do tyłu.

Znowu padło dwóch ludzi. Adiutant i pułkownik. Dominik rozumiał już, dlaczego tak stoją. Tylko obecność cesarza w tym strasznym miejscu mogła utrzymać piechotę nieporuszoną. Kule Rosjan przestały już chybiać i w szeregach co chwila wyrywały się wolne miejsca.

Cesarz czekał. Na co? Dominik znowu nie wiedział, ale nie odczuwał niepokoju. Tyle razy mówiono mu, że Napoleon nie umie robić błędów na polu bitwy.

Wtem ruch podejrzany dostrzeżono za kościołem. Gwardia rosyjska przedarła się przez zamieć, przeszła po szczątkach korpusu Augereau i była o krok… Cesarz w niebezpieczeństwie! Rosjanie pędzili przed sobą nielicznych fizylierów i podchodzili pod cmentarz.

Napoleon nie stracił zimnej krwi.

– Batalion… – zawahał się, obok stały dwa bataliony.

Dwóch generałów poderwało się i stanęło przed nim. Prośba straszna na twarzy każdego. Jeden chyba o ułamek sekundy był pierwszy, a może Bonaparte bardziej go lubił lub cenił.

– Idź Dorsenne!

Głowa drugiego zwieszona. Dorsenne poderwał swój batalion. Biegiem ruszyli, pochylając bagnety, bez jednego strzału. Za murem cmentarza zwarli się z Rosjanami. Jeśli ulegną, cóż z cesarzem? Rosjanie rozpędem przelecą. Dominik położył dłoń na kolbie pistoletu.

Nie minęło pół godziny, gdy wrzask dochodzący spod przypór kościoła ucichł nagle. Czasami tylko jęk długi przerwał ciszę. Z daleka dochodziło głuche dudnienie rosyjskich dział, z bliska świst kul nad głowami.

Dorsenne stał przed Napoleonem dysząc gęstą parą. Kapelusza nie miał, krecha czerwona przez czoło zalewała mu lewe oko, policzek i mundur, włosy zlepione na skroniach zamarzały.

– No, gdzie jeńcy?

– Nie ma jeńców!

– Gdzie te rosyjskie zuchy, Dorsenne?

– Jedni tam! – Dorsenne pokazał palcem do góry – a drudzy tam! – opuścił palec ku ziemi.

– Merci, Dorsenne!

Dominik zobaczył, jak po twarzy starego żołnierza przeleciał uśmiech tak wielkiego szczęścia, że nie każde życie bywa choć raz takim szczęściem okraszone. Za to krótkie “dziękuję” Dorsenne oddałby wszystkie odznaczenia i splendory. Dominik z oczu mu to czytał.

Drugie misterium tego dnia dopełniło się w jego obecności.


***

“Na co On czeka?!” Raz po raz wyrywały się te słowa tłumione oficerom świty. Najbardziej krwawa ze wszystkich bitew ludzkości trwała już kilka godzin, centrum francuskie nie istniało, klęska wisiała w powietrzu.

“Na co On czeka?!”

Napoleon czekał na właściwy moment. Już nie do rozstrzygnięcia, jakie kombinował na początku dnia, ale do zemsty za Augereau. W sytuacji, jaka się wytworzyła, po pogromie mas piechoty ugrupowania środkowego, tylko czyn najbardziej rozpaczliwy mógł przechylić szalę. Na szczęście cesarz miał człowieka, który był do takiego czynu zdolny.

Skinął ręką. Murat na rozkaz nadbiegł cwałem.

– Joachimie! Nie pozwolisz, by ci Azjaci zjedli nas żywcem?!

– Sire! Zostań tu i… i patrz! – Murat wyszczerzył białe zęby i pognał do swojej konnicy.

Historia, która do tego dnia nie widziała hekatomby równej, pod względem szybkości spełnienia czynu, łaźni jaką sprawiła rosyjska artyleria korpusowi Augereau, otrzymała jeszcze jedno curiosum. Pierwszy jeździec emiru, w złoconym kożuszku, z pękami strusich piór na kapeluszu, poprowadził największą szarżę w dziejach Europy, siedząc w siodle podesłanym zamiast czapraka lamparcią skórą i dyrygując laską o złotej gałce. Sto tysięcy żołnierzy obu armii patrzyło z nabożnym podziwem, jak ten cudowny szaleniec Boży pędzi, między cmentarzem a Rothenen, na czele dziewięćdziesięciu szwadronów konnicy, by ocalić Wielką Armię.

Dominik widział ze wzgórza, jak tysiące kawalerzystów – dragonów, kirasjerów, huzarów, lansjerów i strzelców konnych – leciało galopem przez śnieżną pustynię i wbiło się młotem w szeregi rosyjskie, tworząc gigantyczne wyłomy. Zaczynało się trzecie i ostatnie już tego dnia misterium wojennego szaleństwa.

Rosyjska jazda gwardii próbowała uderzyć na flankę Murata. Cesarz, który do tej chwili nie puszczał Dominika, bo mu prawie wszyscy adiutanci padli, teraz skinął na niego.

– Biegnij do Lasalle’a! Niech ich zatrzyma!

Dominik po raz któryś już tego dnia przebiegł równinę, Lasalle czekał na ten znak od rana. Nim Dominik dobiegł, z ust, które musiały wypuścić porcelanowy cybuch, padło krótkie a donośne:

– Na koń!

I nawałnica spadająca w dół, na skos przez równinę, w “korytarzu” między liniami obu armii, zawróciła go jak fala wzburzonego morza. Dostrzegł Janka prowadzącego swoich Wielkopolan i zrównał się z nim. Brat skierował ku niemu przekrwione oczy i wysilając się, by przekrzyczeć tętent kopyt, ryknął:

– Wracaj do Soulta!

– Chcę z tobą!

– Wracaj, szczeniaku! Tam śmierć!

Uskoczył koniem i znikł w szeregu, ale nie zawrócił, jak kazał Karśnicki.

Nigdy jeszcze młody Rezler nie znajdował się w takiej masie jeźdźców, w takiej kupie ciał ludzkich i zwierzęcych, tratujących śnieżny dywan i pędzących na złamanie karku.

Lasalle podniósł rękę i zwolnił bieg. Dominik w lot pojął dlaczego. Oto na ich trasie do celu był niewielki odcinek, stumetrowy może, usytuowany wzdłuż rzędów armat nieprzyjaciela. Dowódca chciał, by zwolnili, nabrali rozpędu i już świeżsi weszli w ten śmiertelny pas błyskawicą i przebiegli go na skrzydłach, nie wykrwawiając się i nie gubiąc impetu. Już blisko. Kolejne komendy i galop coraz większy i szybszy, wreszcie pęd niesamowity, lot nad ziemią… Już!

– Chriiist… Aaaa!!! – skowyt człowieka i złowrogi grzmot dział.

Druga salwa i znowu konie skręcają się w miejscu, łamią kości i walą się na jeźdźców. Kopyta zaryte w lód, pęknięte giczoły rwą skórę, jeździec wylatuje z końskiego grzbietu, szybuje w powietrzu i jak szmata uderza o śnieg i gruchocze ciało siłą upadku. Jeden, potem drugi i trzeci. I jeszcze jeden. Młody chłopak obok Dominika chwyta rękami za twarz.

– Jezuuu!!!

Spomiędzy palców tryska krew, koń pędzi, jeździec odchyla się do tyłu i zjeżdża po zadzie. Rumaki bez jeźdźców, roztrącane na boki, kołują bezmyślnie w śniegu.

I już przeszli przez piekło, są za nim, przed nimi kawaleria rosyjska szarżująca Murata. Janek żyje i Lasalle żyje. Tamci coraz bliżej, już spostrzegli, zmieniają front, szyk się skręca. Za późno! Lasalle staje w strzemionach, szabla błyszczy w słońcu – Dominik dopiero teraz zauważył, że zamieć ustała – i wskazując tamtych rozdziera gardło:

– Dzieeeciii! Zaszarżować mi tę kanalię!!!

Rosjan nie było tak wielu, jak wydawało się z odległości. Kłąb bitewny wystrzelił jak gejzer pierza, gdy zderzyli się z tamtymi, a potem przeszli po nich siłą rozpędu, gładko, depcząc wierzgającą pod kopytami gęstwę i znowu wyszli na otwartą przestrzeń i związali się z lewą flanką Murata.

Widowisko było fantastyczne. Pancerne kolumny zagonów Murata jak tarany uderzały o zwarte linie Rosjan, odbijały się i jeszcze raz biły obuchem swych ciał, przeskakując nagromadzone stosy własnych towarzyszy, rannych i zabitych. Pawie i strusie pióra Murata falowały nad kaskami i kitami jeźdźców, zawsze w przodzie. Ręce miał prawie bezbronne, nie wyjął jeszcze szabli, tylko ta laska przepyszna, jak królewska szpicruta, wskazywała kierunki i tempa.

Dominik wzrokiem trzymał się brata. Parował ciosy, roztrącał bagnety, przeskakiwał rowy i wały uformowane z trupów i za wszelką cenę starał się nie stracić kontaktu z Karśnickim. Trudno mu było, dziwił się, że jeszcze ani jego, ani też konia nie dosięgło ostrze bagnetu, cios kolby lub metal pałasza. Brat ginął mu z oczu i na powrót się pojawiał, górujący nad tłumem i… wpatrzony w Murata, za którym parł z dziką zaciętością i ze straszliwym uśmieszkiem, jedynym chyba w tej masie ludzi zadających i odbierających śmierć.

Toczył się ten młyn czerwony i toczył, aż przyszła chwila, gdy kupa Kozaków z wyciem odcięła Murata. Karśnicki wyrwał się z szeregu i runął za nimi. Może to właśnie pociągnęło kilku dragonów. Dominik również rzucił się w tę stronę. Rozpędzili wrzeszczącą masę i zaczęły się utarczki harcownicze, w grupach lub pojedynczo.

Gwar bitwy przesunął się raptownie, oddalił nieco i rozpłynął, a oni wymierzali ciosy za zasłoną jodłowego lasku. Kozacy byli w przewadze liczebnej. Padł jeden dragon, potem drugi, dźgnięty długą piką.

Karśnicki bił się z wprawą fechmistrza. Każdy jego cios wyrywał krzyk boleści lub strącał człowieka w śmierć. Dominik chciał podskoczyć ku niemu, zerwał konia i poczuł przenikliwy ból, jakby wrzątek wylany strzelił mu na pierś. Złapał ręką za drzewce kozackiej lancy, mocował się i z rozpaczą i z bólem, krzyczał, aż wreszcie osunął się w ramiona brata. Karśnicki, słysząc jego krzyk, spadł Kozakowi na kark i rąbnął przez futrzaną czapę, rozłupując czaszkę na pół, dopadł do brata i wziął go na ręce, zanim ten zleciał na ziemię.

Dominik leżał pod drzewem i przyciskał do piersi białą szmatę. Karśnicki obejrzał się. Dwadzieścia metrów od nich Murat, zagubiony i zapomniany przez swą konnicę, opędzał się kilku Kozakom, ostatnim jacy pozostali na placu. Bił się wybornie, z ową charakterystyczną nonszalancją w zadawaniu śmierci, jaką dostrzega się tylko w fechtunku największych mistrzów białej broni. Lecz był sam i ręka mu słabła. Widać było, że nie ma szans.

Kozacy na chwilę odskoczyli, otaczając go w pięciu i szykując się do ostatniego ataku. Piki mieli połamane, nie mogli kłuć na odległość, ale ten złocisty, pawiopióry jeździec w środku był u kresu sił.

Dominik przypomniał sobie, jak kiedyś, gdy był jeszcze dzieckiem i biegał po polach, zawołały go przestraszone chłopaki wiejskie.

– “Wołk, panocku, wołk!”

Wbiegł wówczas na pagórek i zobaczył widowisko jedyne. Kilkanaście wołów, ustawionych w koło, zwierało się coraz gęściej. W środku tego wieńca stał wilk, stary i rosły. Woły pochyliły łby uzbrojone rogami i ścieśniały się, wydając głuchy odzew, jak gdyby jęki lub gniewne sapania. Ostatkiem sił zziajany drapieżnik skoczył na kark najbliższego wołu, przewalił się po jego grzbiecie i pognał w las.

Murat tak teraz stał, a oczy miał podobne do wywalonych gał tamtego wilka.

Skoczyli.

Murat, udając że cofa konia, szarpnął go w bok, odtrącił laską-buławą dwa ostrza i szeroką, jego ulubioną, polską karabelą przeciął powietrze tak, że czubek ostrza lekko, pieszczotliwie zawadził o czoło trzeciego Kozaka, w punkt u zbiegu nosa i oczu. Kozak rozłożył ręce i zwinął się w śnieg. W tej samej chwili trzy pióra na czapie Murata padły jak ścięte kosą.

Karśnicki stał, dysząc ciężko i wpatrywał się w ostatni taniec cesarskiego szwagra. Usta to otwierał, ukazując ni to uśmiech, ni grymas ponury, to zamykał, sapiąc ciężko przez nozdrza.

– Pomóż mu! – krzyknął Dominik.

Murat zabił jeszcze jednego Kozaka, był już bez czapki, laska straciła złotą gałkę, krwawił z lewego policzka, słabł…

– Dlaczego stoisz?! Janku!!! Pomóż mu, na Boga!!

– Milcz!

– Jankuuu!!! – Dominik chciał się unieść, lecz ból jak rozpalone żelazo zgiął go ku ziemi.

– Milcz, mówię!

Dominikowi mgła przesłaniała oczy. Przychodziła i odchodziła, a gdy odchodziła, mniej się pocił i widział cokolwiek. Szmata na piersi była sztywna od mrozu i zupełnie czerwona.

Murat miał już tylko dwóch przeciw sobie. Szablę przerzucił do lewej ręki, prawa wisiała bezwładnie, ranna lub zmęczona do krańca.

– Matka… matka cię przeklnie! Ty…! I Zimorowicz też…! I tyś o wolności prawił…

Kaszel suchy wstrząsnął ciałem Rezlera, a strużka krwi zaczęła zamarzać cienką nitką wylewającą się z ust.

– … Borkowi jeno radość czynisz… Tedy… tedy czyń! Za niewiastę się mścisz! Ty… zdrajco!!!

Głowa opadła mu na pień drzewa, aż się płaty białego puchu posypały z gałęzi na twarz. Starł je razem z krwią. Ciemność mroczyła mu wzrok.

Karśnicki musiał usłyszeć obelgę, bo drgnął, jakby przebudzony, dyszeć przestał, popatrzył bardziej przytomnie…

Murat miał już dość, zasłaniał się, nie atakował, zobojętniał prawie – czekał na koniec. Ale gdy szabla Kozaka nie trafiła i przecięła powietrze, odsłaniając na moment pierś wroga, dał się skusić. Ciął straszliwie, resztką sił, na nic nie bacząc i tym samym błąd czyniąc okropny. Ruch niezgrany z resztą ciała i nieprecyzyjny, dał drugiemu Kozakowi czas, by skoczyć Muratowi za pledcy…

Dłoń Karśnickiego opadła ku skórzanej cholewie…

… Szablę unieść, wziąć zamach taki, że szczyt ostrza zadu końskiego sięgnął, w strzemionach stanąć nad karkiem Francuza…

Murat dostrzegł kątem oka śmierć czającą się nad nim i w tym tysięcznym ułamku sekundy pomyślał, że nic już nie może mu życia darować.

Świst złowrogi i przeciągły jak szarpnięcie struny wyrwał Dominika z omdlenia… Kozak rękę jeszcze trzymał na plecy zagiętą do ciosu, lecz już bez szabli, a między łopatkami utkwiła, zdobna arabeskami o roślinnej miękkości linii, rękojeść owego noża, który zawsze budził w Dominiku trwogę, a który widział już po raz trzeci.

Murat w sekundzie swego ocalenia, nie wiedząc, co się stało, ale widząc zamarłego wroga, rąbnął go z półobrotu, na ukos przez szyję.

Karśnicki stał jeszcze wychylony do przodu, z ręką, której nie cofnął po rzucie, wyciągniętą. Ten obraz był ostatnim, jaki Dominik zachował w pamięci.

Nie widział już, jak zza lasu wyskoczyły gromady rosyjsko-polskich ułanów Szegulina, jak Murata i Karśnickiego, który zdążył wyrwać nóż z pleców trupa, porwał ów potok, jak brat głowę ku niemu obracał i krzykiem rozpaczliwym przyzywał, jak Polacy z Wielkopolski zaczęli się rąbać z Polakami z Litwy i z Ukrainy, przekleństwami ohydnymi w tym samym języku obrzucać… Nie widział wreszcie, jak stalowe kohorty jazdy francuskiej przełamały szyk rosyjski i przechyliły szalę na korzyść boga wojny.

Ocknął się w nocy, słysząc gwar głośny. Znajdował się w konwojowanej przez Kozaków kolumnie jeńców, na wozie wyłożonym słomą. Tych z pojmanych Francuzów, którzy mogli iść, pędzono obok wozów.

Gwar wznieciło kilku pijanych Prusaków z korpusu Lestocque’a, którzy nagle dopadli jeńców i zaczęli ich rąbać. Była wśród nich markietanka – ta dźgała bezbronnych bagnetem. Krzyk się podniósł, jeńcy zasłaniali się gołymi rękami i chowali za wozy, gdy wtem do oficera, który dowodził Prusakami, doskoczył dowódca eskorty, ściągnął Niemca z konia, szablę wyjął i tłukł co sił płazem po głowie, po plecach i gdzie popadło, klnąc straszliwie. Prusak zwijał się, nie mógł wstać z błota, krzyczał, o litość żebrząc. “Herr Leitnant! Herr Leitnant!”, łapał za nogi. Obok leżało dwóch zakłutych Francuzów.

Kozaka widać ogarnął szał, bo zaczął kopać bez litości.

– Wot tiebie! Wot tiebie! Ty plennych choczesz rubat?! Podliec!! Wot tiebie, job twoju mat! Wot tiebie…!

Dominik katowania i okrucieństwa wszelakiego nienawidził, ale teraz patrzył na Rosjanina z sympatią, z wdzięcznością, chciał mu coś rzec, lecz kolumna znowu ruszyła, wozem szarpnęło i stracił przytomność.


***

Spotkali się już po Tylży, gdy nastał powszechny pokój i gdy wolno puszczano jeńców po obu stronach. Padli sobie w ramiona i całowali się, szczęśliwi jak dzieci.

– Schudłeś na szczapę, nie pieścili cię Rosjanie?

– Co tam, źle nie było, odpocząłem przynajmniej, ha, ha, ha…

– A rana? Zagoiła się, mniemam…

– Prawie. Jeno kiedy zimno, to dokucza, ale co tam, nie to ważne. Nareszcie, Janku, nareszcie ją masz!

– Co nareszcie?

– Nareszcie masz… mamy ową Polskę wyśnioną, niepodległą, a w niej Wielkopolskę. Po tośmy walczyli, by nasza ziemia w Polskę wrosła, jako za dawnych królów…

– Ale nie wrosła. Wrosła… w Księstwo Warszawskie.

– Już tylko po tym, żeś zawsze niekontent, poznać można, żeś szczery Polak. Oj, Janku, Janku! Naród, patrz oto, z radości szaleje.

– Więc i ty szalej.

– Czego chcesz, do diabła?! Wtedy źle i teraz źle?! Kiedyż ci wreszcie dobrze na tym świecie będzie?! Gdy dziewkę ową, co łóżko z baldachimem nad twój siennik przedłożyła, odzyskasz?!

– Wara ci od niej! Ni słowa więcej! O Polsce nie praw, gdyś głupi! Ano księstwo masz, co mu nawet słowa “Polskie” w imię nie wrażono. Mocarstwa wielkie rodzą takie księstwa częściej, niźli kura jajo. A jajo łatwo rozdeptać, tym łacniej, jeśli się but nad nim zawieszony trzyma.

– Przestań! Oszalałeś chyba, mój bracie! Przecież kraj wolny mamy, wolny, rozumiesz, i poczekaj, z każdą wojną rosnąć on będzie i mocarnieć!

– Prawda, Dominiku, prawda. Widzisz, jestem zmęczony, już stary. Masz chyba rację, tylko ta Wielkopolska w Księstwie Warszawskim, na litość Boga!

– Na litość Boga, człowieku! Cóż znaczą nazwy, cóż wolałbyś? Księstwo wolne i niepodległe, jakie mamy, czy Polskę Polską zwaną, z pozorami wolności jeno?!

Milczenie ciężkie i pochmurne wbiło się między nich, aż po długiej chwili Karśnicki wydusił z siebie:

– Księstwo, księstwo, Dominiku.

Zakończenie

W 23 lata po wypadkach nakreślonych uprzednio – 8 grudnia 1830 roku – pięciu mężczyzn ubranych bogato, choć nie wystrojonych, a wszyscy sztywni i stremowani, czekało pod drzwiami gabinetu dyktatora Chłopickiego.

Generał Chłopicki wziął w swoje ręce ster powstania, które wybuchło w Warszawie w noc listopadową.

Tych pięciu ludzi było reprezentacją Wielkopolan – wówczas Polaków zamieszkujących Wielkie Księstwo Poznańskie. Mieli prosić dyktatora, by zezwolił włączyć się Wielkopolsce w nurt wspólnej walki narodu polskiego o wolną i zjednoczoną ojczyznę. Nazywali się: Ludwik Sczaniecki, Andrzej Niegolewski, Edward Potworowski, Dominik Rezler i Jan Karśnicki. Ten ostatni, ponad pięćdziesięcioletni mężczyzna o czerstwej twarzy – przewodził.

Przywództwo, na które go wysunięto, było oczywistym następstwem szacunku, jakim się cieszył. Niegdyś pono niezrównany zawadiaka, uczestnik Insurekcji Kościuszkowskiej, młodość strwonił na tułaczce po świecie. Bił się w powstaniu wielkopolskim za Napoleona, stawał dzielnie pod Eylau, a potem w 1809, gdy Księstwo Warszawskie powiększyło się znacznie i w 1812-1813, kiedy miało się jeszcze bardziej powiększyć i przemienić z obietnicy cesarza w wielką Polskę, a padło i rozsypało się w proch z woli losu. Gdy departament poznański zmienił się w Wielkie Księstwo Poznańskie pod panowaniem Prus, Karśnicki osiadł na koniec w rodzinnym Buszewie pod Szamotułami. Gospodarował na swej ziemi mądrze i nowocześnie, sprowadził z Anglii książki rolnicze i pługi szkockie, zakładał nowe, nieznane w Wielkopolsce uprawy. Pierwszy zniósł całkowicie pańszczyznę wśród swoich chłopów i częściowo ich uwłaszczył, co wywołało z początku wściekłe ataki szlacheckiej braci, a wkrótce poklask wzbudziło i uznanie. Mogło się wydawać, że polityka nie interesuje go zupełnie. Miał dwie namiętności: polowania i dzieci swego brata, Dominika Rezlera, z którymi bawił się bez końca i które niemożliwie rozpieszczał. Sam nie ożenił się. Zawistni szeptali, że pod Smoleńskiem kula trafiła go w męskość, lecz nawet ci, co tak mówili, nie bardzo wierzyli w tę bzdurę.

W początkach grudnia 1830 roku dotarły w Poznańskie wieści o wybuchu powstania. I wtedy stary Karśnicki drgnął, przebudził się, a poproszony, bez słowa wsiadł na konia i ruszył ku Warszawie. Wraz z nim podążał brat oraz Niegolewski, Sczaniecki i Potworowski. Wielkopolska dość już miała niewoli i doli sierocej.

Drzwi rozwarły się. Weszli. Chłopicki siedział za biurkiem, lecz gdy stanęli w świetle ościeży, wstał na moment i poprosił o zajęcie foteli. Spytał, czego chcą.

Usiedli z wyjątkiem Karśnickiego. On stał przez chwilę nieruchomo, jakby słów szukał i wreszcie zaczął, spokojnie, rzeczowo, później coraz żywiej i goręcej. Przedkładał, iż Wielkopolska stanie u boku Warszawy, że o jedną Polskę będą walczyć. Prosił o wskazówki.

Chłopicki milczał i cisza wydawała się już zanadto długa, denerwująca. Gdy odpowiedział, tamci czterej zerwali się na nogi.

– Moi panowie! Mam do czynienia z jednym cesarzem, z drugim nie myślę zadzierać! Z sąsiadem Polski, Wielkim Księstwem Poznańskim – wymówił to tak dobitnie, że aż obraźliwie – żył będę w spokoju. Zachowam wobec Księstwa taką politykę, jak Francja względem Belgów!

Sczaniecki wyprzedził innych:

– Generale! Belgijczycy nie są Francuzami, a my przecież jako i ty Polacy! Takiej krzywdy, by nas za Polaków nie uważać, nie wyrządzisz nam, na miłosierdzie boskie!

– Bez egzaltacji, moi panowie! Jesteście pruscy poddani z Wielkiego Księstwa Poznańskiego. I nie unoście się! Tu nie karczma!

Chcieli się rzucić z perswazjami, lecz Karśnicki jednym gestem zatrzymał ich w miejscu. Tak to uczynił, iż pojęli, że nic tu nie wskórają. Rękę opuścił powoli, postąpił dwa kroki do przodu, dłonie oparł na blacie biurka i patrząc w twarz siedzącemu dyktatorowi, rzucał słowa ciche, jakby intymne, miarowe jak kroki uderzające o posadzkę.

– Za Naczelnika, za Dąbrowskiego, za Napoleona wielkopolska ziemia budziła do walki naród cały, kolebką krwawą wolności była! Cesarz rękę nam Poznaniakom podał, niepodległość przyniósł, a ja głupi przez lata całe filozofowałem, bo mi się nazwy i granice nie podobały! Teraz przejrzałem! On Francuz był, a serca nam swego część oddał i wiary dochował, a ty, gadzie, Polakiem się mienisz i nas… nas chcesz w Prusaków przekabacić, bo ci się portki trzęsą wobec cara, bo nie wiesz, co czynić!

Chłopicki zerwał się siny i za dzwonek chciał chwycić, lecz siła wzroku Karśnickiego przykuła go na powrót do fotela.

– Mówisz: nie karczma tu. Prawda! Nie karczma, jeno targ, na którym przedajesz polskie serca i czucia, i narodem frymarczysz, by się za to migać przed carem! Przez takich jak ty upadnie ta insurekcja, ale ta nasza ziemia, wbrew tobie i tobie podobnym, polska jest, słysz: polska! I do Polski powróci!!!

Dopadł go brat, a za nim inni i odciągnęli go w tył. Chłopicki, ośmielony tym widać, ryknął na całe gardło:

– Precz z miasta! Spróbujcie zostać, to was Berlinowi wydam! Precz mi z oczu!

Zbiegli po schodach, po dywanie głuszącym kroki. Na ulicy Karśnicki wyrwał się towarzyszom i zniknął w tłumie.

Nie wrócił już nigdy.

Dominik Rezler i jego dwaj synowie wzięli udział w powstaniu, służąc w szwadronie poznaniaków. Chłopicki, udobruchany przez Chłapowskiego, pozwolił w końcu uformować taki oddział, z zastrzeżeniem, że szwadron będzie należał do stacjonującego w Warszawie pułku strzelców konnych i że nie będzie się nazywał formalnie “poznańskim”. O powstaniu w Wielkopolsce nie było mowy, nawet wówczas, gdy Chłopicki odszedł. Jego następcy woleli angażować się na Litwie.

Na wiosnę roku 1831, gdy powstaniem dyrygowali Skrzynecki i Prądzyński, Rezler, który poszukiwał brata na wszelkie możliwe sposoby i dowiedział się tyle tylko, że ostatni raz widziano podobnego człeka pod kościołem sakramentek na Nowym Rynku, otrzymał wiadomość o trupie w cywilnych łachach, wyrzuconym przez ruszające lody na wiślaną płyciznę. Pobiegł tam zaraz. Ciało było nierozpoznawalne, musiało długo moczyć się w wodzie, napuchnięte, fioletowo-przeźroczyste, w brudnych strzępach nijakiego koloru i z twarzą zmiażdżoną przez krę.

Rybak, który znalazł trupa, wyciągnął do Rezlera dłoń. Leżały na niej dwa przedmioty: egzotyczny nóż o szerokiej klindze i przedziwny, szczególnej roboty łańcuszek z nanizanymi miedziakami.

Obdarzony sakiewką ze złotem rybak, który widział łzy na twarzy Rezlera, rzekł później do swej żony:

– On go kochał.

– Pies z nim! – odrzekła rybaczka. – Czarcie nasienie! Ja znam ten diabli różaniec z krajcarów.

– Znasz?

– Widziałam go u tej starej cyganichy, żebraczki spod sakramentek. Nosiła go na łbie.

– Trzeba mu to powiedzieć!

– Ba! Ona nie żyje… Zdechła z zimna zeszłego roku. Ludzie znaleźli ją rano i mówili, że wieczorem rozmawiała z jakimś jegomościem o diabelskich oczach… Mówią, że to był czart i że zabrał ją ze sobą.

– Głupia! – rybak odwrócił się do pieca i wyciągnął zmarznięte dłonie w kierunku buzującego ognia.


Warszawa, grudzień 1970.

Загрузка...